Gambia

Na spotkanie hipopotamów

Gdy jechaliśmy pięć lat temu po raz pierwszy do Gambii to tak naprawdę naszą uwagę na ten kraj zwróciła możliwość wodnego safari podczas którego można spotkać hipopotamy, ale wtedy nie udało nam się wybrać na taką wyprawę, bo nie było już miejsc. Od tego momentu cały czas gdzieś tam w głowie siedziała nam taka przygoda i właśnie dla niej postanowiliśmy wrócić do Gambii po raz drugi. Tym razem się udało. Będąc jeszcze w Maroku znaleźliśmy kontakt do pewnego miejsca w Gambii na wybrzeżu gdzie rozważaliśmy się zatrzymać na kilka dni. Finalnie tam nie dotarliśmy, ale w między czasie korespondując z menadżerem tego miejsca okazało się, że jego kuzyn ma kemping w George Town i organizuje wyprawy łodzią na hipopotamy. Będąc już w Gambii skontaktowaliśmy się z tym kuzynem i zaklepaliśmy sobie spanie na jego kempingu i wyprawę łodzią. Po przyjeździe okazało się, że można tu śmiało praktycznie przyjechać w ciemno i łódź zawsze jakaś się znajdzie. Generalnie tutejsi właściciele łodzi proponują do wyboru dwie opcje wypraw: krótszą około trzygodzinną do tzw „6 junction” i dłuższą około sześciogodzinną do „Baboon Island”. My wcześniej czytaliśmy, że większa szansa na spotkanie hipopotamów jest w okolicach tej Baboon Island (Wyspy Pawianów) i dlatego zdecydowaliśmy się na dłuższą opcję. Drugą kwestią do wyboru jest czy płynąć rano czy po południu. My czytaliśmy, że ponoć lepiej po południu ale właściciel kempingu przekonał nas, że rozmawiał z kapitanem łodzi i że ponoć lepiej płynąć rano, bo wtedy jest niższy stan wody i łatwiej zobaczyć hipopotamy. Postanowiliśmy mu zawierzyć i umówiliśmy się na start o 8-mej rano. Oczywiście jak stawiliśmy się o 8:00 na przystani to łódź nie była jeszcze gotowa i musieli jeszcze popłynąć na drugi brzeg rzeki aby ją zatankować i dopiero potem wrócili po nas. W między czasie obserwowaliśmy miejscowe kobiety i jednego mężczyznę piorących w rzece.

Pranie w rzece o poranku

Finalnie ruszyliśmy więc koło 8:30. Łódka była mała, tak gdzieś z 4-5 metrów długości. Na początku miała zainstalowany taki daszek z materiału chroniący od słońca, ale jak płynęli ją zatankować i zawiał silniejszy wiatr, to zerwał ten daszek i potem kapitan nie chciał go już zakładać twierdząc, że wiatr jest zbyt silny i znowu go zerwie. Dla nas to oznaczało, że spędzimy 6 godzin na słońcu bez żadnej szansy na cień. No ale na początku było trochę chmur, więc jakoś nas to pocieszało. Na łódce byliśmy my plus młody chłopak z obsługi naszego kempingu jako przewodnik i tłumacz oraz kapitan, a tak naprawdę to sternik operujący silnikiem łodzi i nią sterujący.

Ruszamy na hipopotamy!

Ruszyliśmy na zachód z biegiem rzeki. Rzeka Gambia to dość potężna rzeka i pomimo, że do ujścia do Oceanu Atlantyckiego miała w tym miejscu jeszcze około 280 km to już miejscami jej szerokość dochodziła do 1 km. Jej całkowita długość to 1.130 km, a jej źródło leży w Gwinei. Potem biegnie przez Senegal i Gambię. Ponoć aż do George Town mogą dopływać pełnomorskie statki, a słona woda dociera z oceanu aż do 150 km w górę rzeki. Wzdłuż jej brzegów, które są siedliskiem wielu ptaków, rosną różnego rodzaju drzewa i palmy tworzące lasy galeriowe, a w jej wodach żyją między innymi hipopotamy, krokodyle i żółwie.

Brzeg rzeki Gambia
Brzeg rzeki Gambia
Brzeg rzeki Gambia

My początkowo płynęliśmy blisko prawego brzegu, który był bardziej zacieniony i przez to można było tu zobaczyć dużo ptaków chowających się przed słońcem. Niektóre z nich, jak np. zimorodki, były bardzo kolorowe i szkoda, że nie zawsze udawało się im zrobić zdjęcie.

Ptaki Gambii
Ptaki Gambii
Ptaki Gambii
Ptaki Gambii
Ptaki Gambii
Ptaki Gambii
Ptaki Gambii
Ptaki Gambii

Zaraz po rozpoczęciu podróży przepływając obok suchego drzewa nagle coś z dużym pluskiem spadło z niego do wody tuż obok naszej łodzi. Myśleliśmy, że to jakaś sucha gałąź się ułamała i spadła, ale okazało się, że na jednej z gałęzi wiszącej wysoko ponad wodą siedziały dwie duże jaszczury i jedna z nich postanowiła skoczyć do wody. Potem widzieliśmy jeszcze kilka takich jaszczur wygrzewających się w słońcu oraz jedną na środku rzeki gdy przepływała z jednego brzegu na drugi.

