Filipiny

Coron – kawałek raju na ziemi

Z El Nido ruszyliśmy na północ. Tym razem naszym środkiem transportu był prom. Wykupiliśmy szybki prom linii Montenegro Ferry, którym w 2 godziny dostaliśmy się do miasta Coron na wyspie Busuanga. Bilety kupowaliśmy przez internet i płaciliśmy w dolarach singapurskich. Cena jednego biletu to około 49 SGD, czyli nieco ponad 136 PLN. Prom odpływał o 6-tej rano, więc pobudka była bardzo wczesna i jeszcze w ciemnościach poszliśmy na piechotę do portu. Przed rejsem trzeba jeszcze wykupić w porcie opłatę portową po 20 PHP od osoby. Tuż przed opuszczeniem poczekalni w terminalu wszyscy muszą położyć swoje bagaże (także podręczne) na ziemi i w hali pojawia się policjant z psem, który szuka narkotyków.

Liczyliśmy na to, że po drodze będziemy mogli podziwiać widoki. Głównie zależało nam na Malcapuya Beach na wyspie o tej samej nazwie, wzdłuż której płynie prom. Niestety okna na promie były tak brudne i do tego zaklejone folią przyciemniającą, że praktycznie nic nie było widać. Po dotarciu do Coron piechotą ruszyliśmy do naszego gesthouse’u oddalonego o około 1,5 km. Po drodze kupiliśmy jakieś słodkie bułki na drugie śniadanie. Nasz guesthouse okazał się prywatnym domem z dosłownie dwoma prostymi pokojami do wynajęcia, ale prowadzonym przez dwie sympatyczne starsze panie.

Coron to całkiem spore miasto, co ciekawe leżące na jak wcześniej pisaliśmy wyspie Busuanga, a nie na leżącej tuż obok wyspie Coron. W mieście nie ma jakiś specjalnych atrakcji. Pierwszego dnia podczas spaceru po mieście odwiedziliśmy niewielki kościół Św. Augustyna, pochodziliśmy po wąskich i zatłoczonych uliczkach położonego blisko wybrzeża oraz weszliśmy na Mount Tapyas. To niewielkie wzgórze leżące na północ od miasta, skąd można podziwiać panoramę okolicy. My chcieliśmy zobaczyć stamtąd zachód słońca, który ponoć z tego miejsca wygląda zachwycająco, ale niestety na niebie było dużo chmur i tego zachodu to za bardzo nie widzieliśmy.

Kościół Św. Augustyna
Kościół Św. Augustyna
Ulice Coron
Ulice Coron
Miejscowi mężczyźni przy partyjce szachów
Transport świeżych ryb 🙂

Na szczyt można wejść na dwa sposoby. Albo po schodach wiodących od miasta, czyli z południowej strony szczytu, albo od jego północnej strony, szlakiem wiodącym przez pagórki. My wybraliśmy tę opcję po schodach. Mimo, że nie było ani jakoś gorąco, ani szczególnie daleko, to i tak wspinaczka dała nam się we znaki, bo było bardzo parno więc pot lał się nam z czół. Na szczycie stoi wielki krzyż, który po zmroku jest podświetlany. Jest też duży taras widokowy i można sobie pochodzić po okolicznych pagórkach. Oczywiście widać stamtąd miasto, port oraz okoliczne wysepki i zatoczki.

Krzyż na szczycie Mount Tapyas
Widoki ze szczytu Mount Tapyas
Widoki ze szczytu Mount Tapyas
Widoki ze szczytu Mount Tapyas
Widoki ze szczytu Mount Tapyas
Szlak na szczyt od strony północnej
Widok ze szczytu na miasto Coron

Kolejnego dnia pogoda od rana nie była za dobra. Poświęciliśmy więc trochę czasu na blogowanie. Na szczęście w drugiej części dnia wyszło już słońce i mogliśmy ruszyć się z hotelu. Tricyclem, za 400 PHP w dwie strony z godzinnym postojem na miejscu, pojechaliśmy do oddalonych od Coron o około 4,5 km ciepłych źródeł Maquinit. Droga w większości była szutrowa, strasznie dziurawa i wytrzęsło nas niesamowicie. Wejście na ciepłe źródła kosztuje 200 PHP. Jest tam jeden duży i trzy mniejsze baseny wypełnione ciepłą wodą (około 40 stopni) zasilaną ze źródła wybijającego tuż obok. Jest to jedno z niewielu słonych ciepłych źródeł na świecie. Tuż obok rozciągają się lasy namorzynowe, a dalej jest już morze. Po krótkim relaksie w gorącej wodzie wróciliśmy do Coron.

