Wyspy Św. Tomasza i Książęca

Wokół czekoladowej wyspy cz. 2 – Centrum

Oto druga część naszej relacji z wyprawy wokół Wyspy Św. Tomasza zwanej też czekoladową wyspą. Aby dowiedzieć się dlaczego tak właśnie się ją nazywa już zapraszamy do trzeciej i ostatniej części relacji, która ukaże się wkrótce. Tam rozwiążemy tę zagadkę, a na razie wracamy do części drugiej. Naszą wycieczkę do centrum wyspy odbyliśmy również tuk-tukiem z Elsonem. Wyruszyliśmy spod hotelu tak jak poprzednio o 8:30 i ruszyliśmy w kierunku miasta Trindade. Tak samo jak jadąc na południe wyspy, tak i tym razem, zaraz po wyjechaniu z Sao Tome ogarniała nas zewsząd zieleń. Droga wiodła lekko pod górę i tuk-tuk nie bardzo mógł się rozpędzić. Trindade to typowe tutejsze, małe miasteczko. Jest tam kościół na wzgórzu w centralnym punkcie miasta. Tuż obok jest budynek biblioteki. Widzieliśmy też budynek dawnego szpitala, który niestety obecnie popada w ruinę.

Kościół w Trindade
Budynek biblioteki w Trindade
Dawny szpital
Trindade

Kolejną mijaną miejscowością była Batepa. Znana jest ona z faktu, że 3 lutego 1953 rozpoczęły się tu niepokoje społeczne, które zostały brutalnie stłumione przez ówczesne władze kolonii portugalskiej, jako rzekome zamieszki wywołane przez komunistów. Tak naprawdę chodziło o to, że lokalni mieszkańcy zwani forros nie chcieli zgodzić się na przymusowe podjęcie pracy na rocas czyli wielkich plantacjach (choć oficjalnie była to praca kontraktowa, to w rzeczywistości było to pół-niewolnictwo). Ówczesne władze aby mieć powód do krwawej rozprawy wymyśliły rzekomą rebelię komunistyczną, która nigdy nie została potwierdzona w faktach. Wezwały one białych plantatorów do obrony swoich posiadłości i żon oraz sformowały milicje złożone z przywiezionych wcześniej robotników z Wysp Zielonego Przylądka, a plantatorzy dodatkowo sformowali milicje z angolańskich i mozambickich pracowników. Wszystko to skończyło się kilkoma masakrami forros, w których w sumie wraz z tymi, którzy zostali zamęczeni w więzieniach podczas tortur, zginęło ponad 1000 osób. Ciała ofiar wrzucano do oceanu aby nie zostawiać śladów zbrodni. Z Batepe jechaliśmy dalej pod górę w kierunku centrum wyspy i kolejnym przystankiem było Roca Monte Cafe. To posiadłość ziemska gdzie dawniej uprawiano kawę. Do dzisiaj jest tam stara fabryka kawy, która obecnie pełni rolę suszarni kawowego ziarna, oraz muzeum kawy. Obecnie jest tam też mała manufaktura, gdzie produkuje się dalej kawę uprawianą na plantacjach w górach. Niestety, jako że byliśmy tam w niedzielę to fabryka była nieczynna. Obok dawnej fabryki jest też mała kawiarnia, gdzie można zobaczyć jak powstaje kawa. Ale to również było w niedzielę nieczynne. Wypiliśmy tam tylko po filiżance lokalnej kawy. Udało nam się za to wejść do muzeum kawy (bilet 75 STN od osoby w tym degustacja kawy na koniec zwiedzania). Tam przewodniczka opowiedziała nam o całym procesie powstawania kawy od sadzonek, poprzez jej uprawę, aż po cały proces suszenia i prażenia ziaren. Była to krótka, ale bardzo treściwa lekcja na temat kawy. Większość budynków dawnej posiadłości niestety powoli zaczyna popadać w ruinę. Mieszkają tam obecnie lokalni mieszkańcy, ale raczej nie widać tam ręki gospodarza.

