Po dwóch dniach spędzonych w Baturraden i okolicach, ruszyliśmy dalej, tym razem do miejskiej dżungli. Z Purwokerto pociągiem dojechaliśmy bezpośrednio do centrum stolicy Indonezji. Z dworca do hotelu mieliśmy tylko około 5 km, ale przejazd Grabem zajął nam całe wieki. Ruch w Jakarcie jest niesamowity, a jako że były to godziny popołudniowego szczytu, to zaraz po ruszeniu ugrzęźliśmy w korkach. Po dotarciu do hotelu dość szybko ruszyliśmy na pierwszy rekonesans.
Jakarta to największe miasto Indonezji z ponad 10,1 mln mieszkańców. Jest to też druga co do wielkości aglomeracja świata, w której łącznie mieszka prawie 32 mln ludzi, czyli niewiele mniej niż w całej Polsce. To widać na ulicach pełnych samochodów, motorów no i ludzi. Miasto założono pod koniec IV wieku i nosiło ono wtedy nazwę Sunda Kelapa, a gdy na Jawie pojawili się Holendrzy, to w 1619 roku zbudowali tu twierdzę o nazwie Batavia, ale zwanej też zamiennie Djakartą. Była to główna siedziba holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej, oraz całej holenderskiej kolonii tzw Indii Wschodnich. W 1699 miasto uległo zniszczeniu w wyniku trzęsienia ziemi. W czasie II wojny światowej stacjonowali tu Japończycy, a po wojnie miasto ponownie zajęli Holendrzy i to pomimo ogłoszenia przez Indonezję niepodległości. I właśnie wtedy przez 6 lat funkcję stolicy kraju pełniła Yogyakarta, o czym pisaliśmy w jednym z poprzednich odcinków. Dopiero w 1949 roku Jakarta powróciła do Indonezji i ponownie przejęła funkcję stolicy. W 1950 oficjalnie zmieniono nazwę miasta na Jakarta. Oficjalnie Jakarta nie jest miastem, tylko prowincją ze specjalnym statutem stolicy. Dzisiaj to całkiem nowoczesne miasto. To także siedziba ASEAN – Stowarzyszenia Narodów Azji Południowo-Wschodniej. Spacerując po centrum biurowo-biznesowym można się czasami poczuć jak w innym, dużym europejskim mieście, ale jest tu też dużo kontrastów. Tuż obok szklanych biurowców i ekskluzywnych centrów handlowych na ulicach kłębią się mobilne garkuchnie i mini-restauracje w szopach z dachami z blachy falistej. Dużo jest tu też żebrzących dzieci. Dalsze dzielnice to często już zwykłe, czasem w niezbyt dobrym stanie domy z zupełnie innego świata niż nowoczesne wieżowce centrum.
My na poznanie miasta mieliśmy tylko jeden dzień, ale naszym zdaniem na szybkie zwiedzanie jest to wystarczająca ilość czasu. W tym mieście dość szybko ma się go dość. Ten ciągły tłum i hałas daje się we znaki. Nasze pierwsze kroki skierowaliśmy do centralnego punktu miasta czyli wielkiego parku Monas. U jego południowo-zachodniego rogu minęliśmy duży pomnik Patung Kuda Arjuna Wiwaha.
Natomiast w samym centrum parku znajduje się wielki plac, w środku którego stoi potężna betonowa wieża Monumen Nasional. Jest ona symbolem odzyskania niepodległości przez Indonezję w 1945 roku. Oficjalnie jest to iglica zwieńczona płomieniem, a dla nas wyglądała ona jak typowa budowla socrealizmu – szary beton bez żadnych dekoracji i dodatkowych elementów. Od północnej strony wieży jest wejście do podziemi, z których można wjechać na jej szczyt aby zobaczyć panoramę miasta. Jest w niej też muzeum. My jednak sobie to odpuściliśmy, bo musielibyśmy czekać na wjazd około 3 godzin, a nie mieliśmy tyle czasu, bo zależało nam zobaczeniu jeszcze innych części miasta.