Ciepłe źródła Maquinit
Drewniany pomost prowadzący przez okalające lasy namorzynowe

W Coron jest wiele małych agencji oferujących rejsy łodziami po okolicznych zatokach i wyspach. Swoje usługi oferują też indywidualni rybacy czy właściciele łodzi. Jednak ich ceny przy dwóch osobach są zdecydowanie wyższe niż te z agencji. Plus wprawdzie jest taki, że wypływa się wtedy kiedy się chce, można wybrać samemu miejsca (do 7) gdzie chce się płynąć i samemu regulować czas ile w danym miejscu chce się zostać. W takiej opcji cena 2.700 PHP za łódź nie obejmuje opłat wstępu na poszczególne wyspy i plaże oraz lunchu, co jest włączone w ceny rejsów z agencji. My jednak z powodu ceny zdecydowaliśmy się na rejs z agencją i po dość długim analizowaniu ofert wybraliśmy naszym zdaniem najbardziej nam odpowiadającą opcję. Obejmowała ona wysepki Siete Pecados, jeziora Kayangan i Baracuda, Twin Lagoon, plażę Banol, snurkowanie wokół wraku dawnego statku Skeleton Wreck oraz nad podwodnym ogrodem koralowym.

Kolejnego dnia o 7:30 miał nas odebrać z guesthouse’u tricycle i zawieźć do portu. Finalnie tuż przed 8-mą pojawił się mini-van, ale kierowca miał nasze nazwiska na liście więc pojechaliśmy z nim po kolejnych pasażerów i po jakiś 30 minutach dotarliśmy do przystani gdzie wskazano nam łódź, którą mamy płynąć. Na łodzi było nas 10-cioro pasażerów i czterech członków załogi. Około 9-tej wyruszaliśmy w rejs.

Jedna z łodzi na przystani w Coron

Pierwszym przystankiem było Jezioro Kayangan na wyspie Coron. Trochę nas to zdziwiło, bo logicznej byłoby aby najpierw popłynąć na Siete Pecados, no ale w końcu to nie my byliśmy tu kierownikami wyprawy. Już wpływając do zatoki, gdzie łódź przybijała do drewnianego pomostu naszym oczom ukazały się przepiękne widoki. Ciężko to opisać, ten kolor wody, te okoliczne skały i porastająca ją zieleń tworzą magiczną mieszankę, od której trudno oderwać oczy.

Powoli zbliżamy się …
… do zatoki …
… w pobliżu …
… Jeziora Kayangan
Jedna z łodzi wpływających do zatoki

Obok pomostu była niewielka plaża, na której było kilka sklepików w drewnianych szopach. Ale jak my przypłynęliśmy, a na szczęście byliśmy jednymi z pierwszych i przy pomoście nie było jeszcze zbyt wiele łodzi, to był przypływ i cała plaża a nawet te szopy były w wodzie. Brodząc więc w wodzie do kolan doszliśmy do miejsca skąd kamienne schody prowadzą w górę w kierunku jeziora.

Brodzimy przez wodę w kierunku schodów prowadzących do Jeziora Kayangan
Przybrzeżne sklepy zalane wodami przypływu

Najpierw dochodzi się jednak do punktu widokowego z przepiękną panoramą na zatokę. Tam była już kilkunastoosobowa kolejka chętnych na zdjęcie z pięknym widokiem w tle. Potem jak wracaliśmy, to ta kolejka miała już pewno z 50-60 osób. My zrobiliśmy szybko parę zdjęć nie czekając w kolejce i schodami tym razem w dół zeszliśmy w kierunku jeziora.