Zbliżamy się do Monte Cafe
Dawna fabryka kawy w Monte Cafe
Suszenie ziaren kawy
Suszenie ziaren kawy
Płyta pieca do suszenia ziarna kawy
Piec do suszenia ziarna kawy
Filiżanka miejscowej aromatycznej kawy
Muzeum kawy w Roca Monte Cafe
W muzeum kawy w Roca Monte Cafe
W muzeum kawy w Roca Monte Cafe
Dzwon oznajmiający w dawnych czasach początek i koniec pracy na plantacji kawy

Z Monte Cafe wspinaliśmy się dalej naszym tuk-tukiem w kierunku nieodległego ogrodu botanicznego. Po drodze mijaliśmy duże plantacje kawy, a po lekcji z muzeum bez problemu rozróżnialiśmy robustę od arabiki. Robusta ma duże liście, a jej owoce są mniejsze i występują w dużych skupiskach wzdłuż gałęzi krzewu. Arabika natomiast ma mniejsze liście, a owoce, które są większe od robusty rosną w mniejszych grupkach po kilka owoców, tworzących małe skupiska. Mijane krzewy kawy rosły pośród tropikalnego lasu.

Krzewy arabiki
Krzewy arabiki
Krzewy robusty

Droga była coraz bardziej kamienista i dziurawa i w końcu dojechaliśmy do ogrodu botanicznego. Tuk-tuk już ledwo zipał. Z ogrodu można wybrać się na treking do Lagoa Amelia dawnego krateru wulkanu, który znajduje się w górach w lesie tropikalnym na terenie Parku Naturalnego Obo. My oczywiście chcieliśmy wybrać się na taką wycieczkę. Niestety nie było żadnego przewodnika mówiącego po angielsku. Był za to jeden mówiący po hiszpańsku i zdecydowaliśmy się, że pójdziemy z nim, a Kasia dzięki swojej znajomości włoskiego jakoś się z nim dogada i nawet jakoś nam to wychodziło – trochę na migi, trochę po włosko-hiszpańsku i jakieś 80% dało się zrozumieć, a ja tylko mądrze potakiwałem głową 🙂 .

Nasz przewodnik

Za wycieczkę przewodnik chciał początkowo 50 € za dwie osoby. Po dość długich negocjacjach skończyło się na 20 €. Na samym początku dostaliśmy po długim kijku do podpierania, a przewodnik Thomas zabrał jeszcze dodatkowo maczetę i ruszyliśmy w drogę. Na początku szliśmy przez tereny otulające las. Wzdłuż ścieżki, którą szliśmy były pola, na których rosła marchewka, jam i inne warzywa. Ścieżka była wąska i błotnista, a co jakiś czas mijaliśmy osoby niosące na głowach miski lub torby pełne wyrwanych wcześniej marchewek. Czasami wzdłuż ścieżki rosła wysoka trawa, która sięgała nam nawet do piersi. Z czasem coraz częściej wchodziliśmy w las, ale nie był to jeszcze teren Parku Narodowego Obo, a leśne polany pełniły rolę poletek uprawnych. Czasami mijaliśmy bokiem takie trójkątne, betonowe znaki informujące, że już za tym znakiem zaczyna się teren Parku Narodowego.

W drodze do lasu
W drodze do lasu
Polana na obrzeżu Parku Obo
Znak graniczny Parku Obo
Las tropikalny, ale  jeszcze nie Park Obo

No i w końcu weszliśmy w las gdzie w pewnym momencie po obu stronach ścieżki stały wysokie pale. To symboliczna brama do Parku Narodowego Obo. Park Narodowy Obo zajmuje 195 km kwadratowych i został założony w 2006 roku. Porasta go pierwotny las tropikalny słynący ze swojej biologicznej różnorodności. W 1988 roku las ten został uznany przez naukowców jako drugi pod względem ważności biologicznej las spośród 75 lasów Afryki, a WWF uznała go za jeden z 200 najważniejszych obszarów biologicznych naszej planety. Rośnie w nim ponad 700 gatunków roślin, z czego 95 jest endemicznych. Żyje tam wiele ptaków, które słychać, ale których trudno dostrzec przez panującą tu gęstwinę. Pytaliśmy Thomasa czy żyją tu jakieś niebezpieczne zwierzęta i okazało, się że jedyny niebezpieczny tutejszy gatunek to kobry, które są ponoć mocno jadowite i na ich jad nie ma odtrutki.

