Po wizycie w najstarszym lesie świata Taman Negara postanowiliśmy zmienić nieco otoczenie i na kilka dni przenieść się na tropikalne Wyspy Perhentian leżące na wodach Zatoki Tajlandzkiej, jakieś 30 km od północno-wschodniego wybrzeża Malezji. Dostaliśmy się tam między innymi busem z Kuala Tahan z postojem w Jerantut. Po drodze mieliśmy jeszcze dłuższy postój w okolicach Gua Musang, gdzie czekaliśmy aż „przejmie nas” bus który przywiózł pasażerów z Kuala Besut, a nas zabrał do tego nadbrzeżnego miasteczka, skąd odpływają łodzie na wyspy. Bilety za całą drogę do Kuala Besut kosztowały nas po 75 MYR. Łódź na wyspy kosztuje 35 MYR za osobę w jedną stronę. Jak dojeżdżaliśmy do Kuala Besut to rozpadał się deszcz. Akurat w momencie kiedy trzeba było przejść z busa do pomieszczenia agencji turystycznej aby zarejestrować się na rejs łodzią, to lało jak z cebra. W agencji trzeba było się wpisać do dużego zeszytu, a przy okazji namolny właściciel będący synem właściciela agencji NKS do której należał bus, którym przyjechaliśmy, próbował wszystkim na siłę sprzedać atrakcje na wyspie, oraz na później, po powrocie z wysp, przejazd taksówką na najbliższe lotnisko, lub autokarem do dalszych destynacji. Ceny miał szalone. Na przykład za przejazd taksówką na lotnisko w Kota Bharu chciał 130 MYR, podczas gdy oficjalna cena wywieszona przy przystani promowej to 75 MYR, a jak się później okazało to taksówkarze bez specjalnych negocjacji schodzą do 60 MYR. My nic u niego nie kupiliśmy i od razu stał się dla dla nas bardzo niemiły. Nie chciał nam nawet podać numeru telefonu, na który mając powrotny bilet na łódź typu open, mieliśmy zadzwonić aby na dzień przed rejsem z wysp potwierdzić miejsce na łodzi. No ale część podróżujących z nami busem pasażerów dała się naciągnąć. Po około 30 minut załatwiania formalności w agencji przeszliśmy na piechotę na przystań łodzi. Do przejście mieliśmy jakieś 200-300 metrów a deszcz dalej padał i stwierdziliśmy, że tak naprawdę to bus mógł nas podwieźć od razu na przystań i tu mogliśmy się wpisać do zeszytu. Byłoby szybciej i wygodniej, no ale najwidoczniej chodziło aby nas ściągnąć do biura agencji i móc nam wcisnąć jakąś ofertę. Na pomoście trzeba było podać na którą konkretnie wyspę i plażę chce się dostać, i podzielono nas na grupy. Okazało się, że my jako jedyni turyści płyniemy do wioski rybackiej na małej wyspie Perhentian. Wylądowaliśmy więc na małej łodzi jako jedyni Europejczycy wśród miejscowych patrzących na nas ze zdziwieniem.
Wyspy Perhentian to archipelag 5 wysp. Trzy z nich to malutkie leżące nieco dalej, niezamieszkałe wysepki. Natomiast dwie kolejne to duża wyspa Perhentian Besar i mała Perhentian Kecil które oddalone są od siebie o około kilometr. Wyspy te są obecnie dość popularną destynacją turystyczną. Można na nich znaleźć zarówno bardziej luksusowe resorty jak i te raczej budżetowe, lokalne guesthouse’y. Od listopada do lutego ruch turystyczny praktycznie tu zamiera ze względu na porę monsunów. Na każdej z wysp jest po kilka pięknych, piaszczystych plaż, przy których położone są hotele i pensjonaty i pomiędzy którymi można się przemieszczać łódkami pełniącymi funkcje wodnych taksówek, lub pieszo wąskimi ścieżkami wiodącymi przez dżunglę. Dżungla porasta zdecydowaną większość górzystej powierzchni obu wysp i na wyspach nie ma innych dróg niż te ścieżki przez dżunglę.