Jedna z jaszczur wylegująca się na słońcu

Wzdłuż brzegu cały czas mijaliśmy też gniazdka wikłaczy zawieszone malowniczo na palmach nad wodą i kołyszące się na wietrze.

Gniazda wikłaczy
Gniazda wikłaczy

Po około godzinie drogi gdzieś w oddali na środku rzeki pojawił się pierwszy hipopotam. Ale niestety był daleko i pojawiał się na powierzchni dosłownie na kilka sekund, po czym znowu nurkował w nurcie rzeki i nie bardzo mogliśmy go poobserwować. Płynęliśmy dalej w kierunku Baboon Island z nadzieją, że tam będzie ich więcej i będą bliżej. W okolice Baboon Island dopłynęliśmy po trzech godzinach. Po drodze rzeka czasami była spokojna i gładka, a czasami tworzyły się niezłe fale. Niestety w okolicach Baboon Island fale też były wysokie i nie spotkaliśmy żadnego hipopotama, które ponoć przy tak niespokojnej wodzie raczej nie wypływają na powierzchnię. Byliśmy trochę zawiedzeni, a dodatkowo nagle pojawiła się łódź z dwoma mężczyznami i okazało się, że oni zajmują się dokarmianiem pawianów na wyspie, która jest, a raczej są bo to kompleks pięciu wysp, ścisłym rezerwatem i na które nie ma wstępu. Jeden z nich wyciągną jakieś bilety i okazało się, że mamy zapłacić po 150 GMD za wstęp na wody okalające wyspy. Sytuacja zupełnie jak podczas wyprawy do Delty Sine-Saloum. Znowu jak uzgadnialiśmy warunki wyprawy nikt w George Town nie zająknął się nawet, że mamy jeszcze coś dopłacać za jakieś bilety. Postanowiliśmy, że tym razem nie będziemy płacić i stwierdziliśmy, że nikt nas nie poinformował o takiej opłacie, a my nie wzięliśmy ze sobą żadnych pieniędzy, więc nie mamy jak zapłacić. Sytuacja zrobiła się patowa, bo gość wypisał bilety i czekał na kasę. Nasz przewodnik tłumaczył znowu, że on dostał polecenie od szefa aby z nami płynąć, ale nie był przy naszych rozmowach o warunkach. Trwało to około 15 minut gdy staliśmy łódź w łódź na środku rzeki kołysząc się na falach. W końcu powiedzieliśmy, że są dwa wyjścia: albo puszczą nas bez opłaty, albo płyniemy razem z powrotem do George Town wyjaśnić sprawę z właścicielem kempingu, u którego wykupiliśmy wyprawę. Założyliśmy, że nie będą chcieli płynąć z nami 3 godziny aby to wyjaśnić i faktycznie pogadali jeszcze z naszym przewodnikiem i w końcu puścili nas bez opłaty. Zaczęliśmy więc drogę powrotną. Chmury, które rano jeszcze co jakiś czas zasłaniały słońce dawno już gdzieś zniknęły i teraz siedzieliśmy w naszej łódce w pełnym słońcu. Mimo, że byliśmy na wodzie i trochę wiał wiatr to i tak było strasznie gorąco. Nasz termometr pokazywał 38-39 stopni, mimo że leżał w cieniu gdzieś pod ławką, na której siedzieliśmy. Nagle przed nami pojawił się kolejny hipopotam. Potem okazało się, że były to dwa hipcie. Tym razem mieliśmy szczęście i mogliśmy je poobserwować trochę dłużej i z bliższej odległości niż poprzednio, aczkolwiek i tak była to dość spora odległość. No ale nie ma co wybrzydzać, w końcu udało nam się je zobaczyć, a nawet usłyszeć ich pochrumkiwanie, a przecież to tylko natura i mogło się okazać, że nic byśmy nie zobaczyli.

Hipcio na horyzoncie
Tu już trochę bliżej
A tu już wyraźnie widać hipciową głowę
A tu z profilu 🙂

Potem w drodze powrotnej udało nam się jeszcze zobaczyć dwa razy żółwia płynącego w rzece, co ponoć zdarza się raczej rzadko. W pewnym momencie na lewym brzegu dostrzegliśmy też sporą gromadkę pawianów, które obserwowały nas z takim samym zaciekawieniem jak my ich. Już w drodze do Baboon Island widzieliśmy raz małpy i małą rodzinkę pawianów, ale teraz było ich dużo więcej i mogliśmy je poobserwować przez parę minut.

Rodzinka pawianów

O 15-tej czyli po 6,5 godzinach rejsu dotarliśmy do przystani skąd wyruszyliśmy. Byliśmy zmęczeni tym słońcem i trochę zdrętwiali od siedzenia na drewnianej desce, ale zadowoleni z tego, że mogliśmy zobaczyć hipopotamy i nie tylko w ich naturalnym środowisku. Cały rejs był niezwykłym przeżyciem wśród fal, intensywnej zieleni i śpiewu kolorowych ptaków.

