Tajlandia

Ko Chang malownicza wyspa słonia

Po 19 dniach spędzonych w Kambodży nadszedł czas na kolejny kraj na trasie naszej podróży – Tajlandię. Na nasz pierwszy przystanek w tym kraju, wybraliśmy jedną z wysp leżących na jego wschodzie, w pobliżu granicy z Kambodżą. Ta wyspa to Ko Chang. Aby się tam dostać kupiliśmy bilet na autobus z Sihanoukville do granicy Kambodży z Tajlandią w pobliżu miasta Koh Kong. Z Sihanoukville każdego ranka odjeżdżają autobusy do Bangkoku jadące właśnie przez Koh Kong i właśnie jednym z takich autobusów mieliśmy się zabrać. Te autobusy do Bangkoku i tak dojeżdżają tylko do granicy, którą przechodzi się pieszo i potem już po tajskiej stronie przesiada się do busów jadących do Bangkoku lub innych miast Tajlandii. My mogliśmy nawet kupić bilet do miasta Trat w Tajlandii na trasie do Bangkoku, ale stwierdziliśmy, że jeśli kupimy bilet tylko do granicy i przejdziemy ją sami to będzie to szybciej i sprawniej niż w tłumie ludzi z autobusu. Za bilet z Sihanoukville do granicy zapłaciliśmy po 10 USD od osoby. Wybór mieliśmy między autobusem linii Virak Buntham odjeżdżającym o 8:15 a autobusem linii Rith Mony odjeżdżającym 15 minut później. Wybraliśmy tę drugą opcję aby mieć możliwość zjedzenia śniadania w hotelu przed drogą, co niestety okazało się to złym wyborem. Na dworzec autobusowy w Sihanoukville dojechaliśmy z hotelu tuk-tukiem umówionym jeszcze dzień wcześniej. Na dworcu panował chaos, chociaż dworcem to też to miejsce trudno nazwać. To był po prostu plac z jakimiś budami, na którym stało kilka autobusów. Jedna z bud miała logo firmy Rith Mony i pod nią podwiózł nas tuk-tuk. Tam przy stoliku siedział jakiś gość, który wskazał nam autobus rzekomo jadący do Bangkoku. Jednak goście którzy pakowali do niego bagaże twierdzili, że to nie jest autobus do granicy z Tajlandią. Trochę zdezorientowani próbowaliśmy ustalić do którego autobusu mamy w końcu wsiąść. Finalnie goście pokrzyczeli coś do tego przy stoliku i pojawił się jeszcze jeden facet, który powiedział, że mamy jednak jechać tym autobusem. Zapakowaliśmy bagaże i zajęliśmy miejsca. Trochę dziwne było, że oprócz nas w autobusie była jeszcze tylko jedna para turystów, a tak byli sami miejscowi. Jak na autobus do Bangkoku wyglądało to podejrzanie. Spytaliśmy jeszcze na wszelki wypadek tej pary czy oni też jadą do Tajlandii i okazało się, że tak, no więc stwierdziliśmy, że to chyba właściwy autobus. Jeszcze dziwniejsze okazało, się, że autobus ruszył 5 minut przed czasem, co tutaj się raczej nie zdarza. No ale nic, jechał. Wprawdzie na początku wlókł się niemiłosiernie nie przekraczając 30 km/h, no ale w końcu jak wyjechał z miasta to się trochę rozbujał. Po drodze kilka razy się zatrzymał i ktoś tam się dosiadał. Na jednym z takich przystanków dosiadło się siedmioro białych turystów i wtedy już na dobre pomyśleliśmy, że zmierzamy w dobrym kierunku. Nasza radość nie trwała jednak długo. Po jakiś 40 km dalszej drogi, gdy w sumie przejechaliśmy mniej więcej jedną trzecią całego dystansu do granicy autobus zatrzymał się na