Tak jak pisaliśmy w poprzednim odcinku z Coron na wyspę Bohol dostaliśmy się z krótkim postojem w San Jose na wyspie Ocidental Mindoro. Z Coron do San Jose przepłynęliśmy promem. Tym razem nie był to jednak szybki prom jakim podróżowaliśmy z El Nido do Coron, a taki zwykły prom samochodowo-osobowy. Rejs zajął nam ponad 8 godzin. Na dolnym pokładzie było miejsce dla samochodów, natomiast wszyscy pasażerowie podróżowali na pokładzie górnym, na którym w kilku rzędach były ustawione piętrowe, metalowe łóżka. Śmialiśmy się, że to wygląda trochę jak statek-szpital z okresu II wojny światowej. Na każdym łóżku był materac i tyle. Nad pokładem był dach, ale po bokach nie było ścian tylko barierki typowe dla statków.
Prom nie był pierwszej młodości i generalnie jego wygląd mógł rodzić pewne obawy co do jego możliwości bezpiecznego dopłynięcia do celu. Z Coron wypływaliśmy o 8-mej rano. Niebo było dość mocno zachmurzone, ale deszcz nie padał. Zaraz po wyjściu z portu minęliśmy po lewej stronie wysepki Siete Pecados, przy których mieliśmy snurkować podczas naszego rejsu wokół Coron, a do których finalnie wtedy nie dotarliśmy, o czym pisaliśmy poprzednio. Jeśli chodzi o to co było widać nad wodą, to jakoś strasznie nie było czego żałować, bo nie był to jakoś specjalnie malowniczy zakątek, no a jeśli chodzi o podwodny świat to się nie wypowiadamy, bo go nie mieliśmy okazji zobaczyć.
Zaraz potem niebo stało się bardzo ciemne i lunął deszcz. Załoga promu opuściła rolety na burtach aby deszcz nie zalewał pokładu. Jednak deszcz był na tyle intensywny, że woda spływająca z dachu nad pokładem nie mieściła się w rynnach wzdłuż pokładu prowadzących do odpływów i wlewała się na pokład. Dwóch gości z załogi szufelkami i mopami próbowali cały czas nad nią zapanować. Zaczęło też wiać i morze stało się dość wzburzone i pomimo że prom był dość spory, to trochę nim bujało. No i tak sobie płynęliśmy w półmroku spowodowanym opuszczonymi roletami.
Po jakimś czasie deszcze ustał, załoga podwiązała rolety i na pokładzie zrobiło się znacznie jaśniej. Około południa podano posiłek, czyli ryż z niewielką ilością mięsa. Taki szpitalny posiłek, jak to na statku-szpitalu 🙂 . Było to podane na talerzach z bambusa, które były owinięte foliowymi workami i dopiero na ten worek nakładano porcje jedzenia. Po zjedzeniu taki worek ściąga się z talerza i wyrzuca do kosza, a talerz jest gotowy do ponownego użycia bez konieczności mycia. W sumie sprytne, tyle że generujące straszne ilości foliowych śmieci.
Po drodze czasami z pokładu można było zobaczyć latające ryby szybujące tuż nad powierzchnią wody, a poza tym rejs upłynął spokojnie i dość sennie. Przez większość czasu płynęliśmy po otwartym morzu i nigdzie dookoła nie było widać żadnego lądu. Przed 16-tą na horyzoncie ukazała się wyspa Ocidental Mindoro.
