Po wizycie na polach herbaty Cameron Highlands ruszyliśmy dalej w głąb Malezji aby dotrzeć do Kuala Tahan, bramy do Parku Narodowego Taman Negara. Dostaliśmy się tam z Tanah Rata busem NKS, na który bilety po 65 MYR kupiliśmy w hotelu, w którym nocowaliśmy na Cameron Highlands. Była to najtańsza opcja jaką znaleźliśmy. Droga była dość skomplikowana, bo najpierw bus zabrał nas do Jerantut. Jak tam dotarliśmy po 3 godzinach drogi to zostaliśmy zaproszeni do biura firmy gdzie mieliśmy czekać około 1,5 godziny na kolejnego busa. W tym czasie właściciel biura przedstawił nam swoją ofertę wycieczek po parku Taman Negara, oferując upust 10% jeśli skorzystamy z jego propozycji. My zdecydowaliśmy się wykupić u niego nocny spacer po dżungli, oraz bilety open na przejazd z Kuala Tahan, na Wypsy Perhentian, które planowaliśmy jako kolejny etap naszej podróży. Bus na który czekaliśmy zawiózł nas do położonego około 18 km od Jerantut Kuala Retang, gdzie znajduje się niewielka przystań łodzi. Tam wykupiliśmy pozwolenie na wejście do Parku Narodowego Taman Negara za 1 MYR od osoby. Takie pozwolenie jest ważne 5 dni. Dodatkowo należy wykupić za 5 MYR pozwolenie na robienie zdjęć. Jest ono ważne 30 dni i obowiązuje na jeden aparat czy smartphone. Takie pozwolenia można też wykupić potem na miejscu, ale skoro była opcja zrobić to wcześniej, to z niej skorzystaliśmy. Na przystani czekaliśmy około 45 minut i w tym czasie kierowca busa, który nas przywiózł, udzielał nam wskazówek jak bezpiecznie poruszać się po dżungli. W końcu ruszyliśmy do łodzi, którą odbyliśmy ostatni etap podróży. Koszt tego drugiego busa i łodzi był już wliczony w tę cenę 65 MYR. Łódź była niewielka, kilkumetrowa. Siedziało się po dwie osoby na poduszkach położonych na dnie, a oparcia stanowiły drewniane deski. Nie było opcji aby wstać, ani nawet się bardziej rozprostować. Nie było to zbyt wygodne, a mieliśmy przed sobą trzy godzinny rejs. Na szczęście nad głowami był rozciągnięty dach więc słońce aż tak nie grzało. Ryzyko było tylko takie, że jakby się rozpadało to ten dach dużo by nie pomógł, dlatego też kierowca poinstruował nas wcześniej, abyśmy mieli przy sobie peleryny przeciwdeszczowe. Na łodzi było nas koło 16 osób plus sternik. Bagaże wylądowały na dziobie i rufie.
Łódź wystartowała i zaraz odbiła z rzeki Jela do jej dopływu rzeki Tembeling, którą dotarliśmy już do Kuala Tahan. Rejs się dość dłużył. Płynie się cały czas wśród lasów, ale widoki nie były jakieś szczególnie interesujące i było dość monotonnie. Od czasu do czasu przy brzegu pasły się, bądź też kąpały w wodzie bawoły. Dodatkową atrakcją było to, że od czasu do czasu, coś tam się działo z silnikiem łodzi i sternik musiał go naprawiać. Po nieco ponad 3 godzinach rejsu dopłynęliśmy do Kuala Tahan, czyli niewielkiej wioski położonej tuż przy rzece. Można do niej dotrzeć też drogą z Jerantut i zajmuje to około 1,5 godziny. Zastanawialiśmy się dlaczego więc transfer do Kuala Tahan odbywa się tą łodzią, skoro to jest dużo dłuższe i mniej wygodne?
Kuala Tahan to dosłownie kilka uliczek. Wzdłuż brzegu rzeki cumują zbudowane na tratwach z beczek pływające restauracje. Jako że nie był to szczyt sezonu, a dodatkowo wciąż trwał Ramadan, to część z nich była nieczynna. Brzeg dość stromo pnie się w górę na kilkanaście metrów i dopiero tam są jakieś bardziej trwale, związane z podłożem budynki. W wiosce jest kilka guesthousów i hotelików. Standard jest raczej taki sobie. Większość tutejszych sklepików zgrupowanych na dwóch ulicach też była nieczynna. Całość wyglądała na częściowo opuszczoną wioskę.