przerwę obiadową. Byliśmy wkurzeni, bo jechaliśmy już ponad 2 godziny, wiedzieliśmy, że na obiad stracimy przynajmniej pół godziny, a do granicy było jeszcze 160 km. I jak niby mieliśmy się zmieścić w 4 godzinach, ile miało zająć nam według wcześniejszych zapewnień dojechanie do granicy? No ale to okazało się nie najważniejszym pytaniem. Całkiem przypadkiem, jak wysiadaliśmy z autobusu kierowca zapytał nas dokąd jedziemy. Jak usłyszał, że do granicy z Tajlandią to powiedział, że ten autobus jedzie do Phnom Penh, a nie do Tajlandii i że mamy wysiać i poczekać na tym parkingu, bo za 15 minut będzie autobus do Tajlandii, który nas zabierze. Dotyczyło to wszystkich turystów, a było nas łącznie 11 osób. Te osoby, które się dosiadły po drodze nie były zdziwione, bo ponoć wcześniej im to zakomunikowano jak wsiadali do naszego autobusu, ale para Rosjan podróżująca z nami od początku była tak samo w szoku jak my. No nic, wysiedliśmy i czekaliśmy. Po 20 minutach przyjechał inny autobus tej linii, ale okazało się, że to nie ten na który czekamy. Potem po godzinie przyjechał kolejny, ale też nie ten. Doszedłem już do wniosku, że nikt tu po nas nie przyjedzie, bo byliśmy w miejscu nie do końca po drodze dla autobusu jadącego do Tajlandii, a do tego nawet jeśli faktycznie z Sihanoukville wyjechał parę minut po nas właściwy autobus do Tajlandii, to już dawno minął miejsce gdzie my czekaliśmy. Po prostu gość rano na dworcu chciał się nas pozbyć, aby nie mieć kłopotu i wsadził nas do pierwszego lepszego autobusu. On miał sprawę z głowy, a to że my mamy problem, to już nie jego sprawa. Najgorsze było to, że granica była dla nas dopiero połową drogi i musieliśmy jeszcze potem dojechać do wybrzeża w Tajlandii i zdążyć na ostatni prom płynący na Ko Chang a według informacji jakie znaleźliśmy, ten ostatni odpływał około 17:30. Na zegarku była już 12-ta, a autobusu dalej nie było. Kasia została z bagażami a ja ruszyłem do pobliskiego skrzyżowania aby popytać o jakiś inny dojazd do granicy. Tam znalazłem gościa, który miał zwykły prywatny samochód i powiedział, że może nas zabrać za 50 USD. Dogadałem się z nim, że pojedzie za 40 USD i zabierze 4 osoby, myśląc, że namówimy jeszcze kogoś z czekających z nami osób aby się z nami zabrali. Wróciłem na parking, ale niestety nikt nie chciał z nami jechać. W międzyczasie ten kierowca podjechał swoim samochodem na parking gdzie czekaliśmy i finalnie stwierdził, że zabierze nas za 20 USD, co było dla nas kwotą do zaakceptowania. Już mieliśmy wsiadać, a tu właśnie przyjechał autobus naszej linii. I co więcej jechał do Tajlandii. No ale okazało się, że ponoć nie ma już miejsc, więc i tak nas nie zabierze. Tego było już za wiele. Unikajcie linii Rith Mony i nigdy nie dajcie się na nią namówić! Szybko wróciliśmy do kierowcy i zdecydowaliśmy się na jego ofertę. W samochodzie miał już jakąś pasażerkę. Jak wsiedliśmy do samochodu to kierowca zaczął jeszcze negocjować z parą Rosjan, którzy widząc, że autobus nie chce ich zabrać, finalnie zdecydowali się jechać z nami. Ruszyliśmy więc w