Prom powoli zbliżył się do przystani, którą stanowiły dwa betonowe pirsy wychodzące w morze obok wąskiej i brudnej plaży. I tu zaczęło się dziać coś dziwnego. Przez około godzinę prom próbował przybić do jednego z pirsów, ale ciągle mu się nie udawało. Kręcił się w kółko, próbując kolejny i kolejny raz podejść do pirsu i zawsze go znosiło. Fakt, że od morza wiał silny wiatr i była spora fala, ale wyglądało to, jakby załoga nie bardzo wiedziała jak sobie z tym poradzić, a silniki promu nie dawały rady go utrzymać na odpowiednim kursie. W końcu już niemal wszyscy pasażerowie stali przy burcie i rufie i obserwowali te nieudane manewry z coraz większą irytacją. Przy chyba 7-mej próbie w końcu się udało. Jednak nie do końca. Prom przybił do pirsu równolegle do plaży. Od burty od strony plaży do brzegu było może z 4-5 metrów. Wyglądało to tak, jakby dnem prawie szorował po piachu i stał tak nisko względem pirsu, że nie można było go opuścić w normalny sposób trapem dla pasażerów. Załoga opuściła trap dla samochodów, ale ponieważ dolny pokład był tak nisko to trap opierając się o pirs był uniesiony o dobre 45 stopni albo i więcej. Z powodu fali, prom cały czas się mocno bujał i nieco przemieszczał względem pirsu. Załoga stanęła na tym nienaturalnie uniesionym trapie po obu stronach, tworząc coś w rodzaju szpaleru i w ten sposób wyciągając niemalże ludzi za ręce, pomagała pasażerom wydostać się na brzeg. W naszym przypadku sprawę dodatkowo utrudniały ciężkie plecaki na grzbiecie, co nie pomagało we wspinaczce po huśtającym się, śliskim i stromym trapie. No ale jakoś się udało. Ciekawe tylko jak wyjechały z promu samochody? Bo pod takim kątem jaki miał trap, na pewno nie podjechały. Musieli chyba poczekać na przypływ, aby poziom wody podniósł prom względem pirsu i dopiero wtedy była szansa na wyjechanie samochodów z promu.
Z przystani tricyclem udaliśmy się do hotelu, gdzie zatrzymaliśmy się na jedną noc. Z samego rana właściciele hotelu odwieźli nas na lotnisko w San Jose, skąd mieliśmy samolot do Pangalo. Na lotnisku z powodu awarii nie działały skanery bagaży, więc ich obsługa sprawdzała bagaże „na oko”, choć w tym kontekście słowo „sprawdzała” było mocno nad wyraz. Po prostu kazali otworzyć bagaże i tyle. Lot był z przesiadką w Manili. Mieliśmy tam 4 godziny przerwy i choć mieliśmy odebrać bagaże i potem ponownie je odprawić na kolejny lot, zakładaliśmy, że będziemy mieć mnóstwo czasu. Okazało się to jednak płonną nadzieją. Najpierw, pomimo iż oba loty były krajowe, to jednak nasz samolot z San Jose przyleciał na inny terminal niż ten dla lotów krajowych. Potem na ekranach w hali obioru bagaży pojawiła się informacja na której taśmie mają się pojawić bagaże, Wszyscy więc tam czekaliśmy. Jakieś bagaże tam się kręciły, ale tych z naszego lotu nie było. Po kilkudziesięciu minutach podszedłem do jednego strażnika stojącego przy początku taśmy z pytaniem kiedy możemy się spodziewać bagaży. Ten kazał nam poczekać i wszedł do zamkniętej strefy gdzie rozładowują bagaże aby tam kogoś zapytać, po czym wrócił i powiedział, że bagaże z tego lotu to już dawno rozładowali, ale na innej taśmie. Nie chciało nam się w to uwierzyć, ale sprawdziliśmy i faktycznie, nasze bagaże jeździły sobie w kółko na innej taśmie. Zabraliśmy je więc i wychodząc z hali bagażowej zaczepiłem jakiegoś pracownika obsługi aby podszedł do tej taśmy gdzie wszyscy czekali na bagaże i poinformował ich, że bagaże są na innej taśmie, ale usłyszałem od niego, że on ma inne zadania i nigdzie nie będzie chodził. Ot taka