Widok na zatokę z punktu widokowego w drodze nad Jezioro Kayangan

Częściowo wokół jeziora prowadzi drewniany pomost, na którym można zostawić rzeczy na czas kąpieli. Kąpiel musi być obowiązkowo w kamizelkach ratunkowych, więc trzeba je zabrać z łodzi przed wspinaczką. Woda w jeziorze jest krystalicznie czysta. Dno jest skaliste i wokół pływają śmieszne, długie ryby. Brzegi jeziora to prawie pionowe, kilkudziesięciometrowe albo i więcej skały. Jest tu bardzo malowniczo.

Nad Jeziorem Kayangan
Jezioro Kayangan

Po kąpieli wróciliśmy na naszą łódź, gdzie załoga już rozpoczęła przygotowania do naszego późniejszego lunchu i ruszyliśmy dalej.

W oczekiwaniu na powrót naszych współpasażerów
Zatoka w okolicach Jeziora Kayangan
Jeden z członków załogi szykuje kraby na lunch

Płynęliśmy wzdłuż pięknego skalistego wybrzeża Coron i zdziwiliśmy się ogromnie dlaczego mijamy wejście do zatoki przy jeziorze Baracuda, nie zatrzymując się tam. Okazało się, że agencja wsadziła nas na łódź, która miała częściowo inny program, niż ten na którym nam zależało. Rozpoczęła się dyskusja z przewodnikiem i okazało się, że na 7 miejsc jakie chcieliśmy zobaczyć, ta łódź zawiezie nas tylko na 4. Do tego nawet jakby nasz kapitan dowiózł nas jakoś do łodzi płynącej programem, który my wybraliśmy to i tak nie zobaczylibyśmy już wszystkich miejsc, bo tamta łódź była już w tych miejscach i tam nie wróci. Byliśmy strasznie wkurzeni, ale nie mieliśmy za bardzo wyjścia i już zostaliśmy na naszej łodzi. Na szczęście przy rezerwacji rejsu nie płaciliśmy ani grosza, więc mieliśmy otwartą drogę do uzyskania jakiejś rekompensaty, a do tego widoki nie pozwalały się denerwować.

Mijane po drodze …
… piękne widoki …
… odsuwały problem z trasą wycieczki na dalszy plan

Dopłynęliśmy więc do kolejnej zatoki wokół wyspy Coron, gdzie łódź zacumowała na jej środku. To miejsce zwane jest Twin Lagoon, gdyż z tej zatoki przez niewielki podwodny przesmyk pod skałami lub schodkami nad nim, można dostać się na drugą stronę do bliźniaczej zatoki. Wskoczyliśmy do wody i dopłynęliśmy do tego przesmyku, a następnie przedostaliśmy się do drugiej zatoki. Posnurkowaliśmy tam trochę, a potem wróciliśmy na stronę naszej łodzi i dalej cieszyliśmy się podwodnym światem, który po tej stronie był nawet ciekawszy niż po tej drugiej. Po około 45-cio minutowym postoju ruszyliśmy w dalszy rejs.

Twin Lagoon – za tą skałą jest druga bliźniacza zatoka
Twin Lagoon
Twin Lagoon

Kolejny przystanek to plaża Beach 91, także na wyspie Coron. Po drodze minęliśmy plażę Banol, więc chociaż mogliśmy ją zobaczyć z morza.

Plaża Banol

Na plaży Beach 91 jest trochę drewnianych pomostów z zadaszonymi platformami, na których stoją stoły. Tu podano nam lunch. Były kraby, pyszna ryba, kurczak, warzywa, owoce i oczywiście ryż. Po lunchu mieliśmy czas wolny. Udaliśmy się na sam północny kraniec plaży, gdzie było trochę nie zalanego przez wodę przypływu piachu. Tam wzięliśmy kajak i wypłynęliśmy w morze. Fale i wiatr były dość silne przez co frajda z pływania nie była tak duża. Wróciliśmy więc po jakimś czasie na plażę i poszliśmy posnurkować, ale nie było to najlepsze miejsce do oglądania podwodnego świata.