szóstkę. Kierowca i pasażerka z przodu, a my we czwórkę plus kot, który podróżował z Rosjanami na tylnej kanapie. Na szczęście to był niewielki SUV, więc jakoś się pomieściliśmy. Kierowca jechał bardzo szybko i na granicy byliśmy w niecałe 2 godziny, parę minut po 14-tej. Na granicy jeszcze po stronie kambodżańskiej było tylko jedno okienko do kontroli paszportowej. Wprawdzie przed nami było tylko 12 osób, ale trwało to wieki, bo każdemu robią tu zdjęcia, skanują odciski palców itp. Oczywiście co chwila pojawiał się jakiś dziwny typ który wręczał przy wszystkich kambodżańskim oficerom jakieś paszporty i „drobne kwoty”,a po chwili poza kolejką miał już paszporty z pieczątkami bez żadnych zdjęć i pobierania odcisków. Jest to robione w tak bezczelny sposób i do tego nie ze zwykłymi pogranicznikami, a z wyższej rangi oficerami, że aż to „kłuje w oczy”. Rosjanie zapłacili i szybko byli odprawieni. My w kolejce straciliśmy jakieś 50 minut. Po otrzymaniu pieczątek ruszyliśmy w kierunku tajskiej granicy. Tu poszło wszystko bardzo sprawnie i pomimo, że było tu ze trzy razy tyle osób w kolejce, to całą procedura zajęła nam około 10 minut. Po przekroczeniu granicy wymieniliśmy drobną kwotę USD na lokalne Baty i zaczęliśmy szukać transportu do Tratu. Ponoć można prosto z granicy jechać od razu do Laem Ngop, skąd odpływają promy na Ko Chang, ale te połączenia są opanowane przez miejscową mafię żądająca za to 2000 Batów od osoby. Dlatego my postanowiliśmy pojechać zwykłym lokalny busem do Tratu za 120 THB, a dalej taksówką do przystani promowej w Laem Ngop. I tak też zrobiliśmy, choć i tu były pewne przejścia. Bo najpierw w busie była jedna pasażerka plus my a bus nie ruszy bez kompletu 9 pasażerów, a po chwili mimo, że w busie były trzy osoby to kierowca stwierdził, że jest już full i nas nie weźmie. Nie wiemy o co chodziło, ale finalnie po krótkiej kłótni nas zabrał. Bus jechał bardzo szybko i o 17-tej byliśmy w Tracie. Tam od razu na dworcu przesiedliśmy się do lokalnej taksówki i za 80 THB od osoby dojechaliśmy w 30 minut do przystani promowej Center Point Pier. Po drodze kierowca jeszcze zatrzymał się trochę przez przystanią i wskazał nam miejsce gdzie mieliśmy kupić bilety na prom (bilety są po 80 THB od osoby w jedną stronę, można od razu kupić otwarty bilet powrotny, ale cena w dwie strony i tak wynosi tyle samo co dwa razy w jedną stronę). Potem zawiózł nas na sam koniec pirsu skąd odpływają promy. Okazało się, że prom będzie o 18-tej, a potem jest jeszcze jeden o 19:30. Generalnie promy na wyspę Ko Chang odpływają co godzinę od 6:00 do 18:00 i potem jest jeszcze ten ostatni o 19:30. Promy powrotne też są co godzinę tyle, że pierwszy jest o 6:00, a potem kolejny o 7:30 i już co godzinę do 19:30. Prom płynie około godziny i dopływa na wyspę do miejsca zwanego Dan Khao Centerpoint Ferry Pier na północno-wschodnim wybrzeżu. Prom, którym podróżowaliśmy nie wyglądał za dobrze. Był strasznie pordzewiały i sprawiał wrażenie jakby się miał za chwilę rozpaść, no ale udało nam się dopłynąć na drugi brzeg bez przygód.