filipińska troska o pasażerów. My udaliśmy się do miejsca skąd miał odjeżdżać shuttle bus przewożący pasażerów między terminalami lotniska (tych terminali jest tu 4). Tu już czekało trochę ludzi. Spytaliśmy jakiegoś gościa z obsługi za ile będzie autobus i ten stwierdził że za 20-25 minut. Po tym czasie na ponowne pytanie za ile będzie autobus odpowiedział: za 25 minut. Coś tu było nie tak. Ludzie zaczynali się już nerwowo dopytywać, bo ich loty były już niebawem i bali się, że nie zdążą. Gość kimał i nie bardzo się przejmował. Tłumaczył, że go boli głowa i dlatego przysypia. Zaczęliśmy go mocno przyciskać aby zorganizował jakiś transport, czy wezwał menadżera, który będzie mógł nam jakoś pomóc. Ale on niby gdzież dzwonił do kierowcy autobusu i cały czas mówił, że autobus będzie za parę minut. W końcu autobus przyjechał i nas zabrał, po czym objechał pół lotniska i podjechał pod nasz terminal od „wewnętrznej” strony lotniska. Nie zatrzymał się jednak, tylko pojechał dalej. Przez bramę wyjechał z terenu lotniska i utknął w korku na ulicy prowadzącej w kierunku terminala, ale od strony „zewnętrznej”. Jak dojechaliśmy do terminala to trafiliśmy do gigantycznej kolejki do odprawy. I tak na koniec, to wszystko zajęło nam prawie całe te 4 godziny jakie mieliśmy na przesiadkę. Na szczęście mieliśmy ten czas, a nie np. 2 godziny, bo byśmy za nic nie dali rady. Na lotnisku Panglao po odebraniu bagaży wsiedliśmy do autobusu jadącego do Tagbilaran, którym dojechaliśmy w pobliże miejsca gdzie wykupiliśmy nocleg i dalej poszliśmy już na piechotę. Po rozlokowaniu się w guesthousie, poszliśmy tylko coś zjeść i zrobić jakieś drobne zakupy. Udało nam się także dogadać z kierowcą tricycla, który za 1500 PHP, następnego dnia miał nas zabrać na objazd po wyspie.
Wyspa Bohol to dziesiąta pod względem wielkości wyspa Filipin, otoczona ponad 70-cioma mniejszymi wysepkami, a największą z nich jest Panglao, która przyciąga głównie miłośników plażowania. Połączona jest ona z Bohol dwoma mostami, i na niej też znajduje się lotnisko na którym ląduje większość przybywających tu turystów. Większość z nich znajduje sobie nocleg właśnie na tej wyspie. My jednak zdecydowaliśmy się poszukać noclegu w okolicach Tagbilaran, największego miasta Bohol, leżącego tuż przy mostach łączących Bohol z Panglao. Sama Bohol to piękna przyroda, rozsiane po wyspie malownicze wodospady, a to co nas najbardziej skłoniło do jej odwiedzenia, to przesympatyczne (choć polska nazwa tego nie oddaje) zwierzaki wyraki, czyli tarsjusze filipińskie.
Pierwszym punktem naszego objazdu wyspy, jakże by nie inaczej, było Tarsier Sanctuary niedaleko miejscowości Corella. Wejście kosztuje tu 60 PHP. Prowadzone jest ono przez Filipińczyka, który swoje życie poświęcił wyrakom. To miejsce gdzie dba się o nie szczególnie i nie trzyma w klatkach jak w innych tego typu miejscach.
Przed wejściem na teren gdzie danego dnia mogą przebywać te nocne zwierzęta, dostajemy szereg informacji o wyrakach, a także zasadach panujących w sanktuarium podczas ich oglądania. Przede wszystkim należy zachować ciszę, nie pstrykać fleszem i nie podchodzić do nich za blisko. Są one gatunkiem zagrożonym, człowiek niestety do tego się przyczynił polując na nie, próbując udomowić, lub też wypychając je na maskotki. Wyrak to malutkie zwierzę o długości ciała 11-14 cm z długim ogonem. Jego waga dochodzi do 130-150 g. Ma ono wielkie oczy i spore uszy. To ponoć relatywnie największe oczy wśród wszystkich ssaków żyjących na Ziemi w porównaniu do rozmiaru całego zwierzęcia.