Symboliczna brama do Parku Obo

Jak to w lesie tropikalnym bywa, tak i tu było bardzo wilgotno. Czasami wilgotność dochodziła do 92%, a temperatura oscylowała wokół 19-20 stopni gdyż tego dnia niebo często zachmurzone, a do tego byliśmy dość wysoko. Wyruszając z ogrodu botanicznego byliśmy na wysokości 1173 m n.p.m., a w najwyższym punkcie naszej wycieczki dotarliśmy na wysokość 1502 m n.p.m. Las był przepiękny. Niezwykle bujny, czasami ponury, a czasami gdzieniegdzie przebijały się pojedyncze promienie słoneczne. Droga na początku była raczej płaska, ale z czasem zaczęliśmy się trochę, a potem mocniej wspinać pod górę. Drogę często tarasowały powalone pnie, a czasem trzeba było iść schylonym pod nisko wiszącymi gałęziami i pnączami tworzącymi małe tunele. To jest to co lubimy najbardziej – dzika, nie tknięta jeszcze przez człowieka przyroda. Przewodnik czasami zatrzymywał się przy jakimś drzewie czy innej roślinie i nam o nich opowiadał. Na jednym z krótkich postojów postanowiłem spróbować jak używa się maczety. Na początku nie szło mi to w ogóle i dopiero po kilku próbach zacząłem rokować, że z czasem uda mi się opanować tę sztukę. Jak się okazało to wcale nie jest takie proste na jakie wygląda. Po drodze minęliśmy też rozwidlenie szlaku. My poszliśmy dalej w kierunku Lagoa Amelia a drugi szlak prowadził na Pico de Sao Tome, najwyższy szczyt Wysp Św. Tomasza i Książęcej o wysokości 2.024 m n.p.m. Można się tam wybrać z przewodnikiem ale trzeba zarezerwować sobie dwa dni na drogę na szczyt i z powrotem. Śpi się pod szczytem na małym kempingu. Można spać we własnym namiocie albo w miejscowym. Przewodnicy mogą też za opłatą zorganizować posiłki.

W Parku Obo
Jeden z okazów w Parku Obo
Drogowskazy na szlaku
Olbrzymie bambusy w Parku Obo
Często trzeba było się przedzierać przez powalone pnie

Po prawie dwóch godzinach drogi doszliśmy na krawędź dawnego krateru, co było najwyższym punktem naszej wędrówki i stamtąd dość stromym szlakiem zeszliśmy 87 metrów w dół na wysokość 1415 m n.p.m. na dno krateru zwane Lagoa Amelia. To niesamowite miejsce. Nagle gęsty las robi miejsce okazałej polanie porośniętej dość wysoką trawą. Idąc po tej polanie czuje się jak na gąbce. Podłoże ugina się pod stopami i można się trochę tu pobujać jak na trampolinie. Trzeba uważać gdzie się staje bo buty zatapiają się w wodzie, która przenika przez trawę. Dlatego wybierając się do Parku Obo załóżcie dobre buty trekingowe, odporne na wilgoć, inaczej wrócicie z całkowicie przemoczonym obuwiem. Mniej więcej na środku polany jest niewielki otwór z wodą, w którym znajduje się około pięciometrowy pal. Przewodnik całkowicie zanurzył go w tym otworze, a następnie wyjął go całego w górę. To pokazuje jak głęboko jest tu do twardego podłoża. Oczywiście to tylko namiastka, bo w rzeczywistości do twardego podłoża jest tu kilkadziesiąt metrów pokrytych podmokłą glebą wraz z roślinnością. Zobaczcie to na własne oczy.

Lagoa Amelia
Lagoa Amelia
Buty zatapiają się w podmokłym terenie

Po krótkim odpoczynku na dnie krateru zaczęliśmy drogę powrotną. W pierwszym odcinku stromo pod górę do krawędzi krateru, a potem w dół cały czas przez gęsty równikowy las. W międzyczasie niebo się zachmurzyło i czasami szliśmy w lekkiej mgle, to były nisko wiszące chmury. Potem zaczął padać deszcz. Na początku tylko go słyszeliśmy, ale jego krople nie docierały do nas przez gęstwinę liści. Z czasem deszcz był coraz intensywniejszy i powoli zaczęliśmy moknąć. Droga zrobiła się bardzo błotnista, a miejscami bardzo śliska.