Przystań promowa w Laem Ngop
Nasz przerdzewiały prom
Nie tylko kadłub był przerdzewiały ale konstrukcja dachu też
Niektórzy pasażerowie na wszelki wypadek trenowali zakładanie kamizelek ratunkowych

Po drodze mogliśmy akurat obserwować piękny zachód słońca nad Ko Chang i oblewającymi ją wodami Zatoki Tajlandzkiej. Byliśmy już spokojni, no bo finalnie udało nam się dotrzeć na prom na czas i wiedzieliśmy już że dotrzemy do hotelu na nocleg. Wprawdzie straciliśmy na tym całym przejeździe 20 USD, ale cóż czasem trzeba się liczyć i z takimi sytuacjami. Zastanawialiśmy się też czy i jak udało się pozostałym czekającymi z nami na tym parkingu w Kambodży turystom dotrzeć do Bangkoku. Mamy nadzieję, że tak.

Zachód słońca …
… obserwowany z pokładu promu …
… podczas przeprawy na Ko Chang
Przed nami wyspa Ko Chang

Jak dopłynęliśmy do wyspy to było już ciemno. Musieliśmy się jeszcze jakoś dostać na zachodnie wybrzeże w okolice plaży Kai Bae Beach gdzie mieliśmy zarezerwowany nocleg. Wyspę Ko Chang w większości porasta dżungla i nie ma dróg w poprzek wyspy. Główna droga wiedzie wokół wyspy i też nie na około bo na południowym brzegu nie ma żadnej drogi. My do hotelu mieliśmy jeszcze jakieś 20 km więc jedyną opcją była taksówka. Jedna z nich czekała przy zejściu z promu, ale okazało się, że chętnych na nią są tylko 4 osoby, my i dwóch Niemców. Taksówkarz powiedział, że mamy dwie opcje. Albo czekamy na kolejny prom i jak będzie więcej pasażerów to zawiezie nas za 100 THB od osoby, albo musimy mu zapłacić za brakujących pasażerów i cena jest łącznie 800 THB czyli wychodziło po 200 THB od osoby. Zacząłem mu tłumaczyć, że nie ma mowy abyśmy płacili po 200 THB za 20 km jak za trasę od granicy do Tratu liczącą 90 km płaciliśmy po 120 THB od osoby, ale on stwierdził, że w taki razie możemy sobie iść na piechotę. W końcu dogadaliśmy się, że podjedzie z nami do drugiej przystani promowej oddalonej o 3 km i może tam będą jacyś inni chętni na wspólny kurs. Ruszyliśmy więc. W międzyczasie dwójka Niemców, którzy jak się okazało nie miała żadnej rezerwacji noclegów, stwierdziła, że cena jaką my mamy płacić za nocleg jest dla nich atrakcyjna i że jadą z nami do tego samego hotelu i tam spróbują dostać pokój. Na szczęście przy tej drugiej przystani była jeszcze rodzina z dwójką nastolatków jadąca w okolice tej samej plaży co my i jakoś udało nam się w końcu dojechać na miejsce za 100 THB od osoby. Później właściciel hotelu powiedział nam, że tu na wyspie taksówki są relatywnie bardzo drogie, bo też opanowała je swego rodzaju mafia i kontroluje ceny. Na miejscu byliśmy o 19:40, dokładnie 12 godzin od momentu wyjścia rano z hotelu. No ale udało się dotrzeć na miejsce! Pewnie jakbyśmy się nie zdecydowali na tę prywatną taksówkę do granicy i dalej czekali na autobus, to albo bylibyśmy dużo później, albo w ogóle nie zdążylibyśmy na ostatni prom i musieli spać gdzieś po drodze. Po szybkim odświeżeniu poszliśmy już tylko coś zjeść.

Wyspa Ko Chang to druga co wielkości wyspa Tajlandii po słynnej Phuket i największa we wschodniej części kraju. Ma ona około 429 km2. Zamieszkuje ją około 5000 stałych mieszkańców, ale oczywiście turystów jest tu znacznie więcej. Jest też nazywana wyspą słonia, ponoć ze względu na swój kształt, chociaż dla nas jakby nie patrzeć, nie ma on nic wspólnego ze słoniem? Słonie nigdy nie były też tu rdzenną miejscową fauną, choć obecnie jest ich tu trochę jako atrakcja dla turystów. Można się na nich wybrać na treking przez dżunglę, brać udział w ich karmieniu itp. Jednak ponoć żadna z tutejszych farm słoni nie jest im przyjazna i aby nie wspierać ich maltretowania naszym zdaniem nie powinno się korzystać z usług żadnej z tych farm, ale to już decyzja którą każdy musi podjąć sam, bo nie jest to prosty problem.