Wyrak spędza większość życia na drzewach, polując nocami na owady, ale także pająki, jaszczurki czy nawet małe ptaki. W dzień przesypia na drzewach. Jest on bardzo skoczny i potrafi przeskoczyć z jednego drzewa na drugie na odległość do 6 metrów. Mogą one odwrócić głowę o 180 stopni w każdą stronę, co daje im praktyczną możliwość obrotu głowy o 360 stopni.
Pomimo że wyrak jest taki malutki, to potrzebuje do życia terytorium do 1-2 ha i dlatego tak trudno mu w dzisiejszych czasach, gdy człowiek ogranicza powierzchnie lasów, przeżyć. Przewodniczka zaprowadziła nas do lasu gdzie wyraki wracają po nocnych polowaniach na drzemki. Każdego dnia z samego rana przewodnicy wyszukują miejsc gdzie danego dnia wyraki postanowiły pospać i potem przyprowadzają tu turystów. Nam udało się zobaczyć 4 sztuki, gdyż piąty który jeszcze rano ponoć był w okolicy gdzieś jednak się przeniósł. Strasznie się nam one spodobały. Poprzypominały nam one stworki z filmu „Gremliny rozrabiają” 🙂 .
Po wizycie u wyraków ruszyliśmy dalej na wschód i dotarliśmy do miejsca zwanego Bilar’s Man Made Forest. To piękny mahoniowy las przez który prowadzi droga. Przez około 2 km jedzie się pomiędzy wysokimi drzewami, których gałęzie tworzą swego rodzaju zielony tunel nad drogą.
Jadąc dalej dotarliśmy do Czekoladowych Wzgórz w centralnej części wyspy. Tu musieliśmy zapłacić po 50 PHP od osoby, a następnie tricycle podwiózł nas na niewielki parking, z którego prowadziły schody na punkt widokowy. Z góry rozciągał się widok na setki pagórków porośniętych trawą, która w okresie pory suchej przybiera kolor podobny do czekolady, stąd właśnie wywodzi się nazwa tych wzgórz. Są one zbudowane z wapienia i wszystkie mają kształt kopców lub stożków. Łącznie jest ich 1268 i mają od 30 do 100 m wysokości. Ciekawym faktem jest to, że w okolicy nie ma żadnych jaskiń, które zwykle powstają w wapiennych wzgórzach.
Z Czekoladowych Wzgórz zaczęliśmy wracać na południe wyspy. Po drodze odbiliśmy z głównej drogi w prawo w kierunku wodospadów Pangas Falls. To niewielkie, ale całkiem miłe dla oka wodospady. Kilka osób nawet pluskało się w wodzie, choć nie było jej za dużo. Wejście jest płatne i kosztuje 30 PHP.
Kolejnym przystankiem w naszym objeździe wyspy był bambusowy most nad rzeką Loboc. Aby do niego dotrzeć trzeba jechać drogą w kierunku wioski Sevilla. Tak naprawdę to są tu dwa mosty rozwieszone obok siebie. Pierwszym z nich przechodzi się na drugi brzeg, a drugim wraca z powrotem. Bilet na mosty kosztuje 35 PHP.
Po przechadzce po mostach pojechaliśmy dalej na południe do miasta Loboc, które słynne jest z przystani z której dużymi, restauracyjnymi statkami wypływa się na rejs po rzece Loboc, podczas którego serwowane są posiłki przy akompaniamencie przygrywającej „do kotleta” kapeli. Przed przystanią jest niewielki targ ze straganami pełnymi pamiątek dla turystów. My nie wybraliśmy się na taki rejs, a tylko zobaczyliśmy kolorowe łodzie z brzegu i pojechaliśmy dalej.
Po dotarciu do południowego wybrzeża wyspy skręciliśmy na wschód i pojechaliśmy w kierunku wodospadu Ingkumhan Falls, który znajduje się na północ od miasta Dimiao. Po odbiciu z głównej drogi jechaliśmy coraz węższą dróżką przez pagórkowaty teren, która momentami była całkiem stroma. W pewnym momencie, droga opadała w dół tak stromo, że sierdziliśmy, że potem może być problem z podjechaniem pod górę i postanowiliśmy iść dalej na piechotę. Do wodospadu mieliśmy niecałe 2 km. Szliśmy wśród ryżowych pól, a potem kamiennymi stopniami przez las.
