Wietnam

Phu Quoc – nie taka rajska wyspa jak ją malują

Phu Quoc to niewielka wyspa w Zatoce Tajlandzkiej na południowym-zachodzie Wietnamu, tuż przy wybrzeżu Kambodży. Jest to największa powierzchniowo wyspa tego kraju. Jej powierzchnia to 574 kilometry kwadratowe i mieszka na niej około 103 tys ludzi. Wokół wyspy znajduje się jeszcze 21 małych wysepek. Na niektóre z nich można się dostać aby poplażować lub ponurkować. Najważniejszym miastem wyspy jest położone na jej zachodnim wybrzeżu Duong Dong. Mieszkańcy trudnią się tu głównie rybołówstwem i uprawą roli. Wyspa słynie z produkcji sosu rybnego i uprawy pieprzu. Coraz ważniejszą rolę w gospodarce wyspy odgrywa turystyka. Wietnamskie władze mają ambicje aby z wyspy Phu Quoc zrobić słynny na cały świat turystyczny kurort, coś na wzór Phuket w Tajlandii. Jest już tu wiele całkiem sporych hoteli i cały czas budują się nowe. Często wyspa ta jest przedstawiana jako rajskie miejsce na wypoczynek. Niestety jest w tym bardzo dużo przesady i według nas daleko jej do miana raju na ziemi.

My na tę wyspę dostaliśmy się Can Tho, najpierw autobusem a potem promem. Futa Bus z Can Tho do Rach Gia jedzie 3,5 godziny i kosztował nas po 168.000 VND od osoby (ponoć normalnie jest nieco taniej, ale my byliśmy tuż przed miejscowym nowym rokiem i ceny były sezonowo wyższe). W cenie autobusu jest odbiór busikiem z hotelu i dowóz na dworzec w Can Tho oraz potem dowóz z dworca w Rach Gia do tamtejszego portu (zajęło to nam ponad 40 minut, ale kierowca strasznie kluczył, a jak wracaliśmy to było już znacznie szybciej). Autobus z Can Tho mieliśmy o 6:30 więc busik odebrał nas z hotelu o 5:50. Bilety na autobus mieliśmy zarezerwowane, ale musieliśmy je jeszcze odebrać na dworcu. Tym razem był to standardowy autobus z siedzeniami, a nie leżankami. Po dojechaniu do portu w Rach Gia mieliśmy jakieś 1,5 godziny czekania na prom więc spędziliśmy ten czas w poczekalni. Bilety na prom Superdong kupiliśmy wcześniej przez internet. Koszt to 330.000 VND od osoby w jedną stronę. Prom płynie około 2 godzin i 40 minut. Są też szybsze połączenia innych firm, ale one są jeszcze droższe. Na wyspę Phu Quoc można się też dostać promem z Ha Tien, skąd jest bliżej na wyspę, ale to jest dalej z Can Tho, więc my finalnie wybraliśmy opcję promu z Rach Gia. Prom z Rach Gia przypływa na Phu Quoc do Bai Vong na wschodnim wybrzeżu. Stamtąd do Duong Dong gdzie mieliśmy nasz hotel dotarliśmy taksówką za 210.000 VND. Na wyspie nie kursują żadne publiczne autobusy, więc taksówka to była jedyna opcja.

Terminal promowy w Rach Gia
W oczekiwaniu na prom
Wietnamska, noworoczna choinka
Takim promem płynęliśmy na Phu Quoc…
… a tak wyglądał w środku
Wejście na pokład promu

Wyspa nas nie zauroczyła. Już podróż z portu do hotelu pokazała nam, że miano rajskiej wyspy do niej nie pasuje. Było tu raczej zwyczajnie, bez jakiś spektakularnych widoków. Samo Duong Dong to taka mała, zatłoczona mieścina. Samo centrum to jeden wielki targ. Po jednej stronie rzeki, która przecina to miasto jest targ dzienny. Taki tradycyjny targ z owocami, warzywami, rybami, owocami morza, mięsem i innymi artykułami spożywczymi. To wszystko ciągnie się wzdłuż głównej ulicy. W ciągu dnia ciężko się tu przebić przez tłum pieszych i skuterów. Duża cześć miejscowych przyjeżdża tu na skuterach i podczas zakupów zostawia je gdzie popadanie lub wręcz dokonuje zakupów nawet nie zsiadając ze skutera, co dodatkowo blokuje i tak wąskie przejście.