Po drugiej stronie rzeki, gdzie można się dostać wodnymi taksówkami za 1 MYR, jest jeden resort i siedziba biura parku. A dalej zaczyna się już dżungla. Las deszczowy Taman Negara to najstarszy las świata. Liczy on sobie ponad 130 milionów lat, co potwierdzają znalezione tam skamieliny, i rozciąga się na powierzchni prawie 4,5 tys. kilometrów kwadratowych. Należy do ostatnich pierwotnych lasów na ziemi. Żyje w nim mnóstwo gatunków zwierząt i roślin, w tym tygrysy malajskie i słonie azjatyckie. Park narodowy został tu utworzony w latach 1938/39.
Po zameldowaniu się w naszym guesthousie i krótkim odpoczynku poszliśmy coś zjeść, a następnie ruszyliśmy do jednej z pływających restauracji gdzie była zbiórka przed nocnym spacerem po dżungli. Niestety nasz grupa była bardzo liczna, piętnastoosobowa, co jest zdecydowanie za dużo na tego typu wycieczki. Przez to kontakt z przewodnikiem był mocno utrudniony. Najpierw przepłynęliśmy łódką na drugi brzeg i po schodach weszliśmy na szczyt wysokiego brzegu. Tu przewodnik pokazał nam rekordowe poziomy rzeki jakie osiągała ona w czasie monsunów w latach 2013-2015. Niesamowite, poziom rzeki był wtedy wyższy od obecnego o dobre kilkanaście, a może nawet 20 metrów. Ponoć właśnie wtedy, po drugiej stronie rzeki w Kuala Tahan woda porwała kilka sklepów, jeden guesthouse i poczyniła wielkie straty. A turyści, którzy przyjechali tam na Boże Narodzenie w 2014 roku, byli finalnie ewakuowani helikopterami, bo po kilku dniach oczekiwania dalej nie było szansy aby mogli wrócić rzeką, lub nawet drogami.
Potem ruszyliśmy już w las. Każdy miał ze sobą jakąś latarkę, ale czasami przewodnik prosił aby wszyscy wyłączyli swoje źródła światła i wtedy tylko on rozświetlał ciemność swoją latarką. Szliśmy po drewnianych platformach, które zbudowano aby ułatwić marsz przez las. Dzięki temu spacer po lesie jest też bezpieczniejszy bo mniejsze jest ryzyko nadepnięcia jakiegoś niebezpiecznego zwierzęcia. Ryzyko jest mniejsze, ale wciąż jest, bo przecież na przykład wąż też może się znaleźć na takiej platformie. Zresztą zaraz po wejściu do lasu przewodnik ostrzegł nas, że akurat to miejsce jest znane z często pojawiających się tu węży i mogą one siedzieć na drzewach na wysokości 2-3 metrów i trzeba uważać, aby na kogoś nie spadły. Prosił też, aby właśnie nie dotykać drzew i się o nie nie podpierać, bo może to spowodować, że siedzący na nich wąż, spadnie i może nas ukąsić. Jednego takiego malutkiego, zielonego węża siedzącego jakieś 3 metry tuż nad ścieżką wypatrzył nasz przewodnik i go nam pokazał. Las w nocy jest pełen życia. Dookoła słychać różne odgłosy, głównie żab. W lesie jest pełno różnego rodzaju owadów i pająków, i na oglądaniu nich głównie skupiał się nasz spacer. Jak tylko poświeciło się światłem w las, to wszędzie widać było malutkie, błyszczące oczy pająków i innych stworów. Co jakiś czas przewodnik tylko sobie znanym sposobem w tych ciemnościach wynajdował jakiegoś owada, czy pająka na drzewach i nam go pokazywał.
Bardzo dużo było różnego rodzaju patyczaków.
W pewnym momencie przewodnik kazał wyłączyć wszelkie światła i być cicho. Sam włączył swoją latarkę ze światłem UV i nagle na ziemi zobaczyliśmy świecącego jaskrawym światłem skorpiona. Ponoć właśnie światło UV jest najlepsze do wynajdowania pewnych skorpionów, bo w takim właśnie świetle świecą one jaskrawo. Skorpion siedział częściowo ukryty pod zmurszałym pniem. Przewodnik wywabił go jednak na chwilę, skrobiąc parę centymetrów przed nim cienkim patykiem po ziemi, co skorpion odebrał jako ruch jakiejś potencjalnej ofiary i zaatakował. Potem widzieliśmy jeszcze kilka innych skorpionów. Przewodnik tłumaczył nam, że są one praktycznie ślepe i dlatego nie ruszają się one na więcej niż ok. 10 centymetrów ze swojej kryjówki, aby potem na ślepo mogły się do niej wycofać.