Po kilkunastu minutach dotarliśmy do wodospadu. Nie był może on zbyt wysoki, ale malowniczo położony wśród bujnej zieleni. Przed wejściem trzeba zapłacić za wstęp 20 PHP.
Po krótkim odpoczynku, zaczęliśmy wracać i wtedy lunął deszcz. Na szczęście w pobliżu była jakaś drewniana wiata, pod którą przeczekaliśmy najgorszą ulewę. Jak deszcz zelżał ruszyliśmy dalej do miejsca gdzie czekał na nas nasz kierowca.
W drodze powrotnej do guesthouse’u zatrzymaliśmy się jeszcze w miejscowości Baclayon aby zobaczyć tamtejszy kościół. Jest on uważany za jeden z najstarszych kościołów na Filipinach. Jego budowa rozpoczęła się w 1717 roku. Pierwotnie był on zbudowany z koralowców. Cała konstrukcja powstała tylko przy użyciu bambusowych drągów, które były używane do przemieszczania i podnoszenia koralowych bloków. Dopiero w XIX wieku kościół został zmodernizowany i obudowany kamiennymi ścianami.
Z Baclayon do naszego guesthouse’u mieliśmy już tylko 4,5 km, ale po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze przy arenie walk kogutów. Niestety albo i stety, niedzielne walki właśnie się zakończyły i nie mieliśmy okazji ich zobaczyć. Jedyne co mogliśmy zobaczyć to samą arenę, widzieliśmy też wynoszone przez właścicieli zakrwawione koguty po walce.
Na krótka chwilę zatrzymaliśmy się przy pomniku Blood Compact Site, który symbolizuje zawarcie przymierza krwi pomiędzy Hiszpanami a Filipińczykami. To był koniec długiego, ale pełnego wrażeń dnia.
Następnego dnia umówiliśmy się z naszym kierowcą, aby zabrał nas do jaskini Hinagdanan na wyspie Panglao. To niewielka jaskinia, w której wnętrzu znajduje się podziemne jezioro. Wejście kosztuje 50 PHP. Jeśli ktoś chce się kąpać w podziemnym jeziorze to musi jeszcze za to dodatkowo dopłacić 75 PHP.
Po wizycie w jaskini kierowca podwiózł nas do Tagbilaran, gdzie odwiedziliśmy tamtejszą katedrę. Oprócz tej katedry to w mieście nie ma za bardzo innych ciekawych miejsc.
Ostatniego dnia postanowiliśmy zobaczyć słynne plaże Panglao. Tricyclem za 250 PHP dojechaliśmy do najsłynniejszej tamtejszej plaży – Dumaluan Beach, na południowym wybrzeżu wyspy. Za wejście na plażę musieliśmy zapłacić po 25 PHP od osoby. Przy plaży było kilka straganów gdzie miejscowi sprzedawali jakieś przekąski i napoje, Było też kilka drewnianych ław.
Od morza wiał silny wiatr i fale były dość wysokie. O pływaniu nie było mowy. Fale wyrzucały też na plażę duże ilości wodorostów. Postanowiliśmy więc przespacerować się wzdłuż wybrzeża. Najpierw ruszyliśmy w kierunku zachodnim. Po krótkiej chwili dotarliśmy do miejsca gdzie na plaży w równych szpalerach rosły palmy.
Im bardziej szliśmy na zachód i byliśmy bliżej niewielkiego cypla wychodzącego w morze tym wiatr był silniejszy. Postanowiliśmy więc zawrócić i pójść w kierunku wschodnim do plaży zwanej White Sand Beach. Szliśmy tak kilkadziesiąt minut czasami brodząc w wodzie, bo silne fale zalewały całą plażę. Mijaliśmy rybackie łodzie wyciągnięte na brzeg.
