Na ostatni etap naszej podróży przez Malezję, wybraliśmy Park Narodowy Gunung Mulu. Będąc na Borneo chcieliśmy jeszcze zobaczyć taką tutejszą, prawdziwą, pierwotną dżunglę z dala od cywilizacji i stąd taki wybór. Do wioski Mulu położonej na południe od Brunei i leżącej u wrót parku wprawdzie można się dostać drogą, ale może to trwać i 3 dni, i to tylko w porze suchej, i tylko samochodem terenowym. W porze deszczowej drogi prowadzące do Mulu są praktycznie nieprzejezdne. Inną opcją aby się tu dostać to droga lotnicza i my właśnie taką wybraliśmy. Lecieliśmy z Kota Kinabalu, ale do Mulu można także dolecieć z Kuching i Miri. Z Miri są dwa loty dziennie, a z pozostałych miast po jednym. Leci się tu niewielkim samolotem linii MASwings (choć jest to code sharing z Malaysia Airlines), leci się tu ATR 72, a ląduje na malutkim lotnisku w środku dżungli. Jeszcze lecąc nad dżunglą można podziwiać jest potęgę i bezkres. Po horyzont widać tylko korony drzew i czasami wijące się pomiędzy nimi rzeki.
Mulu to niewielka wioska. Mieszka tu około 1 tys ludzi. Oprócz lotniska na skraju wioski jest tu meczet, kościół (drugi w budowie), sklep, trochę guesthouseów i duży kompleks hotelowy należący do sieci Marriott, gdzie nocleg kosztuje ponoć ponad 400 USD. My tym razem odpuściliśmy sobie takie luksusy 🙂 i zatrzymaliśmy się w Mulu Backpackers Homestay tuż obok lotniska i nad brzegiem rzeki. Warunki były skromne, żeby nie powiedzieć harcersko-obozowe ale w sumie nie narzekaliśmy. Z naszego homestay’u do parku mieliśmy jakieś 1,2 km drogi z pięknymi widokami na okalające wioskę wzgórza porośnięte dżunglą, nad którymi czasami unosiły się malowniczo chmury. Mijane po drodze nieliczne zabudowania tonęły w zieleni otaczającej ich roślinności.
Park Narodowy Gunung Mulu ma prawie 530 km2 i od 2000 roku jest wpisany na listę światowego dziedzictwo UNESCO. Obejmuje on tereny położone między 28 a 2377 m n.p.m.. Najwyższy punkt to szczyt Gunung Mulu. Porasta go zarówno nizinny, jak i górski las deszczowy. Żyje tu mnóstwo gatunków roślin i zwierząt. Najbardziej słynie z licznych nietoperzy, które w ilościach kilku milionów zamieszkują otoczone dżunglą jaskinie. Pada tu przez 280 dni w roku, oczywiście nie cały czas, ale nawet jak jest to krótki deszcz, to zazwyczaj bardzo intensywny. W parku Gunung Mulu średni miesięczny opad to 400 mm. Generalnie las deszczowy potrzebuje dla swojej egzystencji minimum 200 mm opadów miesięcznie, w miarę stałych temperatur w granicach 22-30 stopni, oraz w miarę równych okresów dnia i nocy, stąd głównie można je spotkać w okolicach równika oraz do 22.5 stopnia szerokości geograficznej na północ i południe. Takie warunki sprzyjają bardzo intensywnej wegetacji. Podczas gdy średnio na hektar powierzchni zwykłego lasu przypada do 10 gatunków drzew, to w lesie tropikalnym można ich spotkać ponad 280. A to tylko drzewa nie licząc innych roślin. Zwierząt jest tu także bardzo dużo. W Gunung Mulu żyje na przykład 281 gatunków samych motyli i 458 gatunków mrówek. Zresztą zawsze w lesie tropikalnym można spotkać bardzo dużo owadów i to często bardzo barwnych i ciekawych. Co ciekawe w takim lesie owady wbrew pozorom najłatwiej wypatrzeć. Inne, duże zwierzęta po pierwsze chowają się w jego gęstwinach, a po drugie raczej unikają kontaktu z człowiekiem.