Na małej wyspie leży niewielka wioska rybacka i właśnie w niej znajdował się nasz guesthouse. Na wyspy płynie się około 35-40 minut. Łódka była niewielka i strasznie skakała na falach. Na szczęście nim wypłynęliśmy to deszcz przestał padać i wyszło nawet słońce, inaczej przemoklibyśmy do suchej nitki. Po dotarciu na wyspę z przystani odebrała nas jakaś Pani, która zaprowadziła nas do naszego lokum. Okazało się, że byliśmy tego dnia jedynymi gości w tym guesthousie. Pani dała nam kilka wskazówek na temat wyspy i sama się przyznała, że jest zdziwiona, że właśnie tu wybraliśmy miejsce na nocleg. Powiedziała nam, że w trakcie Ramadanu życie w wiosce prawie zamiera i dlatego większość turystów wybiera bardziej popularne plaże jak Long beach na małej wyspie, czy Tuna Bay lub Coral Beach na dużej, gdzie nawet w czasie Ramadanu coś się dzieje. I faktycznie dopiero tu „dopadł” nas Ramadan. W całej wiosce były czynne trzy czy cztery nędzne sklepiki i to też z przerwami. W ciągu dnia nie działały żadne restauracje czy bary, a wieczorem tylko kilka z nich. Ale tylko w jednej małej restauracji nad morzem można było coś zjeść. Nie było tam stałego menu, a po prostu każdego wieczoru pytaliśmy się co ewentualnie danego dnia możemy zjeść. Przeważnie był to smażony ryż lub smażony makaron z kurczakiem. Czasem była też zupa. Można tu też było kupić owoce. Ale w sumie było to smaczne i bardzo lokalne. Do tego zawsze wokół siedzieli miejscowi i popijali lurowatą kawę na zimno. W wiosce tuż nad morzem był też meczet.. Dlatego często podczas kolacji towarzyszyły nam nawoływania muezzina na modlitwę lub jakieś modlitewne śpiewy. Czasami też trzeba było poczekać z zamówieniem posiłku, bo kucharka akurat szła na modlitwę. Wioska miała swój klimat. Nie było tu dróg, a tylko wąskie chodniki lub piaszczyste ścieżki. Domy były przeważnie drewniane z dachami z blachy falistej. Jedynym większym budynkiem była szkoła i jeden większy murowany guesthouse. W całej wiosce było tylko kilkanaście motorów i żadnego samochodu, ale za to mnóstwo łódek przycumowanych przy plaży i dwóch pomostach. Choć może plaży to zbyt wiele powiedziane, bo w samej wiosce plaży praktycznie nie było. Ponoć kiedyś była, ale morze ją pochłonęło. Zwierząt gospodarskich też tu nie było oprócz kur. Po ulicach biegało za to mnóstwo kotów. Ogólnie mówiąc wioska była jakby lekko opustoszała, ale nam to specjalnie nie przeszkadzało. Było na swój sposób klimatycznie i bardzo lokalnie. Oprócz nas w wiosce było dosłownie kilkoro turystów.
Jako że w naszej wiosce nie było plaży, to pierwszego dnia poszliśmy na piechotę do najbliższej z nich – Petani Beach – przez dżunglę. Spacer zajął nam jakieś 15 minut. Szło się po wąskim szlaku wiodącym wzdłuż zbocza opadającego do morza. Już na samym początku spotkaliśmy dużego warana buszującego w dżungli. Było tu też mnóstwo szarych wiewiórek. Jedna z nich mieszkała nawet chyba na dachu naszego guesthouse’u i czasami dość mocno hałasowała. Plaża Petani nie jest ani specjalnie szeroka, ani zbyt długa, ale bardzo malownicza. Są przy niej dwa, z wyglądu bardziej luksusowe hotele, oraz jeden kompleks drewnianych domków i dwa niewielkie bary. Na plaży przy hotelach w sumie było może z 10 osób. My poszliśmy na jej drugi koniec i byliśmy tam praktycznie sami nie licząc chłopaka który remontował jakąś łódź, i jeszcze jednego lokalnego gościa, który się krzątał gdzieś przy drewnianych domkach. Woda była cudowna. Krystalicznie czysta i turkusowa. Zresztą taka woda jest tu wszędzie nawet przy przystani w wiosce. W wodzie jest pełno ryb i widać je bez większego problemu nawet z nad powierzchni. Na plaży trochę posnurkowaliśmy i trochę poleniuchowaliśmy. Było fantastycznie.