Ruszyliśmy więc dalej do położonego niedaleko od wieży meczetu Masjid Istiqal. To szósty co wielkości meczet na świecie i największy w Azjji Płd-Wsch. Może pomieścić do 200.000 wiernych. Zbudowano go w 1978 roku. Z zewnątrz to raczej nieciekawy kwadratowy budynek z wielką kopułą. W środku jest trochę lepiej, ale i tak daleko mu do pięknych meczetów jak np. ten w Casablance, czy słynnych meczetów Stambułu. No ale wielkość robi wrażenie.
My trafiliśmy tam w piątek przed południem, kiedy wewnątrz powoli gromadzili się wierni na piątkowe modły. Przed terenem meczetu kłębił się tłum różnego rodzaju handlarzy oraz pań oferujących reklamówki na buty. Przed samym meczetem też było tłoczno od wiernych deponujących swoje obuwie. Nas z tłumu wyhaczył jakiś pan z obsługi i zaprowadził do specjalnego pomieszczenia gdzie jako turyści mogliśmy bezpiecznie zostawić nasze buty. Następnie wyjaśnił nam, żebyśmy nie wchodzili na główną salę modlitewną na parterze, pokrytą dywanami, a weszli na piętro i obserwowali wnętrze meczetu z galerii. Takich pięter z galeriami było kilka. To miejsce dla kobiet, gdyż na parterze modlą się tylko mężczyźni. Na galerii, na której my byliśmy było nawet miejsce wydzielone przegrodami, za którymi gromadziły się muzułmanki, tak aby turyści tacy jak my nie przeszkadzali im w modlitwach. Od południowej strony głównego budynku meczetu jest jeszcze nie za duży dziedziniec.
Po wizycie w meczecie przeciskając się między straganami, wiernymi zmierzającymi do meczetu oraz samochodami i motorami stojącymi w gigantycznym korku i tak dotarliśmy do miejskiej katedry, która stoi niemalże po drugiej stronie ulicy, w stosunku do meczetu. Przez długie lata panowania Holendrów, którzy byli protestantami, inne religie chrześcijańskie były w Indonezji zakazane. Dopiero w 1806 roku uległo to zmianie, po podbiciu Holandii przez Napoleona i na początku XIX wieku, postanowiono wybudować w Jakarcie pierwszy katolicki kościół. Katedrę pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny poświęcono w 1829 roku. Katedra zawaliła się jednak po niecałych 60 latach i odbudowaną, ponownie otwarto w 1910 roku.
Po wizycie w meczecie i katedrze chcieliśmy się dostać na północ miasta w rejon jego najstarszej części. Niestety to dość daleko, więc pomimo tego, że wiedzieliśmy iż utkniemy w korkach, to zdecydowaliśmy się tam podjechać Grabem. Kierowca jechał trochę na około więc z tymi korkami nie było aż tak źle, co nie znaczy że ich nie było. Wysiedliśmy na obrzeżach starego miasta, gdyż kilka jego centralnych uliczek jest zamknięta dla ruchu samochodowego. Najpierw skierowaliśmy się pod Tokyo Merah czyli „Czerwony Sklep”. To budynek dawnego sklepu z czasów kolonialnych zawdzięczający swą nazwę kolorowi elewacji.
Dalej przeszliśmy w kierunku głównego placu starego miasta – Placu Fatahillah. To historyczne centrum miasta otoczone ładnymi budynkami z czasów kolonialnych. W budynkach przy placu mieszczą się różna muzea, Poczta Główna, a także słynna kawiarnia Cafe Batavia z bardzo ładnym wnętrzem w stylu lat 30-tych XX wieku. Mieści się ona w drugim najstarszym budynku wokół placu. Po placu jeżdżą rowery w odblaskowych kolorach, które można tu sobie wypożyczyć na krótką przejażdżkę. My odwiedziliśmy jedno z tutejszych muzeów – Muzeum Historii Jakarty, gdzie można poznać dzieje tego miasta. Wejście kosztowało 5 tys. IDR.
Po wizycie w muzeum ruszyliśmy na południe i dotarliśmy do chińskiej dzielnicy. Tutaj jak to zawsze w chińskich dzielnicach, na ulicach króluje handel wszystkim czym się da.