Jak wyspa słonia to musi być i słoń
Czasami spotyka się tu znaki drogowe „Uwaga słonie”

Wnętrze wyspy to góry porośnięte dżunglą. Najwyższy szczyt to Khao Salak Phet i ma 744 m n.p.m. Można się wybrać tu na trekking przez dżunglę, ale lepiej wtedy wynająć lokalnego przewodnika aby nie zabłądzić. Jest też tu kilka wodospadów. Niektóre łatwiej, inne trudniej dostępne. Trzeba jednak pamiętać, że w niektórych porach roku część z nich może być sucha, więc lepiej spytać lokalnych mieszkańców czy w danym momencie warto do danego wodospadu się wybrać. Oczywiście można wybrać się i do suchego wodospadu aby przejść się przez dżunglę, tak jak my to zrobiliśmy w przypadku wodospadu Kai Bae. Jak do niego doszliśmy to okazało się, że nie ma w nim praktycznie wody, ale droga do niego przez gęstą dżunglę była dla nas niesamowitą frajdą mimo strasznej ilości komarów i muszek oraz upału i wilgotności rzędu 80% powodującej, że pot spływał nam ciurkiem po czole i nie tylko. Ale jak ktoś lubi dziką naturę to naprawdę warto wybrać się na taką wycieczkę, tym bardziej, że akurat ten szlak nie jest zbyt popularny i jest naprawdę dziki. Trzeba tylko uważać aby trafić na dobrą ścieżkę. Jak dochodzi się do końca drogi wiodącej do ostatnich zabudowań to wisi baner informujący którędy należy iść do wodospadu. Strzałka na banerze pokazywała, że trzeba iść w prawo, ale ktoś ją wyciął i umieścił tak, że pokazuje, iż trzeba iść w lewo. Wygląda to jak złośliwy żart, więc poszliśmy jednak w prawo, ale po krótkim czasie dotarliśmy do polanki otoczonej ścianą dżungli, do której nie ma wejścia. Wróciliśmy więc i poszliśmy jednak w lewo i to okazało się poprawną drogą.

Wioska tuż przed ścianą dżungli
Polana otoczona ścianą dżungli
U wejścia do dżungli  można było natknąć się na owoce duriana
Droga przez dżunglę …
… do wodospadu Kai Bae
A sam wodospad Kai Bae …
… był niestety wyschnięty
Dżungla porastająca środek wyspy

Jednym z najbardziej znanych wodospadów na wyspie jest Klong Plu. Tak jak poprzedni znajduje się on na zachodniej stronie wyspy tyle, że o ile Kai Bae jest na wysokości plaży Kai Bae Beach to ten jest na wysokości plaży Klong Prao na północ od Kai Bae Beach. Z naszego hotelu było do niego około 5,5 km i ten dystans przeszliśmy piechotą. Większość trasy idzie się wzdłuż głównej drogi, ale potem skręca się w głąb wyspy i idzie się wąską drogą przez wioskę, a potem przez las. W końcu dociera się do kas biletowych. Wejście jest dość drogie, bo kosztuje po 200 THB od osoby i od kas biletowych jest jeszcze do wodospadu około 500 metrów ścieżką przez las. Wodospad ma kilkadziesiąt metrów. U jego stóp jest małe jeziorko, w którym można się kąpać. Jest tu nawet ratownik pilnujący kąpiących się. Jest tu też dużo miejsca na skałach gdzie można przysiąść i odpocząć. W drodze powrotnej do hotelu zahaczyliśmy jeszcze o świątynię Wat Klong Prao stojącą przy głównej drodze.

Las wokół drogi do wodospadu Klong Plu
Strumień poniżej wodospadu
Szlak do wodospadu …
… Klong Plu
Wodospad Klong Plu
Wodospad Klong Plu
Świątynia Wat Klong Prao
Świątynia Wat Klong Prao

Wyspa oferuje też kilka ładnych piaszczystych plaż. Większość z nich jest na zachodnim wybrzeżu, które jest dużo bardziej rozwinięte turystycznie. Najpopularniejsze plaże na zachodzie to White Sand Beach, Klong Prao Beach, Kai Bae Beach, Lonely Beach. My spędziliśmy trzy dni w pobliżu tej przedostatniej. Plaża jest ładna, szeroka, woda ciepła, ale niezbyt przejrzysta więc nie jest to dobre miejsce do snoorklowania.