Nas las w parku Gunung Mulu urzekł od pierwszego wejrzenia. Jest tu przepięknie. Dżungla jest niesamowicie gęsta i faktycznie bez maczety nie da się zejść z wyznaczonej ścieżki. Do tego było tu tak spokojnie, o ile to co się dzieje w lesie tropikalnym i te wszystkie jego odgłosy, można nazwać spokojem. Ale praktycznie nie spotykaliśmy tu kilometrami żadnych innych turystów. Jest tu kilka szlaków o różnej długości. Nam w 2,5 dnia udało się przejść je praktycznie wszystkie oprócz jednego kilkudniowego na formacje skalne zwane „pinnaklami”. Jest tu też kilka opcji rejsów łodziami, po przecinających park rzekach, ale to też sobie odpuściliśmy w tym jedną z najbardziej popularnych wycieczkę do Jaskini Clearwater. Na część szlaków można się wybrać samemu, ale na niektóre tylko z przewodnikiem. Po przybyciu do parku w jego biurze należy zarejestrować i wykupić bilet wstępu za 30 MYR. Jest on ważny przez pięć dni i na rękę dostaje się taką plastikową opaskę jak w hotelach all-inclusive. Potem można zapisać się i opłacić wycieczki na szlaki gdzie trzeba iść z przewodnikiem. Jeśli chodzi o szlaki na których przewodnik nie jest wymagany, to przed każdym wyruszeniem w dżunglę trzeba na specjalnej tablicy zapisać swoje imię, miejsce zakwaterowania, trasę którą się chce iść, czas wyjścia i planowany czas powrotu, a po powrocie trzeba się z tej tablicy wykreślić. To naszym zdaniem super pomysł i już wcześniej spotkaliśmy się z takim rozwiązaniem w innych parkach Malezji. Obok biura parku jest też restauracja i nawet miejsca noclegowe. Część szlaków prowadzi po drewnianych pomostach, ale te dalsze już nie, i wtedy czasami jak to w lesie tropikalnym trzeba „przedzierać się” przez kłębowisko korzeni czy błotniste odcinki szlaków, ale te fragmenty są przeważnie najpiękniejsze.
My pierwszego dnia dotarliśmy do parku już po południ i udaliśmy się tylko na krótki szlak Botanic Trial. To około 2 km pętla wzdłuż której postawiono tablice informacyjne z których można dowiedzieć się wielu interesujących rzeczy i ciekawostek o roślinach, zwierzętach i lesie tropikalnym. Większość szlaku prowadzi po drewnianych platformach, ale są krótkie odcinki gdy idzie się po ziemi. Podczas naszego spaceru złapał nas niewielki deszcz, ale w gęstym lesie tropikalnym taki lekki deszcz bardziej słychać niż czuć, bo krople z rzadka docierają na ziemię, a bardziej rozbijają się o liście drzew co właśnie słychać. Podczas spaceru towarzyszyły nam tylko odgłosy dżungli w tym żab, a niektóre tutejsze żaby wydają odgłosy trochę podobne do szczekania psów. Po spacerze zjedliśmy kolację w restauracji zaraz za wyjściem z parku i wśród donośnego kumkania żab wróciliśmy do naszego homestay’u.
Następnego dnia o 10:00 rano mięliśmy umówionego przewodnika na wycieczkę na Canopy Walk Tour. Tak więc ruszyliśmy do parku po 9-tej po zjedzeniu śniadania, na które właścicielka homestay’u zrobiła naleśniki z miodem i bananami. Pogoda była ładna i od samego rana prażyło słońce. Nasza grupa liczyła 8 osób plus przewodnik Alfonso. Na początku szliśmy parę kilometrów w las po drewnianych platformach. Przewodnik czasami zatrzymywał się i pokazywał nam jakieś rośliny czy insekty opowiadając krótko o nich.