Kolejnego dnia wybraliśmy się na snurkowanie w okolicznych wodach. Przez właścicielkę naszego guesthouse’u wykupiliśmy za 40 MYR rejs łodzią z 5 przystankami na snurkowanie. Okazało się, że na łodzi byliśmy tylko my i sternik. Pierwszym przystankiem była Turtle Beach przy dużej wyspie. Jak tylko weszliśmy do wody to okazało się, że jesteśmy otoczeni setkami kolorowych ryb. Woda była niezwykle przejrzysta, więc widoczność była wspaniała. Pływaliśmy tam ponad pół godziny nie mogąc nacieszyć się podwodnymi widokami. Sama plaża też była piękna.
Następnie sternik zabrał nas w okolice innej plaży, także przy dużej wyspie gdzie już były ze trzy łódki i trochę ludzi w wodzie. Powiedział nam że tu pod wodą jest żółw. I faktycznie na dnie skubał morską trawę wielki żółw. Miał on około 1,2-1,5 metra długości. Wokół pływało z 15 osób, a on spokojnie jak gdyby nigdy nic, skubał sobie trawkę jakieś 10 metrów pod nami. W pewnym momencie ruszył ku powierzchni aby zaczerpnąć powietrza. Miałem to szczęście, że akurat podpłynął do mnie. Przez parę metrów płynęliśmy obok na wyciągniecie ręki i mogłem go spokojnie pogłaskać po skorupie. Żółw wystawił na chwilę głowę na powierzchnię i za moment znów zszedł na dno skubać morską trawę. My jeszcze popływaliśmy tam chwilę i wróciliśmy na łódź.
Po kilku minutach rejsu sternik zatrzymał się w pewnej odległości od skalistego brzegu dużej wyspy i powiedział, że to jest miejsce gdzie mogą być rekiny! To był moment, na który czekaliśmy najbardziej. Wcześniej czytaliśmy, że właśnie na wyspach Perhentian jest szansa na bliskie spotkanie z małymi rekinami. Liczyliśmy po cichu, że może uda się jakiegoś malucha zobaczyć, ale zakładaliśmy też, że jak to z naturą nigdy nic nie wiadomo i może się nie udać. Jednak jak tylko wskoczyliśmy do wody, to po pierwszym spojrzeniu na dno ujrzeliśmy sporych rozmiarów rekina. To było niesamowite, po prostu pływaliśmy z rekinem. I to nie jakimś tam sztucznie karmionym czy małym rekinkiem, ale prawdziwym, dzikim żarłaczem rafowym czarnopłetwym mającym może z 1,5 metra, może trochę mniej. Majestatycznie krążył powoli przy dnie. Wokół było też mnóstwo innych kolorowych ryb. Tych rekinów było chyba ze trzy, bo co chwilę jakiś się pojawiał i były różnych rozmiarów. W pewniej chwili mieliśmy nawet to szczęście, że widzieliśmy naraz dwa rekiny płynące obok siebie. Byliśmy jak zahipnotyzowani i nie mogliśmy uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Dzieliło nas od nich kilka, góra 10 metrów. Z czasem dopłynęło więcej łodzi, ale rekiny gdzieś odpłynęły. Dopiero na sam koniec znowu się pojawił jeden. To było niesamowite przeżycie i spełnienie jednego z naszych marzeń. Tyle razy snurkując w różnych wodach liczyliśmy, że może uda się stanąć oko w oko z rekinem i wreszcie się udało. Nawet w najśmielszych oczekiwaniach nie myśleliśmy, że zobaczymy takiego dużego rekina. Czuliśmy się jakbyśmy brali udział w filmie Nat Geo Wild. Myśleliśmy, że jeśli już, to sternik zabierze nas w miejsce gdzie pływają jakieś małe rekinki, a tu taka niespodzianka. Jak tak sobie pływaliśmy, to sobie myśleliśmy, że to musi być jakiś niegroźny gatunek, no bo przecież chyba by nas sternik nie wpuścił do wody z rekinami groźnymi dla ludzi, tym bardziej, że nie płaciliśmy za rejs z góry 🙂 , ale potem jak poczytaliśmy więcej o tym gatunku to okazało się, że wprawdzie nie są to może najgroźniejsze dla człowieka rekiny, ale może się zdarzyć, i zdarzało się, że przez pomyłkę albo w ferworze polowania mogą one ugryźć i człowieka.