Uliczny targ
Kury czekające na kupców
Targowy tłok
Stoisko z mięsem …
… a tuż już świeże ryby …
… i owoce morza
Świeży połów szykowany do sprzedaży
Można też kupić same rybie głowy 🙂
Kupujący na skuterach
Widok na targ dzienny z góry
Rachu ciachu i rybka podzielona
Można też nabyć kurę w całości

Po drugiej stronie rzeki jest natomiast targ nocny. Otwiera on swoje podwoje dopiero pod wieczór. To też praktycznie jest jedna długa ulica wzdłuż której ciągną się restauracje, stragany i budki ze street foodem. Przychodzi się tu przeważnie aby coś zjeść. Jest tu wielki wybór wszelkiego rodzaju owoców morza. Często przed restauracjami stoją akwaria, w których pływają ryby lub inne morskie stwory lub miski z krabami itp. które można sobie wybrać na swój posiłek. My w akwariach widzieliśmy też węże czekające na swoich amatorów. Jest tu też dużo budek oferujących tajskie lody, soki i tradycyjny azjatycki street food. Są też kramy z ciuchami czy biżuterią, ale stanowią one mniejszość. Wieczorami jest tu tłoczno i głośno. Tak ja całej wyspie jest tu dużo turystów, w tym Rosjan i Czechów.

Statki rybackie cumujące przy moście łączącym dwa brzegi Duong Dong
Statki rybackie cumujące na rzece
Brzeg rzeki niedaleko mostu
Nocny targ za dnia …
… a tu już wieczorem
Przysmaki do wyboru do koloru
Węża też tu można skosztować …
… tak jak i inne stwory
Widok na targ nocny z mostu
Na nocnym targu posiłki szykowane są na bieżąco
Są tu nie tylko owoce morza …
… ale też inne dania
Street food serwowane jest prosto z mobilnych budek
Można tu też kupić ubrania i biżuterię
Kolorowe lampiony nad jedną z ulic
Tajskie lody już prawie gotowe
Miejscowe przysmaki
Noworoczna dekoracja
Oczywiście nie mogliśmy nie spróbować miejscowych specjałów

Pierwszego dnia wybraliśmy się też zobaczyć miejscową plażę, bo wcześniej słyszeliśmy, że tutejsze plaże są przepiękne. No może są, ale nie te, które my widzieliśmy, a już na pewno nie ta w okolicy Duong Dong. Do plaży dociera się wąziutkimi uliczkami, ale jak już tam trafiliśmy to byliśmy w szoku. Jedno wielkie wysypisko śmieci zostawianych przez miejscowych. Spacerując po plaży byliśmy sami świadkami jak dwie kobiety przyniosły kilka reklamówek śmieci, które po prostu zostawiły na linii wody, która po chwili częściowo zabrała śmieci do morza, a częściowo rozrzuciła je po plaży. Nie przeszkadza to jednak miejscowym dzieciom zażywać morskich kąpieli. Na plaży paliły się też ogniska, w których miejscowi spalali cześć śmieci. Wzdłuż plaży ciągną się miejscowe domy. Wyglądają one raczej mizernie i biednie. Trafiliśmy też na nadbrzeżną restauracyjkę, ale ceny mieli jakieś kosmiczne i do tego ten widok na śmieci na pewno nie zachęca aby tam usiąść. Mogłoby to być bardzo ładne miejsce tym bardziej, że na wodzie było zacumowanych mnóstwo niebieskich, lokalnych łodzi rybackich.

Wąska uliczka na plażę
Nadmorskie zabudowania
Miejska plaża …
… gdzie palą śmieci …
… a i tak jest ich tu pełno
Rybackie łodzie na redzie
Miejscowa okrągła łódka
Transport noworocznych kwiatów na rybacką łódź
Suszenie ryb
Mycie siatek do suszenia ryb
Łódź rybacka
Zachód słońca w Duong Dong

Dalej na północ od miasta plaża jest trochę czyściejsza, ale nie znaczy czysta. Generalnie jest ona dość wąska, a miejscami woda dochodzi do samych nadbrzeżnych zabudowań. Nie ma też „rajskich widoków” nadbrzeżnych palm, bielutkiego piasku i turkusowej wody, a czasami tuż przy brzegu są zniszczone budynki lub rozpoczęte, ale nie ukończone budowy.