Po spacerze wąskimi uliczkami pełnymi straganów i sklepików, wróciliśmy na główną aleję idącą z północy na południe miasta, a stamtąd Grabem podjechaliśmy pod pomnik Welcome Monument, który znajduje się w centrum dużego ronda, w dzielnicy biurowo-biznesowej. Chcieliśmy podjechać autobusem, ale okazało się, że nie możemy kupić biletu na jeden przejazd, tylko musimy go zakodować na kartę, która kosztuje dość dużo i która nigdy więcej do niczego by nam się nie przydała. W sumie więc bardziej opłacało się nam zamówić Graba i tak też zrobiliśmy. Po odstaniu swojego w korkach dotarliśmy do celu. To był ostatni „turystyczny” punkt programu.
Zostały nam tylko zakupy i kolacja w okolicy, a następnie powrót do hotelu. Następnego dnia z samego rana ruszyliśmy na dworzec Stasiun BNI City, skąd chcieliśmy pociągiem dojechać na lotnisko. Przy tym zakorkowanym mieście to najszybszy i najpewniejszy sposób aby sprawnie i na czas dostać się na lotnisko. Bilet kosztuje 70 tys. IDR, ale nam trafiła się promocja i przy zamówieniu przez internet, zamiast zakupie w automacie na stacji, cena wynosiła tylko 40 tys. IDR. Pociąg jedzie niecałą godzinę, ale potem trzeba się przesiąść na Sky Train rozwożący do poszczególnych terminali lotniska, więc lepiej sobie założyć na całość z półtorej godziny, ale to i tak znacznie szybciej i mniej stresująco niż taksówką czy autobusem.
Jakarta to był nasz ostatni przystanek w tegorocznej podróży przez Indonezję. To wielki kraj i można pewnie by tu spędzić i parę miesięcy, no ale w ruchu bezwizowym mogliśmy zostać tu tylko miesiąc. Spędziliśmy fajne dwa tygodnie na Sumatrze, a potem kolejne dwa na Jawie i choć tylko trochę „liznęliśmy” te dwie wielkie wyspy, to i tak jesteśmy pod ich wrażeniem. Ciężko wybrać nam najciekawsze miejsce jakie odwiedziliśmy. Może oprócz dużych miast, które są tu raczej zatłoczone i męczące to pozostałe miejsca i tutejsza przyroda na długo zostaną w naszej pamięci. Na pewno chętnie tu jeszcze wrócimy jeśli będzie taka okazja. Jeśli chodzi o Jawę to warte podkreślenia jest, iż najlepszym sposobem podróżowania po wyspie jest pociąg. Koleją można przejechać niemal całą wyspę ze wschodu na zachód. Pociągi nie są drogie, a co ważne, są naprawdę czyste, w miarę nowe i punktualne. Dworce kolejowe też mogą świecić przykładem jeśli chodzi o czystość. Biorąc pod uwagę, że dla kontrastu podróż autobusami nie jest tu najbardziej komfortowa i punktualna, nie dziwi fakt, że również bardzo dużo Indonezyjczyków wybiera pociąg. Bilety więc lepiej rezerwować z wyprzedzeniem, bo nie zawsze starcza miejsc dla wszystkich chętnych. Nasze PKP i zarządcy dworców kolejowych mogliby się tu dużo nauczyć jak można zorganizować podroż koleją tanio, punktualnie i w czystości. A jeśli już mowa o Indonezyjczykach to poza wyjątkami, ale jak to zawsze, to bardzo serdeczni i otwarci ludzie. Może tylko czasami za często proszą o zrobienie sobie wspólnych fotografii, szczególnie jak zobaczą, że innym się udało 🙂 . Będąc tu turystą można czasami poczuć się prawie jak celebryta. Ale na koniec to całkiem miłe i jeśli można tym sprawić im przyjemność, to warto poświęcić kilkadziesiąt sekund na wspólne fotografie, a przy okazji cyknąć też taką fotkę swoim aparatem. Tradycyjnie jeśli ktoś ma dodatkowe pytania czy szuka informacji o Indonezji to prośba o kontakt poprzez bloga lub facebooka. Jak tylko będziemy umieli i mogli odpowiedzieć to pomożemy. A tymczasem do usłyszenia z …. , ale o tym to już w kolejnym odcinku.
Pingback: Hong Kong – Bachurze i ich podróże