Gambia to nie tylko plaże. Pięć lat temu, kiedy byliśmy w Gambii po raz pierwszy, nie udało nam się pojechać w głąb kraju, dlatego też tym razem postanowiliśmy poświęcić trochę czasu aby to nadrobić i wybraliśmy się do George Town zwanym też w lokalnym języku Janjanbureh. George Town leży około 270 km od wybrzeża, ale biorąc pod uwagę tutejsze drogi i środki transportu publicznego na taką wizytę trzeba zarezerwować minimum 3 dni, z czego dwa spędza się w drodze. My do George Town postanowiliśmy dojechać autobusem Gambia Transport Service tak zwanym green busem. Od menadżera hotelu, w którym się zatrzymaliśmy w Kololi, dowiedzieliśmy się, że takich autobusów jest w ciągu dnia kilka, ale o 6-tej rano odjeżdża ekspres, który nie zatrzymuje się co chwila i przez to dojeżdża do celu w sześć godzin.
Do dworca zielonych autobusów musieliśmy dojechać taksówką, więc z hotelu musieliśmy wyjść o 5:15. Dzień wcześniej poprosiliśmy obsługę hotelu o zamówienie dla nas taksówki ale rano okazało się że taksówkarz, który miał czekać w pobliżu hotelu na telefon nie odbierał go. Tak więc pracownik hotelu obudził właściciela i ten z biegu zabrał nas na dworzec swoim prywatnym samochodem, do tego nie biorąc od nas za to żadnych pieniędzy. Na dworcu, a raczej przed jego zamkniętą bramą gdzie już było sporo oczekujących ludzi, byliśmy o 5:30. Było jeszcze totalnie ciemno, a my jako jedyni świeciliśmy w ciemnościach swoimi białymi licami -:) . Panowała tam totalna dezinformacja. Każdy mówił nam coś innego. Jedni, że autobus zatrzyma się na ulicy tam gdzie staliśmy i bilety kupimy u kierowcy, inni że bilety trzeba kupić w kasie, każdy podawał też inne godziny odjazdu itp., a rzetelnej informacji brakowało. Jak udałem się do kasy kupić bilety to po odstaniu swego w kolejce dowiedziałem się jednak, że na nasz kurs kasa nie sprzedaje biletów i że mamy je kupić u kierowcy. Potem okazało się, że autobus nie będzie o 6:00, a jeden zwykły o 6:30 i drugi ekspres o 7:00. Ludzi było coraz więcej i zaczęliśmy się obawiać czy będą dla nas miejsca, bo oczywiście nie było tu żadnej kolejki i spodziewaliśmy się, że jak pojawi się autobus to wszyscy rzucą się do niego, a my z naszymi dużymi plecakami mieliśmy trochę mniejszą manewrowość niż większość innych oczekujących. Około 6:35 podjechał autobus, który miał być tym zwykłym. Tłum ludzi rzucił się do drzwi. My początkowo czekaliśmy na ten drugi, który miał być za pół godziny i miał być ekspresowym. Nagle ktoś krzyknął, że to jednak jest ten ekspres. Wtedy pierwszy tłum zaczął odwrót, a drugi, w tym my, szturm na drzwi. Bajzel się zrobił straszny. Kasia wpadła do środka zająć miejsca, a ja próbowałem ogarnąć bilety i bagaże, które trzeba było zapakować na dach. U kierowcy kupiłem bilety dla nas i opłatę za bagaż. Wyszedłem na zewnątrz aby przypilnować załadunku bagażu. Tam oprócz ciemności panował całkowity chaos. Nagle gość, który pakował bagaże na dach powiedział mi, że nie zapakuje naszych bagaży jak mu nie zapłacę. Ja mu na to, że przecież zapłaciłem bilet za bagaż więc ma go pakować. A on mi odpowiada, że jemu nikt z tej firmy przewozowej nie płaci i ja mam mu zapłacić. Trochę trafił mnie szlag i w kilku cierpkich słowach wyraziłem dosadnie swoją opinię o całej organizacji tego wszystkiego, a raczej jej totalnym braku. Pojawił się wtedy jeden z gości, którzy byli z firmy przewozowej i widząc moje wzburzenie powiedział, że mam iść z nim do kierowcy, który odda mi jedną trzecią opłaty za bagaż. Tu zaczęły się kolejne schody. Kierowca zamiast rozmawiać z każdym po kolei prowadził dyskusje z 5-6 osobami naraz i z żadną nie mógł dojść do sfinalizowania sprzedaży biletów. Musiałem mu znowu wytłumaczyć, że jak zaczyna rozmawiać ze mną to niech najpierw dokończy moją sprawę, a dopiero potem zaczyna kolejną dyskusję z innymi. Koniec końców oddał mi tę kasę, a ja tę sumę zapłaciłem gościowy od pakowania bagaży i wylądowały one w końcu na dachu, a ja w autobusie. Na pewno trzeba tu jeszcze wiele poprawić jeśli chodzi o organizację tak prostych rzeczy jak np. sprzedaż biletów do autobusów czy zapewnienie dobrej informacji dla podróżnych. Na pewno ułatwiłoby to życie wszystkim i sprawiło, że całość szłaby bardziej sprawnie. No ale cóż jesteśmy w Afryce i tu wszystko działa inaczej.