Plaża Kai Bae Beach
Plaża Kai Bae Beach
Plaża Kai Bae Beach

Oczywiście jest tu wiele agencji oferujących rejsy łodziami na wędkowanie, zwiedzanie innych pobliskich wysepek oraz nurkowanie. W pobliżu wyspy zatopione są dwa wraki jako atrakcje dla nurków. Po wyspie można podróżować taksówkami, wynajętym samochodem czy motorem albo na rowerze. Aczkolwiek my szukaliśmy ogólnodostępnej wypożyczalni rowerów i takiej nie znaleźliśmy. Są natomiast hotele oferujące rowery, ale tylko dla swoich gości. Jest też wiele miejsc, gdzie można wypożyczyć kajaki i popływać nimi po okolicznych wodach. Przeważnie kosztuje to 100 THB za godzinę. Zachód wyspy gdzie spędziliśmy trzy dni wygląda w większości jak typowe turystyczne kurorty. Wzdłuż głównej drogi ciągną się niekończące bary, restauracje, sklepy, agencje turystyczne oraz mniejsze i większe hotele. Wieczorami jest tu gwarnie i tłoczno.

Główna droga, wzdłuż której ciągną się bary, restauracje i sklepy
Wystarczy skręcić w boczną uliczkę i już mamy …
… przed oczami dżunglę

Natomiast wschód wyspy jest zupełnie inny. Jest tu bardziej dziko. Hoteli i restauracji jest tu niewiele. Dużo jest plantacji owoców i kauczuku, a dżungla często schodzi do samej wody. My spędziliśmy ostatnie dwa dni na wyspie w okolicy Salak Phet na południowym-wschodzie i było tam cudownie. Spokój, cisza i bujna roślinność. Tam właśnie z naszego hoteliku wzięliśmy pierwszego dnia rowery aby pojeździć po okolicy. Odwiedziliśmy lokalną, zupełnie nie turystyczną wioskę rybacką wybudowaną częściowo na palach. Trafiliśmy do lasów mangrowych, w których jest specjalna kładka do zwiedzania. Niestety obecnie kładka ta jest w remoncie i nie nie jest dostępna w całości, ale przynajmniej nie pobierają opłaty za wstęp. Odwiedziliśmy też świątynie Wat Salak Phet niedaleko wioski rybackiej oraz malutkie muzeum obok świątyni (wejście do świątyni kosztuje 20 THB).

Jeden z kanałów …
… i kutry rybackie czekające na nim na przypływ
Rowerem przez …
… wschodnie wybrzeże Ko Chang
Łodzie rybackie w Salak Phet
Rybackie domy na palach
Aby do nich dojść trzeba czasem przejść długim pomostem
Dom miejscowego rybaka
Sieci rybackie
Wioska rybacka Salak Phet
Kładka w lesie namorzynowym
Kładka w lesie namorzynowym
Świątynia Wat Salak Phet
Świątynia Wat Salak Phet
Przyświątynne muzeum upamiętniające wizytę w Salak Phet króla Ramy V

Obok świątyni jest kilka stoisk z owocami i jedzeniem. To zupełnie inny świat niż na zachodzie wyspy. Ceny są nieporównywalnie niższe, a i widać, że sprzedającym zależy na kliencie. Tu postanowiliśmy dać drugą szansę durianowi. Pierwszy raz próbowaliśmy tego owocu w Kambodży, ale jakoś nam nie przypadł do gustu. Tu na wyspie jest go wszędzie pełno, ale przeważnie jest dość drogi. I właśnie obok świątyni w końcu znaleźliśmy duriana w normalnej cenie (o połowę tańszej niż na zachodzie wyspy). No ale pomimo drugiej szansy nie będzie to nasz ulubiony owoc i nie chodzi tu wcale o zapach, bo jak dla nas to on jest zupełnie do zniesienia i nie wiemy czemu tyle mówi się o jego smrodzie, ale o smak który jest mdły i nijaki.