W końcu doszliśmy do miejsca gdzie nad dość sporym obszarem pomiędzy drzewami, rozwieszonych jest 15 różnej długości, linowych mostów. To właśnie Canopy Skywalk. Łączna długość mostów to 480 metrów zawieszonych między 20 a 30 metrów nad ziemią, wśród koron drzew. Co ważne platformy pomiędzy mostami są zawieszone na drzewach, a nie specjalnie postawionych słupach. To jeden z trzech najdłuższych tego typu obiektów na świecie (z platformami na drzewach). Na jednym moście mogą przebywać w jednym czasie maksymalnie 2 osoby, a na platformie 4. To ze względu na bezpieczeństwo. Cała konstrukcja jest sprawdzana dwa razy w roku i w razie stwierdzenia jakichkolwiek uszkodzeń lin jest zamykana do czasu naprawy. Ponoć kiedyś jak tylko otworzono ten Canopy Walk to można było tu obserwować dużo zwierząt i ptaków żyjących na drzewach, ale z czasem w związku z licznymi grupami turystów zwierzęta wyniosły się gdzie indziej. Teraz głównie podziwia się florę, choć czasem zdarzy się jakiś ptak czy owad. Mosty, jak to linowe, są dość chybotliwe i momentami trzeba się trzymać rozwieszonych lin aby po nich przejść.
Trzeba jednak uważać, bo czasem taka lina to autostrada dla mrówek, które mogą pogryźć. Widoki są fantastyczne. Wokół otaczają gęstwiny konarów drzew. W dole widać mniejsze drzewa, a czasami strumień przypływający pomiędzy nimi. W górze widać konary najwyższych drzew i czasami skalne ściany stojących nieopodal wzgórz.
Do tego szczypta adrenaliny, czy aby to się na pewno nie urwie, więc przygoda gwarantowana. Tym bardziej, że niektóre deski mostów nie wzbudzają pełnego zaufania. No ale udało się. Przeszliśmy wszyscy i nic się nie urwało.
Po zejściu z Canopy Walk grupa wróciła do biura parku, ale my zostaliśmy sobie jeszcze trochę w dżungli szukając węży w miejscu gdzie ponoć często odpoczywają. No ale tym razem żadnego nie znaleźliśmy. Widzieliśmy za to dużo jaszczurek i owadów. Wróciliśmy więc do biura parku na krótki odpoczynek.
Po południu ruszaliśmy na kolejną wyprawę tym razem do jaskiń Lang i Deer. To też wycieczka z obowiązkowym przewodnikiem. Okazało się, że nasza grupa to tylko my i przewodnik, więc mieliśmy prywatną wycieczkę. A do tego przewodnik mówił parę słów po polsku, bo ponoć dwa razy w roku przyjeżdżają tu grupy z Polski i on zawsze z nimi chodzi, więc osłuchał się trochę tłumacza. Szliśmy przez dżunglę i doszkalaliśmy go w naszym języku. Przewodnik był z plemienia Berawan. To jedno z dwóch tutejszych plemion, drugie to Penan. Po drodze znowu widzieliśmy dużo ciekawych owadów i roślin i w końcu doszliśmy do miejsca obserwacji nietoperzy, ale o tym za chwilę.
Tuż obok spotkaliśmy na niewielkim krzewie małego węża.
Z miejsca obserwacji nietoperzy przez metalowa furtkę wchodzi się do kompleksu dwóch jaskiń. Najpierw zwiedza się Jaskinię Lang, bogatą w piękne formacje skalne. Jaskinia nie jest jakaś specjalnie duża, ale i tak ilość tych formacji jest imponująca. Niektóre z nich przypominają muszle czy meduzy. Ta jaskinia jest częściowo oświetlona, ale i tak lepiej mieć ze sobą latarkę czy czołówkę.