Spacer po plaży

Wracając ze spaceru wzdłuż plaży wybraliśmy opcję drogi przez nadbrzeżną wioskę i w sumie to było ciekawsze niż spacer po plaży. Szliśmy wąską uliczką pomiędzy lokalnymi domami. Miejscowi mieszkańcy siedzieli często w grupach i grali w karty, Byli bardzo przyjaźni i często nas pozdrawiali.

Nadmorska wioska
Nadmorska wioska
Nadmorska wioska
Wnętrze typowego wietnamskiego domu

Spacerując po Duong Dong często trafialiśmy na wystawione przed domy głośniki, z których leciała bardzo głośna muzyka. Dodatkowo miejscowi lubują się w karaoke i siedzą na ulicy z mikrofonem śpiewając swoje piosenki. Im gorzej śpiewają tym robią to głośniej, chyba aby samemu zagłuszyć swoje umiejętności 🙂 . Z nimi to nawet ja mógłbym stanąć w konkury, a Kasia to chyba zostałaby miejscową diwą 🙂 . W samym Duong Dong można zobaczyć też kilka świątyń. My zobaczyliśmy Dinh Cau i Dinh Ba, które są obok siebie przy ujściu rzeki do morza. Przechodziliśmy też obok świątyni Sung Hung Co Tu, ale była ona zamknięta więc nie udało się nam jej zobaczyć w środku. Udało nam się natomiast wejść do innej Thanh That Duong Dong położonej niedaleko miejsca gdzie odbywa się nocny market.

Świątynia Dinh Cau
Świątynia Dinh Cau
Świątynia Dinh Ba
Świątynia Dinh Ba
Świątynia Dinh Ba
Świątynia Dinh Ba
Świątynia Sung Hung Co Tu
Świątynia Sung Hung Co Tu
Świątynia Thanh That Duong Dong
Świątynia Thanh That Duong Dong
Świątynia Thanh That Duong Dong

Chyba najlepszą opcją zwiedzania wyspy jest wynajęcie skutera. Praktycznie każdy hotel ma taką opcję za 150.000 VND dziennie. My też się zastanawialiśmy, ale żadne z nas nigdy wcześniejszej nie jeździło skuterem czy motorem i biorąc pod uwagę tutejszy, w sumie dość duży ruch i sposób w jaki oni jeżdżą nie zdecydowaliśmy się na to. Ja nawet próbowałem trochę pojeździć, ale szybko skończyło się to małą kraksą i stwierdziliśmy, że póki co, jeśli nasz blog ma mieć dalsze odcinki, to lepiej na razie sobie to odpuścić. Tym bardziej, że wypożyczając tutaj motor nie ma się żadnego ubezpieczenia i odpowiada się nie tylko za siebie, ale również za skuter. Może kiedyś jeszcze wrócimy do nauki jazdy na skuterze. Wybraliśmy więc opcję jednodniowej, grupowej wycieczki po wyspie. Podczas niej odwiedziliśmy parę miejsc. Zaczęliśmy od farmy pereł gdzie pokazano nam jak do muszli mięczaka wkładają sztucznie zrobione wcześniej z innych muszli małe kulki, które potem obrastają masą perłową przez okres od roku do trzech lat, podczas którego mięczaki są zanurzone w morzu. Czyli w sumie te perły to trochę ściema, bo prawdziwej perły w nich niewiele. Ponoć robi się to po to, aby perły miały kształt kuli, bo takie naturalne nie miałyby takiego kształtu. Była tam też sala, gdzie rzemieślnicy rzeźbili w ogromnych muszlach. Trzeba przyznać, że robili z tego piękne rzeczy. Najpierw malowali sobie na muszli co chcą wyrzeźbić, a potem małymi elektrycznymi narzędziami rzeźbili te cuda. No i oczywiście był wielki sklep, gdzie można było kupić biżuterię z pereł czy te wyrzeźbione muszle. Szczerze mówiąc byliśmy rozczarowani, bo więcej czasu było na zakupy niż na oglądanie procesu powstawania pereł.