Może duriana?
Nauka jak dobrać się do duriana
A tak wygląda durian po rozkrojeniu
Lokalne kokosanki z mleka kokosowego, cukru i mąki ryżowej

Drugiego dnia naszego pobytu na wschodzie kajakiem popłynęliśmy na sąsiednią wysepkę Ko Mahphrao Nok z malutką piaszczystą plażą. Niesamowite, że płynąc na nią kajakiem tuż obok nas pojawiło się kilka delfinów.

Wysepka Ko Mahphrao Nok …
… z niewielką piaszczystą plażą
Wybrzeże wysepki …
… Ko Mahphrao Nok
Kajakiem wokół Ko Mahphrao Nok
W poszukiwaniu podwodnego życia
Wyspa Ko Mahphrao Nai leżąca obok Ko Mahphrao Nok
Ko Chang widziana z Ko Mahphrao Nok

Charakterystyczne dla okolic Salak Phet jest to, że budynki często nie są budowane na ziemi, tylko na palach nad wodą zatoki i to zarówno rybackie domostwa, jak i restauracje czy nawet hotele i homestay’e. Czasami aby do nich wejść trzeba iść dość długim pomostem. Tutejsze restauracje oferują przebogatą ofertę ryb i owoców morza przygotowywanych na różne sposoby. A wszystko świeże i przepyszne. Jak dla nas wschód wyspy jest dużo ciekawszy niż zachód, który ma chyba tylko lepsze plaże.

Domy na palach …
… w okolicy Salak Phet
Zatoka Ao Salak Phet
Morze, dżungla i góry czyli to co lubimy najbardziej

Będąc jeszcze na zachodniej części wyspy wybraliśmy się na samo jej południe do Bang Bao. To niewielka osada rybacka na południowym zachodzie. Tu również większość zabudowań jest postawiona na palach i wychodzi dość daleko pomostem w głąb morza. Na końcu pomostu jest jeszcze latarnia morska. W czasie odpływu, gdy morze cofa się, to te domy na palach stoją na suchym lądzie ale, jak przychodzi przypływ to stoją one nad wodą. Wzdłuż głównego pomostu ciągną się sklepiki i restauracje, głównie oferujące owoce morza. Od głównego pomostu w bok odchodzą małe odnogi przy których znajdują się domy rybaków, ale także małe guesthouse’y i hotele. Z pomostu rozciąga się ładny widok na pobliski brzeg z plażami i górami porośniętymi dżunglą w tle.

Bang Bao
Pomosty i …
… zabudowania na nich
Latarnia morska na końcu pomostu
widok na pomost i brzeg z latarni morskiej
Plaża i góry w okolicy Bang Bao