Druga jaskinia to Deer Cave czyli Jaskinia Jeleni. Jej nazwa nawiązuje do jeleni, które w przeszłości przychodziły do jej wylotu pić wodę z wypływającego z wnętrza jaskini strumienia. Dzisiaj dalej nocą przychodzą tu napić się wody zwierzęta, ale już nie jelenie, które zostały przetrzebione przez myśliwych. Woda ta dostarcza im dodatkowych mikroelementów wymywanych z guana nietoperzy. Jaskinie tą zamieszkuje między 2 a 3 miliony tych zwierząt, więc i guana jest tu pod dostatkiem. Zalega ono całe połacie jaskini i mówiąc wprost śmierdzi tu amoniakiem. Miejscowi nazywają to „perfumami Mulu”, zaś zalegające guano „kawą Mulu”. Jaskinia jest ogromna, ma ona około 100 metrów wysokości, a w najwyższym miejscu ponad 300 metrów. W głąb ma ponad 2 km, ale wchodzi się na 800 metrów. Największa komora, gdzie dociera światło słoneczne ma 122 metrów wysokości i 174 metrów szerokości. Człowiek wygląda tu jak mrówka. Ze sklepienia, na którym miejscami wiszą całe kolonie nietoperzy często kapie woda, przynajmniej miejmy nadzieję, że to woda 🙂 .
Tu praktycznie nie ma oświetlenia, więc własne źródło światła jest konieczne. W jaskini dochodzi się do miejsca, z którego widać drugie jej wyjście zwane „Garden of Eden”. Tu sklepienie jaskini kiedyś się zapadło i obecnie dochodzące światło słoneczne wspomaga bujną wegetację roślin. Na pobliskim sklepieniu można zobaczyć coś w rodzaju „kamiennych rur” z których wycieka woda. Trudno uwierzyć, że to jest stworzone przez naturę, a nie człowieka.
Są wycieczki, które prowadzą przez całą jaskinię i dalej do jednego z wodospadów w dżungli, ale my się na taką nie zdecydowaliśmy. Przed głównym wejściem do jaskini od strony południowej rosną duże palmy wyglądające jak wielkie paprocie. A gdy po wejściu do jaskini odwrócimy się i spojrzymy na jedno z jej okien, możemy dostrzec profil Abrahama Lincolna. To niesamowite jak natura stworzyła coś tak podobnego do profilu tego człowieka.
Po wizycie w jaskiniach wróciliśmy na miejsce obserwacji nietoperzy. Jest tam zbudowana całkiem spora drewniana, zadaszona altana oraz kilka rzędów drewnianych ławek ustawionych jak w amfiteatrze. A wszystko po to, aby móc stąd obserwować jedyny w swoim rodzaju i na taką skalę „wylot” milionów nietoperzy na wieczorny żer. Jest tu nawet mały punkt gastronomiczny gdzie można kupić herbatę, kawę, czy jakieś ciastka. Taki sklepik w środku dżungli 🙂 . Nietoperze wylatują między 16-tą a 18:30, ale nigdy nie wiadomo kiedy dokładnie. Zdziwiło nas bardzo, że nikt do tej pory nie podjął się badań które miałyby wyjaśnić, od czego dokładnie zależy moment kiedy decydują się one gremialnie wylecieć z jaskini. Ponoć musi to być połączenie odpowiedniej temperatury wewnątrz i na zewnątrz jaskini, no ale dokładnie nie wiadomo. Jedno jest pewne, jak pada to raczej szansa na zobaczenie tego zjawiska jest znikoma.
Niestety jak się rozsiedliśmy na ławkach to zaczęło padać. Razem z innymi czekającymi mieliśmy nadzieję, że może deszcz szybko przejdzie i nietoperze wylecą. Ale była to tylko nadzieja. Wprawdzie deszcz przestał padać, ale dużego exodusu nietoperzy nie było. W końcu na niebie pojawiły się ich gromady, ale jak na złość wyleciały one drugim wejściem do jaskini, a nie tym obserwowanym przez nas.