Byliśmy też parę minut na wysokiej platformie obserwacyjnej, ale nie udało nam się dostrzec żadnego większego zwierza. Przewodnik pokazał nam za to kwiaty jednego z drzew, które kwitną tylko w nocy.
Spacer po lesie trwał nieco ponad 2 godziny. Nie przeszliśmy jakiegoś wielkiego dystansu, bo tempo było wolne, jako że ciągle coś oglądaliśmy, ale i tak było to interesujące i fascynujące zarazem. Pozytywnie zaskoczyła nas mała ilość komarów i innych dokuczliwych owadów. Byliśmy przygotowani na nieustanną walkę z nimi, a nic takiego nie miało miejsca. Po zakończeniu spaceru około 22:45 wróciliśmy łódką na drugi brzeg i poszliśmy do naszego guesthouse’u położyć się spać.
Następnego dnia ruszyliśmy do dżungli już na własną rękę. Po śniadaniu przepłynęliśmy łódką na drugi brzeg rzeki i ruszyliśmy jednym ze szlaków na północny-wschód.
Jako cel wybraliśmy sobie wejść na szczyt Bukit Teresek. Początkowo szlak wiódł po drewnianych platformach, więc szło się całkiem łatwo. Czasami te platformy schodziły w dół, a czasami szły w górę, ale i tak można byłoby powiedzieć, że to spacerowa trasa. Można by, gdyby nie jeden niuans. Otóż wilgotność powietrza sięgała 87%, a temperatura nawet w cieniu drzew przekraczała 30 stopni. Pot lał się z nas strużkami. Momentami krople potu spływały mi po nosie i po prostu kapały na ziemię. Już po kilkunastu minutach byliśmy cali mokrzy.
Na szlaku co jakiś czas spotykaliśmy jakiś innych turystów, przeważnie w małych grupach prowadzonych przez przewodnika. Las nie był jakiś szczególnie gęsty i nawet stwierdziliśmy, że trochę nie tak sobie wyobrażaliśmy najstarszy las świata. Owszem różnorodność roślin była bardzo duża i co jakiś czas spotykaliśmy jakiegoś owada, wielką ponad dwu-centymetrową mrówkę, czy ptaka, ale las nie wyglądał na jakiś bardzo dziki.
Po jakimś czasie doszliśmy do miejsca zwanego Canopy Walk. To ponad 500-set metrowy drewniany most zawieszony 40 metrów nad ziemią w koronach drzew, którym spacerując można podziwiać dżunglę z góry. Niestety, od kilku miesięcy ta atrakcja jest nieczynna. Ponoć most zaczął szkodzić drzewom, na których był rozwieszony i stąd taka decyzja dyrekcji parku narodowego. Słyszeliśmy, że obecnie trwają poszukiwania nowego miejsca gdzie można by stworzyć na nowo taką atrakcję, ale czy do tego dojdzie i kiedy, to nie wiadomo. Szkoda, bo ponoć rejon gdzie ten Canopy Walk był zbudowany, to jeden z najbogatszych biologicznie rejonów świata. W okolicy żyje 40% wszystkich gatunków roślin i zwierząt jakie znamy na ziemi, i 25% wszystkich znanych gatunków owadów.
Po minięciu Canopy Walk droga zaczęła piąć się mocno pod górę. Z czasem skończyły się też drewniane platformy i szliśmy już po ziemi omijając korzenie drzew, których było pełno. Droga pod górę w takim upale i wilgotności dała nam się mocno we znaki. Ale za to las był coraz piękniejszy i bardziej dziki. Teraz już czuliśmy się jak w prawdziwej dżungli. Po dojściu na szczyt mieliśmy do wyboru, albo wrócić tą samą drogą którą przyszliśmy, albo iść dalej szlakiem, który schodził w dół drugą stroną góry.
Wybraliśmy tę drugą opcję, bo chcieliśmy zrobić taką pętlę po dżungli, a nie wracać już przebytą drogą. Szlak ten okazał się bardzo wymagający. Wiódł po bardzo stromym zboczu, a do tego droga była pełna kamieni i korzeni. Często trzeba było się wspomagać linami rozwieszonymi wzdłuż szlaku pomiędzy drzewami. Bez tych lin byłoby bardzo trudno. W tej części lasu nie spotykaliśmy już nikogo. Wyglądało na to, że wszyscy turyści raczej wchodzą i schodzą ze szczytu tą sama drogą. Mimo trudności cieszyliśmy się, że wybraliśmy tę drogę, bo mogliśmy poczuć się trochę jak prawdziwi podróżnicy.