Dojazd taksówką z Kai Bae Beach na samo południe kosztował nas po 100 THB od osoby w jedną stronę. Nie był to też zwyczajny przejazd gdyż był to 13 kwietnia 2019. W Tajlandii co roku okres 13-15 kwietnia to tak zwany Songkran czyli Tajski Nowy Rok. Dla nas to już trzeci Nowy Rok w tym roku po naszym europejskim, i wietnamskim w lutym :-). Songkran to święto rozpoczynające się w momencie przejścia słońca ze znaku ryb do barana. Obecnie w Tajlandii rozpoczął się 2562 rok według kalendarza buddyjskiego, który jest 543 lata do przodu w porównaniu do kalendarza gregoriańskiego. Tajowie świętują przez 3 dni, ale 13-tego przypada kulminacja czegoś na wzór naszego śmigusa dyngusa. Tyle, że tu woda leje się nie tylko z pistoletów na wodę, ale głównie wiadrami i ze szlauchów. Niestety czasami bez umiaru. To święto zwane jest też festiwalem wodnym, bo woda ma według tutejszych wierzeń moc zmycia złego losu. Dodatkowo często Tajowie smarują swoje, ale i innych twarze białą mazią co ma przynieść szczęście i okazać sympatię smarującego do smarowanego. Ta maź powstaje z połączenia wody z pudrem. Ochlapują nią także samochody. O ile na początku jest to fajne, tym bardziej, że z nieba leje się żar, więc trochę wody dla ochłody się przyda, a do tego można z bliska zobaczyć i wziąć udział w jednym z najważniejszych świąt Tajów, to po pewnym czasie staje się to irytujące dla tych, którzy czasami chcieli by po prostu przejść ulicą. Nie ma szans aby nie zostać oblanym, a raczej zlanym do suchej nitki. Telefony, aparaty i inne wrażliwe na wilgoć sprzęty, trzeba zostawić w domu, albo owinąć w kilka warstw nieprzemakalnych materiałów, bo nikt z lejących, nie zwraca na to uwagi. Podróżując taksówkami, które tutaj to takie pick-upy z ławkami z tyłu na których siedzą pasażerowie co chwila zostaje się oblanym wiadrami wody. Niestety często w chamski sposób gdy ktoś na przykład chlusta Ci wiadrem wody prosto w twarz i jeszcze się bezczelnie śmieje. Zupełnie jak w latach 90-tych na polskich blokowiskach, a może nawet i gorzej. Nim dojechaliśmy do Bang Bao byliśmy całkowicie przemoczeni, a wiedzieliśmy, że w drodze powrotnej czeka nas to samo. W drodze powrotnej w pewnym momencie pod jednym z mijanych hoteli do naszej taksówki dosiadła się jakaś pani, która najwyraźniej wybierała się w długą podróż powrotną, być może nawet do Europy. Niestety po kilku minutach była też całkowicie przemoczona razem z bagażem. Strasznie było nam jej szkoda, bo wiedzieliśmy, że my dotrzemy do hotelu i przebierzemy się w suche ciuchy, a ona będzie musiała przez ileś tam godzin podróżować taka doszczętnie przemoczona. Najgorsze było to, że o ile koło południa wodą polewali przeważnie Tajowie, i to z umiarem, to z czasem wśród polewających coraz więcej było podpitych turystów, którzy nigdy nie odważyliby się na takie zachowanie w swoich francuskich, niemieckich, włoskich czy angielskich miastach, bo od razu za coś takiego zostali by aresztowani, a tu czuli się całkowicie bezkarni, co ich tylko rozzuchwalało. Ponoć takie polewanie może trwać i przez 5-6 dni.

Niektórzy polewali kubełkami …
… a inni prosto ze szlaucha
Songkran na całego
Żaden przejeżdżający motocyklista nie mógł pozostać suchy
Jedni polewali przejeżdżające samochody …
… a drudzy polewali z samochodu tych co stali przy drodze

Dla nas było to o tyle niedobre, że następnego dnia przenosiliśmy się na wschód wyspy i musieliśmy przejechać taksówką w sumie ponad 40 km i do tego z aparatem, telefonami i wszystkimi bagażami. Popakowaliśmy wszystko dokładnie, pozabezpieczaliśmy i ruszyliśmy z samego rana licząc, że tak jak poprzedniego dnia mocne polewanie rozpocznie się dopiero koło południa. Na szczęście udało nam się przejechać całą drogę „suchą stopą”. O ile jeszcze na zachodzie wyspy widać było ustawione dzień wcześniej wzdłuż drogi, czekające na kolejne dni beczki oraz inne pojemniki na wodę, to ich „operatorzy” jeszcze spali, to na wschodzie już w ogóle było spokojnie i tam ponoć nawet dzień wcześniej nie było chamskiego polewania.

Spokojne, wzajemne polewanie dzieci na wschodnim wybrzeżu

Ogólnie wyspa Ko Chang zrobiła na nas bardzo pozytywne wrażenie. Jest tu wszystko czego potrzeba. Są piękne plaże, ale też i góry oraz wodospady. Jest przepiękny las tropikalny, do którego można udać się na treking. Można ponurkować, posnoorklować czy popłynąć łodzią lub kajakiem na jedną z okolicznych wysp i wysepek. Można bawić się do rana w licznych klubach, ale można też znaleźć spokojne i ciche miejsca na wschodnim wybrzeżu z dala od gwaru z jego zachodniej strony.

Wracamy na stały ląd …
… i żegnamy Ko Chang

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*