W końcu zrobiło się ciemno i nie było co dalej czekać. Do tego znowu się rozpadało. Wracaliśmy więc przez dżunglę nocą i to w deszczu. Na szczęście deszcz nie był jakoś strasznie ulewny, ale i tak było momentami dość ślisko i trzeba było uważać. Oczywiście żaby były szczęśliwe, a nam udało się kilka z nich wypatrzeć w świetle naszych czołówek. Po drodze znowu zjedliśmy kolację w pobliżu wejścia do parku i wróciliśmy do hotelu z postanowieniem, że następnego dnia wrócimy przed jaskinie, aby znowu zobaczyć ten masowy exodus nietoperzy.
Kolejnego dnia z samego rana wybraliśmy się sami na wycieczkę po najdłuższym 8-mio kilometrowym szlaku przez dżunglę Paku Valley Loop. Prowadzi on po wielkiej pętli zaczynającej i kończącej się przy biurze parku. Po drodze mija się też niewielki wodospad. Szlak jest bardzo ładny, a do tego przez 8 km nie spotkaliśmy na nim nikogo oprócz 3 miejscowych myśliwych i zbieraczy, którzy na mocy specjalnego porozumienia z rządem Malezji mogą tu wciąż na małą skalę, i na ściśle określonych zasadach polować i korzystać z bogactwa lasu.
Szlak był dość błotnisty i w większości wiódł po ziemi, a nie drewnianych platformach. Po drodze mijaliśmy dużo mniejszych i większych skał zatopionych w bujnej dżungli. W końcu doszliśmy do wodospadu, który był bardzo nietypowy. Staliśmy na brzegu szerokiego strumienia płynącego wzdłuż podnóża wysokiej na kilkaset metrów skały, a wodospad tworzyła woda wypływająca ze skał i spadająca do strumienia.
Idąc dalej szlakiem doszliśmy do miejsca gdzie dzień wcześniej byliśmy na Canopy Walk i dalej już drewnianymi platformami wróciliśmy do biura parku.
Postanowiliśmy wrócić na krótki odpoczynek do naszego homestay’u gdzie gospodyni przygotowała nam mały posiłek. Po obiadku i krótkim odpoczynku, ruszyliśmy znowu do parku, aby dojść do miejsca obserwacji nietoperzy. Już idąc drogą do parku widzieliśmy ciemne chmury kłębiące się nad okalającymi wzgórzami, ale pogoda była nadal piękna. Tym razem wybraliśmy inną, dłuższą drogę przez las do miejsca obserwacji nietoperzy niż dzień wcześniej. Niestety już po drodze złapał nas ulewny deszcz. Po kilku minutach deszcz ustał i doszliśmy do miejsca obserwacji nietoperzy.
Byliśmy pierwszymi obserwatorami tego dnia. Zajęliśmy strategiczne pozycje pod dachem, ale z najlepszym widokiem na wylot z jaskini. Z czasem przybywało kolejnych osób, ale też niestety strasznie się rozpadało. Padało bez przerwy, raz mocniej, a potem jeszcze mocniej. Czekaliśmy zaklinając rzeczywistość aby przestało padać, ale nic z tego. Z czasem pojawiały się jeszcze chmury zasłaniające częściowo otwór jaskini. W końcu nie czekaliśmy już na nietoperze, bo było jasne, że tego dnia znowu nie wylecą, ale na to aby choć trochę przestało padać, abyśmy mogli w miarę suchą stopą wrócić do domu.