Po dotarciu na plażę White Sand Beach okazało się, że budują tu jakiś wielki hotel i okolica była placem budowy. Zawróciliśmy więc znowu na zachód i zatrzymaliśmy się na piwo w jednej z niewielkich restauracji umiejscowionych tuż przy plaży. Potem idąc w kierunku głównej drogi złapaliśmy tuk-tuka, którym za 200 PHP wróciliśmy w okolice naszego guesthouse’u.
Wiatr wiał coraz silnej. Następnego dnia mieliśmy płynąć promem z Tagbilaran na wyspę Cebu, Wieczorem dowiedzieliśmy się od żony właściciela guesthouse’u, że z powodu silnego wiatru od dwóch dni większość promów pomiędzy Bohol a Cebu była odwołana. Ten silny wiatr był pochodną tajfunu, który przetaczał się gdzieś niedaleko Filipin przez ocean. Mocno nas to zaniepokoiło, bo my następnego dnia musieliśmy jakoś dotrzeć na Cebu gdyż kolejno dnia mieliśmy stamtąd lot, na który już dawno wykupiliśmy bilety. Nasz prom miał odpływać o 10:40, ale postanowiliśmy pojechać do portu dużo wcześniej i spróbować przebookować bilety na wcześniejszy, gdyż przeważnie rano wiatr nie jest tak silny jak w późniejszych godzinach, więc liczyliśmy, że poranne promy mogą odpłynąć. W porcie już od rana było sporo osób, ale jak się później okazało to co zastaliśmy można było nazwać iż było jeszcze prawie pusto. Niestety nie udało nam się przebookować biletów, bo na wszystkie poranne promy był już komplet pasażerów. Musieliśmy czekać więc na swój prom licząc, że odpłynie. Rano promy jako tako kursowały, a i wiatr nie był zbyt silny. Po zaczekowaniu w okienku poszliśmy nadać bagaż. Tu dwóch panów stwierdziło, że mamy zapłacić po 100 PHP od bagażu. Nasz bilet mówił wyraźnie, że bagaż do 15 kg jest wliczony w cenę, więc zaczęliśmy się dopytywać skąd ta opłata? Panowie wskazali na szybko jakiś napis na banerze gdzie faktycznie była cena 100 PHP. Tyle tylko, że jak się przeczytało ten tekst, to tam było napisane że te 100 PHP to jest górna granica odpowiedzialności armatora za zgubiony lub zniszczony bagaż (swoją drogą to też śmieszne, że taka granica odpowiedzialności jest na poziomie w przeliczeniu około 7,5 PLN, co by nie starczyło nawet na kłódkę do bagażu 🙂 ). Jak wytłumaczyliśmy panom, że to nie jest informacja o opłacie za bagaż i powiedzieliśmy, że owszem zapłacimy ile chcą, ale potem będziemy to reklamować, to nagle jeden z nich podszedł do naszych bagaży, chwycił jeden za uchwyt i nawet go nie podnosząc stwierdził, że są lekkie i w takim razie mamy zapłacić 100 PHP ale już za dwa. Zapłaciliśmy więc już dla świętego spokoju (mój bagaż i tak ważył więcej niż 15 kg) i poszliśmy do poczekalni. Tam był totalny chaos. Mnóstwo ludzi. Część promów była opóźniona. Nie było za bardzo informacji co i jak, oprócz jednego monitora gdzie ktoś ręcznie w Power Point’cie wprowadzał co jakiś czas informacje, który prom odpłynął, który jest opóźniony i na który jest właśnie boarding. Około 10-tej pojawiła się na chwilę jakaś pani i poinformowała że wszystkie promy aż do 13-tej, czyli też nasz, zostają odwołane. Taka informacją pojawiła się też na monitorze. Ruszyłem więc szybko na zewnątrz do kas aby przebookować bilet na popołudnie. A tam było chyba z tysiąc osób czekających do kas w kilku kolejkach. Tych kolejek było więcej niż okienek i nikt za bardzo nie wiedział która