Ptaki Gambii
Ptaki Gambii
Ptaki Gambii

Po powrocie poszliśmy do lokalnej restauracyjki na obiad. Tym razem, właścicielka Mirjamh zaoferowała nam Benahin z kurczakiem. Według tego co udało nam się ustalić jest to ryż gotowany z jakimś olejem i podawany z gotowanym kurczakiem. Ten ryż wygląda trochę jak drobna kasza gryczana, a w smaku jest trochę pikantny, pewnie dodają tam jeszcze jakieś przyprawy. Było to bardzo smaczne, a porcje jakie nam nałożyła właścicielka były tak wielkie, że najedlibyśmy się oboje jedną.

Następnego dnia wracaliśmy już do Kololi na wybrzeżu. Dowiedzieliśmy się wcześniej, że autobus ekspresowy powinien być po 9-tej rano i że na przystanku powinniśmy być o 9-tej. Właściciel kempingu powiedział nam jednak przy śniadaniu, że lepiej być tam o 8:30, bo o 9-tej to autobus już powinien odjeżdżać. Do przystanku mieliśmy jakieś 300 metrów, więc zebraliśmy się szybko i poszliśmy aby być tam o tej 8:30. Na przystanku stał już jakiś autobus – taki typowy żółty, amerykański, szkolny autobus jak z filmów. Kierowca powiedział nam, że jedzie do Serakundy, czyli tam gdzie my chcieliśmy, ale my powiedzieliśmy, że czekamy na zielony autobus o 9-tej. On na to, że widział ten autobus po drodze jak stoi zepsuty i czeka na mechanika i że na pewno nie przyjedzie na 9-tą tylko parę godzin później i żeby nie czekać tylko jechać z nim. Nie mieliśmy tego zupełnie jak sprawdzić i stwierdziliśmy, że musimy mu zawierzyć na słowo, bo inaczej może się okazać że utkniemy tu na dłużej. Zapytaliśmy się tylko o której on odjeżdża i jak długo będzie jechał, bo to przecież nie był ekspres, a taki zwykły lokalny kurs. On na to, że rusza już zaraz jak tylko zapakujemy nasze bagaże i że będzie jechał mniej niż 5 godzin. Nie wierzyliśmy w te mniej niż 5 godzin, no ale postanowiliśmy jechać z nim. Bilety były trochę tańsze niż w ekspresie, ale za bagaż zażyczyli sobie dużo więcej. Musieliśmy się trochę potargować i na szczęście mieliśmy jeszcze bilety za bagaż za kurs do George Town i jak je pokazaliśmy to zgodzili się na taką samą sumę.

Nasz autobus

Niestety autobus zatrzymywał się co chwilę. Do tego tym razem aż cztery razy mieliśmy kontrolę dokumentów przez policję. Oczywiście w Somie znowu był półgodzinny postój na jak to określili śniadanie, w czasie którego my zakupiliśmy od przydrożnych sprzedawczyń trochę lokalnych słodkości.

Ulice Somy
Ulice Somy
Przydrożna oferta dla pasażerów autobusu
Miejscowa odmiana bułki z pieczarkami 🙂

Podróż ciągnęła się w nieskończoność. Ciągle ktoś wsiadał i wysiadał. Przez autobus przewinęło się chyba ze 200 osób plus jedna żywa kura, którą pewien pan wiózł pod pachą. Na postojach pasażerowie dokonywali też zakupów. Na przykład jedna Pani kupiła sobie 4 duże arbuzy, które potem turlały się po autobusie całą drogę przy każdym hamowaniu czy zakręcie. W końcu po 7,5 godzinach dojechaliśmy do Serakundy. Zostało nam jeszcze tylko złapać taksówkę do naszego hotelu, ale tu znowu nie obyło się bez długich i burzliwych dyskusji, bo cena jaką nam proponowano była zaporowa. No ale w końcu udało się nam ją zbić o połowę i po 20 minutach jazdy byliśmy na miejscu. Ponieważ zatrzymaliśmy się w tym samym miejscu co spaliśmy w Kololi poprzednio przed wyjazdem do George Town, tym razem znaliśmy dokładnie drogę i nie błądziliśmy.

Swoją drogą to Sunrise Luxury Apartments w Kololi (+220 446 2488 lub +44 7473 659 342; kmadi42@yahoo.com), gdzie się zatrzymaliśmy, możemy śmiało polecić. Co prawdą do plaży stąd jest 35-40 minut drogi na piechotę, ale jest to zupełnie nowe miejsce, gdzie wszystko jest jeszcze świeże. Jest czysto, jak na warunki Gambijskie to nawet komfortowo, a co najważniejsze właściciel i obsługa są bardzo mili i pomocni. A i ceny są naprawdę atrakcyjne. Do tego w okolicy są lokalne restauracje Kadie Kadie i Paradise, gdzie za duży talerz lokalnego, smacznego jedzenia płaci się w przeliczeniu 4 PLN za osobę.

Benahin z kurczakiem. Tym razem w wersji: ryż gotowany z pastą pomidorową

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*