W międzyczasie wszyscy powoli rezygnowali i wracali w deszczu, a my czekaliśmy dalej. W końcu koło 18:30 już jako ostatni, stwierdziliśmy, że trzeba wracać kiedy choć jeszcze przez kilkanaście minut będzie w miarę widno, bo w taki deszcz to nawet z czołówką trudno iść. Niestety deszcz nie zelżał, a nawet się chyba nasilił. Przed nami było ponad 3 km drogi przez las plus dalej ponad kilometr do naszego homestay’u. Po 5 minutach byliśmy już przemoczeni, a po kilku kolejnych byliśmy mokrzy od stóp do głów i to pomimo peleryn przeciwdeszczowych. Lało strasznie. Nie pamiętamy czy, i kiedy poprzednio szliśmy w taki deszcz, a już na pewno, nigdy w taką ulewę nie szliśmy ponad 4 km. Odpuściliśmy już sobie kolację po drodze i wróciliśmy wprost do hotelu. Z butów wylewaliśmy wodę. Koszulki i spodnie wykręcaliśmy. Mokre było wszystko – plecaki i wszystko w nich, pokrowiec aparatu, itd, masakra. Na szczęście mieliśmy ze sobą kilka niewielkich torebek plastikowych i przed drogą schowaliśmy do nich telefony, portfel, obiektywy i aparat. Najgorsze było to, że następnego dnia w południe mieliśmy już samolot powrotny i mieliśmy spędzić w podróży 1,5 doby, więc baliśmy się, że to wszystko nam nie wyschnie. Tym bardziej, że cały czas lało. W pokoju rozłożyliśmy wszystko na łóżku i rozwiesiliśmy na drewnianym wieszaku i włączyliśmy na maksa wentylator, który chodził potem całą noc. Sami zaś zeszliśmy na dół, gdzie gospodyni ugotowała nam kolację. Do rana większość rzeczy jakoś nam przeschła. Ale spodnie dosuszaliśmy na sobie jeszcze przez parę godzin, a buty to i kilka dni.
Niestety exodusu nietoperzy nie widzieliśmy. No cóż trzeba będzie tu kiedyś wrócić. Nie będziemy żałowali, bo park Gunung Mulu to niezwykłe miejsce i na pewno z chęcią tu wrócimy. Tego miejsca nie można mieć chyba dosyć. Nawet nasz przewodnik mówił, że on jest tu codziennie, ale zawsze go to cieszy i nigdy nie ma dosyć tego miejsca i swojej pracy – tylko mu pozazdrościć. Naszym zdaniem Gunung Mulu to jeden z najpiękniejszych lasów jakie widzieliśmy w życiu. Dla tych co kochają naturę, to miejsce którą muszą odwiedzić obowiązkowo. Oby tylko ta piękna dżungla nie padła ofiarą plantacji palm oleistych, które przetrzebiły już potężne połacie lasu tropikalnego na Borneo. No ale na szczęście świadomość ekologiczna jest coraz wyższa i miejscowe władze zaczynają dbać o swoje największe dobro naturalne.
Mulu to był także nasz ostatni przystanek w Malezji. Kraju który nas uwiódł. To jak na razie najmilej wspominany kraj z całej naszej podróży po Azji. Ludzie są tu bardzo serdeczni i pomocni, bez oczekiwania czegoś w zamian. Jest tu wiele interesujących i przepięknych miejsc, szczególnie dla miłośników natury. Są tu piękne i dzikie lasy, tropikalne wyspy z pięknymi plażami, interesujące miasta z ciekawą historią, dobre jedzenie i ciekawa kultura. Jedyny minus to chyba, w porównaniu do ościennych krajów, strasznie uboga oferta owoców, a te dostępne są po prostu drogie. Ponoć w sezonie owocowym jest inaczej, więc nie zostaje nic innego jak tu wrócić i sprawdzić. No i trzeba pamiętać, że to w większości kraj muzułmański więc nie ma tu wielu miejsc do imprezowania i zabawy, choć i takie można znaleźć,w pewnych turystycznych ośrodkach. Zapomnijcie o przereklamowanej i pełnej turystów Tajlandii, wybierzcie Malezję!
Tradycyjnie jeśli ktoś szuka dodatkowych informacji lub porad praktycznych o tym kraju, to zapraszamy do kontaktu. Postaramy się na wszystkie pytania i wątpliwości odpowiedzieć w ramach możliwości czasowych i naszej wiedzy. Tym czasem do usłyszenia z Indonezji, która jest kolejnym etapem naszej podróży.
Najczęściej komentowane