Autobus ruszył o 7:15. Za oknami zrobiło się już widno, a w środku zostało kilka wolnych miejsc. Po drodze autobus zabrał jeszcze jakieś trzy osoby i po około 45 minutach zatrzymał się w Birkama. Tu do autobusu dosiadło się kilkanaście osób, a jako że nie było już miejsc siedzących to część stała, a część siedziała na bagażach w przejściu między fotelami. Trochę nas to zaskoczyło, bo przecież to ekspres, a przed nami było jeszcze kilka godzin jazdy. Co kilkadziesiąt kilometrów zmieniali się konduktorzy i za każdym razem nowy konduktor przeciskał się przez tłum i kontrolował wszystkim bilety. To nie była jedyna kontrola. W Gambii co kilka kilometrów na drodze są ustawione policyjne lub wojskowe blokady. Trzeba przy nich się zatrzymać lub w najlepszym wypadku znacznie zwolnić. Często kontrolujący policjanci machają ręką aby jechać dalej, ale czasem sprawdzają dokumenty kierowcy lub zaglądają do środka. Przy jednej z takich kontroli policjant, który wszedł do naszego autobusu zarządził kontrolę dokumentów i każdy musiał mu pokazać swój dowód lub paszport. Po kilku godzinach autobus dotarł do miasta Soma. Tu kilkoro pasażerów wysiadło, a wsiadło trochę nowych. Autobus ruszył i za dwie minuty nagle wjechał na teren jakieś bazy transportowej czy lokalnego dworca i kierowca kazał wszystkim wysiąść, bo autobus musi być sprawdzony przez mechaników, bo coś jest nie tak. Większość pasażerów ruszyła w miasto kupić sobie coś do jedzenia i picia, a my z małą grupką zostaliśmy na miejscu. Towarzyszyły nam sępy, które chodziły po placu bazy/dworca. Śmialiśmy się, że liczą na to iż autobus nie pojedzie dalej i pasażerowie w końcu padną, a one będą miały ucztę. Myślę, że szczególnie liczyły na mięso z Europejczyków 🙂 .
Po jakiejś pół godzinie autobus wyjechał ze stojącego niedaleko hangaru, wszyscy wsiedli z powrotem i mogliśmy jechać dalej. Warto jeszcze wspomnieć, że przy każdym zatrzymaniu się autobusu czy to przy wsiadaniu czy wysiadaniu pasażerów, czy przy blokadach policyjnych wokół autobusu pojawia się nagle masa sprzedających owoce, wodę, ciastka, orzeszki ale też ciuchy czy torebki, którzy oferują swoje produkty pasażerom przez otwarte okna lub wchodzą do środka autobusu. Po 6-ciu godzinach drogi, trochę już zdrętwiali, dojechaliśmy na miejsce i na piechotę doszliśmy kilkaset metrów do miejsca gdzie mieliśmy nocleg.