Wkładanie kulek do mięczaków
Wstępny rysunek rzeźby z muszli …
… a tu już rzeźba prawie gotowa
Sklep z wyrobami z pereł …
… oraz rzeźbami z muszli
Farma pereł

Po wizycie na „farmie” pereł pojechaliśmy do miejsca gdzie produkuje się wino z owoców sim. Drzewa sim rosną ponoć w całym Wietnamie, ale wino produkuje się tylko na wyspie Phu Quoc, gdyż tylko tutejsze owoce pozwalają uzyskać wino dobrej jakości. Wino to jest winem tylko z nazwy. Tak naprawdę to bardziej przypomina to jakiś likier i nie smakowało nam to w ogóle. Można tam też nabyć inne trunki, na przykład likier z owoców noni, ale to też nie nasza bajka. No ale zobaczyliśmy jak wyglądają drzewa sim, o których nigdy wcześniej nie słyszeliśmy, oraz ich owoce, których mogliśmy też spróbować prosto z drzewa. Ciekawostką jest, że drzewo sim ma kwiaty w dwóch kolorach białe i różowe, ale tylko z różowych powstaje potem owoc, a białe po prostu przekwitają i opadają na ziemię.

Drzewa sim …
… a to ich dwukolorowe kwiaty
Owoc sim jeszcze na drzewie …
… tu już zerwany …
… i zaraz zostanie połknięty
Na plantacji drzew sim są też inne rośliny
Wino sim
Sklep z winami i likierami

Kolejnym przystankiem była pszczela farma. Tu na wejściu dostaliśmy kapelusze z siatką na twarz jak prawdziwi pszczelarze. Pokazano nam tutejsze ule, które są dużo mniejsze niż te znane w Polsce. Miejscowy pszczelarz pokazywał wnętrze ula i opowiadał o pszczołach. Pokazywał też królową ula. Na koniec mogliśmy spróbować tutejszego miodu najpierw takiego prosto z ula jeszcze z plastrem, a potem w sklepiku różnych jego rodzajów ze słoiczków. To było to co miśki lubią najbardziej 🙂 .

Pszczela farma
Gotowa na bliskie spotkanie z pszczołami
Gdzieś tu musi być pszczela królowa
To co miśki lubią najbardziej …
… degustacja miodku 🙂

Kolejny punkt wycieczki to wioska rybacka Ham Ninh leżąca na wschodnim wybrzeżu wyspy. Jest to mała wioska gdzie w morze wychodzi długie betonowe molo, wzdłuż którego po obu stronach zbudowane są na palach drewniane restauracje, w których podają ryby i owoce morza. Idąc wzdłuż tego molo przed każdą restauracją jest dużo misek, w których są świeże ryby, kraby, ślimaki, krewetki i inne morskie stworzenia, jak na przykład koniki morskie, które się wybiera i zostają one na miejscu przygotowane do spożycia. Czasami ryby czy kraby pływają w akwariach lub małych sieciach zanurzonych w wodzie obok molo.

Molo wioski rybackiej
Sieci rybackie
Restauracje na palach
Restauracje na palach
Restauracje na palach
Z takich misek wybiera się swoje danie
Widok z mola
Statki rybackie
Koniec molo
Można też zjeść takie świeże ślimaki …
… czy suszone koniki morskie
Cóż za ekspozycja
Podobizny Ho Chi Minh’a są nawet rzeźbione na muszlach
Ryby rybami ale…
można też tu kupić owoce, w tym Durian

Następnie pojechaliśmy do fabryki sosu rybnego. Szczerze mówiącą to nie wiedzieliśmy wcześniej, że coś takiego istnieje, a to jeden z podstawowych składników kuchni azjatyckiej. Robi się go w wielkich drewnianych, okrągłych kadziach, gdzie wkłada się warstwami małe suszone rybki i sól, a potem zostawia się to na rok do czterech lat. Im dłużej to leżakuje tym sos ma więcej procent i jest lepszej jakości. Po zakończeniu procesu i odsączeniu sosu to co zostaje w kadziach używa się jako nawóz na farmach pieprzu.

W fabryce sosu rybnego
Cóż tam mają w tych kadziach?
Jest i sklepik

My właśnie z fabryki sosu udaliśmy się na taką farmę. Tu na polu, tuż przy drodze w rządkach były powbijane betonowe pale, wokół których pięły się pnącza pieprzu. Przewodnik opowiedział nam że jeśli zielony jeszcze pieprz ususzy się na słońcu to dostaniemy pieprz czarny. Jeśli zaś poczekamy aż ziarna staną się czerwone będziemy mieli po jego ususzeniu pieprz czerwony a jeśli wcześniej obierzemy go ze skórki to będzie pieprz biały. Oczywiście jest tu sklepik, gdzie można kupić pieprz.