Plaża Beach 91
Zadaszone pomosty przy plaży Beach 91

Następnie popłynęliśmy w okolice wraku. Łódź zacumowała na zatoce i wskoczyliśmy do wody. Wrak leży na głębokości od 5 do 22 metrów. Snurkując widzi się głównie jego dziobową część, gdyż rufa opada głęboko w dół. Jest to wrak japońskiego statku transportowego, który został zatopiony przez amerykańskie lotnictwo podczas II wojny światowej. Nieco dalej jest też duża rafa koralowa. Tu ryb było mnóstwo. Pływaliśmy wśród całych ławic. To super miejsce do snurkowania.

Kolejnym przystankiem była plaża CYC. To piaszczysta plaża na niewielkiej wysepce Cagbatan. Łódź znowu zacumowała w pewnej odległości od brzegu, a my zaczęliśmy snurkować. Trzeba było tu trochę uważać, bo było dość płytko, a na dnie i skalach czaiły się jeżowce z bardzo długimi igłami. Wokół naszej, jak i innych łodzi, cały czas na małych łódkach kręcili się sprzedawcy oferujący przekąski, napoje, piwo itp. Mieli oni to wszystko popakowane w wielkie foliowe worki aby im to nie zamokło. Po kilkudziesięciu minutach ruszyliśmy dalej.

Plaża CYC
Jeden ze sprzedawców na małej łódce
Jedna z łodzi zacumowana w okolicy plaży CYC

Na koniec czekał nas prawdziwy podwodny raj. Zacumowaliśmy w pobliżu wyspy Uson, niedaleko od Balinsasayaw Resort. Tu plaża należy do tego resortu i nie można na nią dopłynąć, ale my i tak tam nie zmierzaliśmy. Naszym celem był ogromny, podwodny koralowy ogród. Było tu pięknie. Rafa była duża, kolorowa i różnorodna. Ryb też było pełno i to bardzo różnych. Trzeba było tylko uważać, aby nie zbliżyć się za bardzo do brzegu bo robiło się dość płytko i łatwo było uszkodzić rafę płetwami. Ciężko było nam opuścić to miejsce, no ale w końcu musieliśmy wrócić na łódź, którą wróciliśmy do przystani w Coron.

Wracamy do przystani w Coron. Przed nami Coron, a w tle szczyt Mount Tapyas

Bus, który miał nas zabrać do guesthouse podwiózł nas na naszą prośbę do agencji, w której zarezerwowaliśmy ten rejs, gdzie chcieliśmy porozmawiać o całej tej sytuacji z wysłaniem nas na inną wycieczkę niż chcieliśmy. Rozmowa początkowo spokojna z czasem zrobiła się dość nerwowa. My nie chcieliśmy płacić pełnej kwoty, a personel oferował nam bardzo mały upust. Pojawiła się też nawet groźba wezwania policji. My nie odpuszczaliśmy i żądaliśmy rozmowy z właścicielem. W końcu pojawiła się właścicielka i po krótkiej rozmowie przystała na nasze warunki. Zamiast płacić po 1500 PHP od osoby, zapłaciliśmy 1300 PHP za dwie. Na sam koniec właścicielka nawet nas przepraszała za zaistniałą sytuację i tłumaczyła, że to był błąd po stornie operatora łodzi. Naszym zdaniem to chyba nie do końca prawda, bo pewnie nie było tylu chętnych na wycieczkę jaką my wybraliśmy i dlatego podłączyli nas pod inną. Koniec końców właścicielka zachowała się fair i byliśmy w sumie zadowoleni, a sam rejs i miejsca które odwiedziliśmy to był taki kawałek raju na ziemi.

Coron, a właściwie rejs po okolicach to jeden z obowiązkowych punktów na trasie przez Filipiny. To miejsce na długo, a pewnie i na zawsze, zostanie w naszej pamięci. To trzeba zobaczyć na własne oczy. Gorąco polecamy. My z Coron udaliśmy się w dalszą drogę promem do San Jose na wyspie Ocidental Mindoro, które było tylko krótkim przystankiem w drodze na wyspę Bohol. Ale o tym już w kolejnym odcinku.

Jeden Komentarz

  1. Pingback: Bohol – Czekoladowe wzgórza, wyraki i plaże Panglao – Bachurze i ich podróże

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*