Po spotkaniu z rekinami popłynęliśmy na kolejny przystanek – tym razem „Fish Point”. Tu również wokół było pełno różnokolorowych ryb i trochę rafy koralowej. Po kolejnej półgodzinie snurkowania przenieśliśmy się na kolejny punkt – Coral Point – bliżej jednej z plaż dużej wyspy. Tu pod wodą zobaczyliśmy dużą rafę koralową i oczywiście mnóstwom pływających wokół niej ryb, w tym błazenki czyli słynne rybki Nemo. Piękny podwodny świat.
To był już piąty przystanek i myśleliśmy, że po nim wracamy już do domu, ale sternik zrobił nam niespodziankę i zabrał nas na jeszcze jeden punkt gratis. Mogliśmy więc jeszcze dłużej cieszyć się tym niesamowitym, podwodnym światem. Tym razem pływaliśmy nad koralowym ogrodem na środku pomiędzy dużą i małą wyspą. Sternik powiedział nam, że i tu czasami pojawiają się rekiny, ale mimo, że ich wypatrywaliśmy to się nie pojawiły. My i tak byliśmy przeszczęśliwi i w znakomitych nastrojach wróciliśmy do naszego hotelu. Do tej pory uważaliśmy, że najlepsze miejsce do snurkowania jakie odwiedziliśmy to były wody w okolicach Parku Narodowego Komodo w Indonezji, ale teraz mamy dylemat czy aby nie właśnie okolice wysp Perhentian. Oby więcej takich dylematów w życiu.
Trzeciego dnia pobytu na wyspach wybraliśmy się wodną taksówką na dużą wyspę na plaże Tuna Bay. Taka taksówka kosztowała 5 MYR od osoby. Już sam początek był fantastyczny. Tuż obok łodzi, którą płynęliśmy wynurzył się nagle duży żółw morski, aby zaczerpnąć sobie powietrza. Byliśmy tak zaskoczeni, że nie zdążyliśmy nawet zrobić zdjęcia. Z plaży Tuna Bay pieszo udaliśmy się na pobliską plażę w pobliżu coral point, gdzie dzień wcześniej snurkowaliśmy. Tam znowu podziwialiśmy kolorowy, podwodny świat nie mogąc dalej się nim nacieszyć. Potem wróciliśmy na Tuna Bay i tam również oglądaliśmy morskie życie.
Z Tuna Bay ścieżką przez dżunglę przeszliśmy na kolejną plażę o nazwie Coral Beach. Ma ona jakby dwa skrzydła. Południowe z kilkoma nadmorskimi restauracjami i północne przy którym znajdują się droższe resorty. My udaliśmy się na sam koniec tego północnego skrzydła i tam również posnurkowaliśmy. Na koniec wróciliśmy z Coral Beach wodną taksówką na naszą małą wyspę.
Wyspy Perhentian to taki mały raj na ziemi. Jak dla nas to jedno z fajniejszych miejsc jakie udało nam się odwiedzić nie tylko w tej podróży, ale w ogóle. Jeśli ktoś szuka spokoju i pięknych widoków to to będzie strzał w dziesiątkę. Dodatkowo dla nurkujących czy tylko snurkujących to miejsce skąd wywiozą niezapomniane wrażenia. Według nas tajskie wyspy się do nich nie umywają. Ale może to dobrze, że wyspy Perhentian nie są aż tak oblegane przez turystów, bo by je zadeptali. My na pewno będziemy je wspaniale wspominać i to nie tylko dzięki bliskiemu spotkaniu z rekinami, ale za całokształt.
Pingback: Taman Negara – Najstarszy las świata – Bachurze i ich podróże
Przepiękne zdjęcia, tylko bardzo szkoda, że takie małe 🙁
Dziękujemy. Faktycznie zdjęcia są niewielkie, ale ten layout bloga nie pozwala na większe formaty zdjęcia. Możemy poradzić aby przeglądać bloga o ile to możliwe na smartfonie i wtedy zdjęcia można sobie powiększyć w razie potrzeby.
Pingback: Kuala Lumpur – w cieniu dwóch wież – Bachurze i ich podróże
Czy mieliście ze sobą duże walizki płynąc na wyspę? Zastanawiam się czy to nie problem widząc rozmiary tych łódek ?
Cześć,
My mieliśmy ze sobą po jednym dużym plecaku 16 i 19 kg plus po jednym małym podręcznym plecaku i nie było problemu. Jak wracaliśmy to łódź była pełna i było też dużo bagaży, które umieścili na czas rejsu na dziobie. Tak więc z bagażem nie ma problemu.
Pozdrawiamy,
Bachurze