Geroge Town to małe, senne miasteczko zamieszkałe przez około 4 tys ludzi. Jest tu jedna asfaltowa droga prowadząca do przeprawy promowej, dzięki której można dostać się na drugą stronę rzeki Gambia.
Jest ono położone na wyspie MacCarthy w rozwidleniu rzeki Gambia. Miasto to założono w 1832 roku i było pierwszą stolicą Gambii jeszcze za czasów kolonialnych. To tu była pierwsza szkoła w Gambii, pierwsze uliczne latarnie (do dziś stoi tu jeden słup takiej latarni ale już bez lampy) bo tu zaczęto elektryfikację kraju w 1944 roku i pierwszy szpital. Miasto straciło swoje znaczenie po przeniesieniu stolicy do Banjulu. Było to też w pewnym czasie miejsce schronienia niewolników, którzy uciekli z niewoli a miejscowy gubernator starał się ich chronić zapewniając im też dach nad głową. Dzisiaj można zobaczyć jedną armatę wycelowaną w drugi brzeg rzeki skąd wysyłano niewolników w stronę wybrzeża, a także jedyny drewniany dom w mieście gdzie mieszkali uwolnieni niewolnicy. Dom to może trochę zbyt dużo powiedziane, bo jest to już raczej rudera.
Jest tu raczej biednie i wydaje się że nic tu się nie dzieje. Jest jedno małe muzeum wpisane na listę UNESCO poświęcone ceremonii Karkurang związanej z inicjacją 5-7 letnich dzieci ludów z grupy etnicznej Mandinka. Jeden z miejscowych zabrał nas na obrzeża miasteczka gdzie stoi wielki baobab wokół którego odbywają się te ceremonie. W ich trakcie przewodnik ceremonii ubrany jest w maskę z kory i czerwonego włókna drzewa faara i przepaskę z liści. Ceremonii są poddawani młodzi chłopcy, którzy udają się z młodymi mężczyznami, często starszymi braćmi na inicjację do lasu. Trwa to 3 miesiące podczas których nie widzą się ze swoimi rodzicami i mają się nauczyć reguł zachowania obowiązujących w społeczności, zastosowania leczniczych roślin oraz tajników polowania.
W mieście jest kilka małych restauracyjek. Do jednej z nich chodziliśmy na obiady do przemiłej Pani Mariamh, z którą targowaliśmy się o ceny obiadów, a ona i tak nie żałował nam porcji. Do innej z restauracyjek chodziliśmy na piwo. Cenny są tam jednak dość wysokie jak na prowincjonalne miasteczko. Do dzisiaj jest tu siedziba władz lokalnych regionu oraz rezydencja prezydenta kraju. Jest tu też kilka kempingów i w jednym z nich spaliśmy. Życie toczy się tu przy drodze asfaltowej gdzie siedzą panie oferujące owoce i warzywa i które aktywizują się gdy do miasta przyjeżdża autobus. Ludzie są tu bardzo mili i każdy zagaduje „co słychać” i „jak się masz”. Mnóstwo jest tu roześmianych i ciekawskich dzieci, a po ulicach snują się kozy, owce i kury.
Często można też zobaczyć panie zamiatające piaskowe ulice. Wygląda to trochę śmiesznie. Kurzy się przy tym dość mocno, ale okazuje się, że to ma sens, bo zamiatają one uschnięte liście i gałązki, a przy okazji śmieci. Wszystko to potem gromadzą w małe kupki, które potem spalają. W rezultacie ulice są czyste.
Od południowej strony miasteczko otoczone jest mokradłami. Powiedziano nam, że nad ranem można tam spotkać dużo ptaków, ale jak raz wybraliśmy się tam o wschodzie słońca, to owszem słychać było ich śpiewy, ale za dużo to ich nie widzieliśmy.
Miasteczko to jest dzisiaj głównie znane jako baza wypadowa na wyprawy łodziami po rzece Gambia, podczas których można obserwować żyjące w rzece hipopotamy. My też wybraliśmy się na takie wodne safari, ale o tym w kolejnym odcinku naszej opowieści.
Najczęściej komentowane