W wilgotnym lesie tropikalnym
Las tropikalny spowity nisko zawieszonymi chmurami
Bujna roślinność lasu tropikalnego
Błotnista droga przez las

Trzeba było bardzo uważać aby się gdzieś nie przewrócić. Czasami idąc po twardej, ale mokrej glinie czuliśmy się jak na lodowisku. Każdy krok to była walka o ustanie na nogach. Wracając dość szybko dogoniliśmy grupę niemieckich turystów, którzy szli przed nami. Jeden z nich poślizgnął się właśnie na takiej śliskiej glinie i niebezpiecznie upadł. Na szczęście nic mu się nie stało, no ale to był dodatkowy sygnał jak bardzo trzeba uważać. Mnie dodatkowo dopingowało to, że miałem na sobie jedyne spodnie i t-shirta, bo cała reszta mojej garderoby była w zaginionym bagażu. Wiedziałem, że jak fiknę w to błoto i się ubrudzę to następnego dnia będę spacerował po Sao Tome chyba jedynie w hotelowym ręczniku 🙂 . Najgorszy był ostatni odcinek gdy już wyszliśmy z lasu i szliśmy przez pola otaczające park. Wtedy deszcz najbardziej nam dokuczał, bo nie było już gęstwiny nad nami, a droga była najbardziej śliska. W pewnym momencie na polu obok ścieżki rosły rośliny mające ogromne liście, które przewodnik poucinał jednym machnięciem maczety i zrobiliśmy sobie z nich eko-parasole. Po dotarciu z powrotem do ogrodu botanicznego byliśmy lekko zmoknięci, umorusani w błocie do kolan, ale szczęśliwi jak dzieci. Park Narodowy Obo to jedno z najwspanialszych miejsc w jakich do tej pory byliśmy w życiu. Byliśmy już wcześniej w lasach tropikalnych, ale ten zrobił na nas jak do tej pory największe wrażenie.

Umorusani po kolana, trochę zmoknięci, ale szczęśliwi pod eko-parasolami

Po powrocie obeszliśmy jeszcze szybko ogród botaniczny (zwiedzanie jest bezpłatne w ramach opłaty za wycieczkę do parku), w którym rosło kilka ciekawych roślin.

W ogrodzie botanicznym
W ogrodzie botanicznym
W ogrodzie botanicznym

W międzyczasie na niebie znowu pojawiło się słońce i zrobiło się parno, a my ruszyliśmy dalej naszym tuk-tukiem. Tym razem jechaliśmy w dół więc i tuk-tukowi było łatwiej. Mimo to wcale nie jechaliśmy szybciej, bo droga była kamienista. Dojechaliśmy do wodospadu Cascata de Sao Nicolau. To całkiem spory wodospad, o wysokości 60 metrów. Łatwo do niego dotrzeć, bo jest tuż przy drodze, a droga do niego jest piękna i malownicza, biegnąc wzdłuż doliny, którą porasta las tropikalny.

W drodze do wodospadu
Cascata de Sao Nicolau
Cascata de Sao Nicolau
Las porastający dolinę
Bujna roślinność lasu tropikalnego
Bujna roślinność lasu tropikalnego

Po krótkim postoju przy wodospadzie ruszyliśmy w stronę hotelu. Tym razem droga wiodła w dół więc tuk-tuk się rozpędził i już po około 45 minutach byliśmy w hotelu. To był bardzo udany dzień. Byliśmy zmęczeni, ale niezwykle zadowoleni. Oby więcej tego typu wrażeń w przyszłości.

2 komentarze

  1. Super! Właśnie wróciliśmy z wysp św. Tomasza, dzięki Wam korzystaliśmy również z Tuk Tuk Paradise, świetne trzydniowe zwiedzanie wyspy.
    Na trekking do Laguny Amelii również się wybraliśmy, stargowaliśmy z 60E do 20E 🙂
    Pozdrawiam serdecznie!

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*