W pewnym momencie co jakiś czas dochodził do nas dziwny odgłos jakiegoś zwierzęcia. Początkowo myśleliśmy, że to małpy, ale potem okazało się, że to był wielki ptak, którego wypatrzyliśmy między drzewami jakieś 20-30 metrów od szlaku. Udało nam się trochę zejść ze szlaku i podejść do niego bliżej. Siedział sobie na gałęzi jakiś metr nad ziemią i co jakiś czas pohukiwał. Jakoś specjalnie się nas nie bał. Zrobiliśmy mu kilka zdjęć i ruszyliśmy dalej w dół.
W końcu po jakiejś godzinie schodzenia dotarliśmy do skrzyżowania ze szlakiem prowadzącym w lewo w kierunku wejścia do parku. My jednak poszliśmy w prawo, bo chcieliśmy jeszcze zobaczyć tę część dżungli. Droga raz wiodła trochę pod górę, a raz w dół. Czasami przekraczaliśmy małe strumienie. Dżungla była gęsta i spotykaliśmy różne dziwne drzewa i rośliny. Pełno też było rożnych grzybów, głównie rosnących na połamanych drzewach. Po jakimś czasie doszliśmy do wniosku, że mamy powoli dosyć i zawróciliśmy w kierunku wyjścia z parku.
W drodze do wyjścia szlak prowadził wzdłuż rzeki Tahan, która w okolicy Kuala Tahan wpada do rzeki Tembeling. Szlak czasami szedł tuż przy brzegu, a czasami odbijał nieco w głąb lasu, by potem znowu wrócić w okolice rzeki. Szliśmy raz w górę, raz w dół. Chwilami było trochę błotnisto.
Na drodze udało nam się dostrzec pijawki. Wcześniej czytaliśmy, że w tym lesie jest ich dość dużo i trzeba uważać, bo szybko przysysają się one do człowieka. Idąc już od kilku godzin po dżungli byliśmy pozytywnie zaskoczeni, bo ani nie było jakoś dużo komarów czy meszek, ani też nie widzieliśmy tych pijawek. No ale jak się potem okazało, jedna z nich wróciła z nami do hotelu na Kasi nodze gdzieś pod kolanem, pomimo długich spodni, a druga musiała jakoś dostać się do mojego buta, bo po jego zdjęciu okazało się, że cała skarpeta jest we krwi, a ja mam tylko wyraźny ślad po pijawce. Pijaki przywierając do skóry wydzielają taką substancję znieczulającą, że człowiek nie czuje momentu ugryzienia. Natomiast potem wstrzykują do krwi inną substancję, która zapobiega jej krzepnięciu. Po oderwaniu pijawki od Kasi nogi krew płynęła z rany przez kilka godzin nawet pomimo plastra. Ponoć taki brak krzepliwości może się utrzymywać do 24 godzin.
Idąc szlakiem w pewnym momencie odkryliśmy zejście nad samą rzekę i postanowiliśmy tam zejść aby zobaczyć brzeg. Okazało się, że były tam dwie drewniane altanki gdzie zatrzymaliśmy się na odpoczynek i małe co nieco, bo byliśmy już trochę głodni. Po spałaszowaniu kupionych rano placków roti i bananów ruszyliśmy dalej.
W końcu dotarliśmy do wyjścia z parku. Cały treking zajął nam ponad 5 godziny. Byliśmy strasznie zmęczeni, całkowicie mokrzy od potu i ubłoceni po kolana, ale co najważniejsze straszliwie szczęśliwi. To był super dzień, w super dżungli. Łódką wróciliśmy na drugi brzeg i dotarliśmy do hotelu.
Taman Negara to piękne miejsce. Jeśli ktoś, tak jak my lubi naturę, to nie powinien ominąć tego miejsca. Jest tu wiele szlaków i można się też nawet wybrać na treking z noclegiem w dżungli. Wtedy oczywiście lepiej już wziąć miejscowego przewodnika, który zna drogę i wiem gdzie są szałasy, w których się śpi. Jeśli ktoś nie chce zbytu dużo chodzić, to można też wybrać się na przejażdżkę łodzią po rzekach przecinających dżunglę. Tak więc jest tu wiele możliwości i każdy znajdzie coś dla siebie. No a przede wszystkim zobaczyć na własne oczy najstarszy las świata to jak to mówią bezcenne 🙂 .
Pingback: Wyspy Perhentian – Na spotkanie z rekinami – Bachurze i ich podróże