kolejka do którego okienka prowadzi. Część kolejek nagle się rozwidlała i osoby stojące w każdym z tych rozwidleń twierdziły że to jest ta właściwa kolejka. Totalny bajzel. Stanąłem więc w jednym z krótszych rozwidleń jednej z kolejek i powoli przybliżałem się do okienka. Kasia czekała cały czas w poczekalni i nagle dała mi znać przez telefon, że ponoć jednak nasz prom ma nie być odwołany. I faktycznie po około 20 minutach od odwołania naszego promu zostało ono anulowane. Bałagan się zrobił jeszcze większy. Baliśmy się jednak, że teraz w całym tym zamieszaniu może się okazać, że nasze bagaże nie zostaną zapakowane na prom. Odszukałem je gdzieś w stercie innych bagaży i samemu dotaszczyłem niemal pod sam prom pilnując potem aby na pewno je zapakowali. Cały czas oczekiwania na odpłynięcie upłynął nam w nerwach czy aby znowu w ostatniej chwili nie odwołają tego rejsu. No ale udało się. Około 11-tej odbiliśmy. Jak tylko odpłynęliśmy trochę od brzegu to poczuliśmy wielką falę. Prom, który miał być szybkim i na początku mocno się rozpędził musiał znacznie zwolnić bo fala była zbyt duża. Bujało bardzo mocno. Praktycznie nie dało się chodzić i trzeba było siedzieć na miejscu. My mieliśmy miejsca na dziobie, więc dodatkowo jeszcze słychać było i czuć silne uderzenia dziobu w fale. Po paru minutach przesiedliśmy się więc na tył, bo co ciekawe pomimo że ponoć nie było wolnych miejsc i setki ludzi, którzy próbowali wydostać się z Bohol od dwóch dni, zostało odesłanych od kas z kwitkiem, to na naszym promie około 50% miejsc była wolna. Taka to filipińska organizacja.
No ale w końcu pomimo tych wszystkich zawirowań, mocno wybujani, dotarliśmy do portu w Cebu. Mimo ponad godzinnego opóźnienia i tak byliśmy szczęśliwi, że się nam udało tu dostać. Z portu taksówką pojechaliśmy do wynajętego na jedną noc małego mieszkanka niedaleko lotniska. Korzystając z okazji, że niedaleko mieliśmy duże centrum handlowe wybraliśmy się na zakupy aby odbudować nasze zapasy głównie kosmetyków, bo wiedzieliśmy, że na Filipinach będzie na pewno taniej niż w kolejnych krajach, do których się wybieraliśmy. Ja skorzystałem jeszcze z okazji aby ogolić moją nieco zarosłą już łysą głowę, a Kasia wybrała się na masaż robiony przez niewidomych. Potem szybka kolacja i poszliśmy spać. Kolejnego dnia wczesnym rankiem pojechaliśmy na lotnisko skąd lecieliśmy do …., na razie nie zdradzamy 🙂 .
Na Filipinach spędziliśmy trzy tygodnie i teraz już wiemy, że to zdecydowanie za mało aby poznać ten kraj. Filipiny to 7.107 wysp więc jest co zwiedzać. Nas ten kraj bardzo pozytywnie zaskoczył. Spodziewaliśmy się znacznie gorszych warunków i nie oczekiwaliśmy tak pięknych miejsc jak te jakie udało nam się zobaczyć. Jeśli będzie okazja to na pewno chętnie tu wrócimy. Możemy też szczerze polecić to miejsce każdemu, bo każdy i ten bardziej aktywny i ten preferujący plażowanie znajdzie tu coś dla siebie. Tradycyjnie jeśli ktoś szuka dodatkowych informacji czy porad o tym kraju to prosimy o kontakt. W miarę naszej wiedzy i możliwości postaramy się pomóc. A tymczasem już teraz zapraszamy do następnego odcinka naszego bloga z kolejnego kraju odwiedzonego podczas naszej podróży.
Pingback: Taipei – stolica nieuznawanego państwa – Bachurze i ich podróże