Plantacja pieprzu
A to ziarna pieprzu jeszcze przed zbiorem

Po tej wizycie pojechaliśmy na plażę Sao Beach, gdzie mieliśmy dwie godziny przerwy i czasu wolnego. Tu piasek był jasny, a woda turkusowa, ale panował tu straszny tłok. Dodatkowo cały czas niedaleko brzegu pływały skutery wodne i motorówki, które dość mocno hałasowały. To ponoć jedna z najładniejszych plaż wyspy, ale na pewno nie jest to miejsce gdzie można odpocząć, a i ceny w ciągnących się wzdłuż całej plaży restauracji są wysokie. Plaża owszem ładna, ale na pewno nie jakaś super. Widzieliśmy już wiele ładniejszych i bardziej urokliwych.

Plaża Sao Beach
Plaża Sao Beach
Plaża Sao Beach

Po odpoczynku na plaży pojechaliśmy do kokosowego więzienia. To dawne więzienie, a raczej obóz koncentracyjny gdzie siły południowego Wietnamu więziły i torturowały pojmanych żołnierzy północno-wietnamskiej partyzantki. Jest tu dużo figur przedstawiających drastyczne sceny jak tutejsi więźniowie byli torturowani. Można tu też poczytać o historii obozu i metodach tortur. Jest to raczej przygnębiające miejsce i jeśli ktoś wybiera się tu z małymi dziećmi to niech najpierw przemyśli czy to dobry pomysł.

Kokosowe więzienie
Kokosowe więzienie
Więzienne baraki
Klatki z drutu kolczastego, w których trzymano więźniów
Przykłady tortur …
…  i bicia strażników podczas więziennego buntu

Ostatnim przystankiem naszej wycieczki była pagoda Ho Quoc. To dość duży, ale bardzo ładny buddyjski kompleks świątynny. Warto tu zajrzeć. Pagoda leży na wschodnim wybrzeżu pomiędzy plażą Sao Beach a Bai Vong.

Pagoda Ho Quoc
Pagoda Ho Quoc
Pagoda Ho Quoc
Pagoda Ho Quoc
Pagoda Ho Quoc
Pagoda Ho Quoc
Pagoda Ho Quoc
Pagoda Ho Quoc
Pagoda Ho Quoc
Pagoda Ho Quoc

Cała wycieczka może nie była jakaś zachwycająca, ale w sumie w jeden dzień zobaczyliśmy dość dużo, a że jeszcze na koniec udało nam się wytargować 25% upustu to w sumie uznaliśmy, że warto było. Na północy wyspy jest park narodowy, do którego częściowo nie można wchodzić, ale my nie wybraliśmy się nawet tam gdzie można, gdyż z powodu noworocznego okresu tam też było zamknięte. Są też wodospady, ale jak mówił nam przewodnik w porze suchej nie ma tam wody…

Podsumowując jak pisaliśmy wcześniej, wyspa Phu Quoc nas nie urzekła, jednak spędziliśmy tu miłe trzy dni, w tym wietnamski nowy rok Tet. W tym roku tutejszy nowy rok przypadał na 5 lutego. W sylwestra nic tu się w sumie specjalnego nie działo. Był tylko pokaz sztucznych ogni. Co ciekawe nie o 24-tej tylko o 21:30. Pokaz był całkiem, całkiem. Szkoda tylko, że nie wiemy czemu było strasznie dużo dymu unoszącego się z miejsca odpalania sztucznych ogni, który dość szybko unosił się do góry i zaczął zasłaniać częściowo same fajerwerki, przez co cały pokaz nie był tak spektakularny jakby mógł być. Następnego dnia, czyli w nowy rok na ulicach było wyjątkowo pusto i spokojnie. Zamknięta była większość sklepów i restauracji. Wietnamczycy spędzają ten czas z rodzinami.

Transport noworocznych kwiatów
Jedna z naszych kolacji w przygotowaniu…
… a tu już na talerzach
Koguty używane do walk
Domek na morzu w pobliżu Duong Dong

Jeśli macie ograniczony czas na zwiedzanie Wietnamu i musicie z czegoś zrezygnować, to według nas jak na razie Phu Quoc jest pierwszym miejscem na liście do skreślenia.

Jeden Komentarz

  1. Pingback: Hoi An miasto lampionów – Bachurze i ich podróże

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*