Wietnam

Okolice Hoi An – My Son i The Marble Mountains

W poprzednim odcinku naszego bloga pisaliśmy o urokliwym mieście Hoi An, ale Hoi An warto odwiedzić nie tylko dla samego miasta i słynnych kolorowych lampionów, ale także dlatego, że to dobry punkt wypadowy aby zobaczyć atrakcje znajdujące się nieopodal miasta. My także jeden dzień naszego pobytu w Hoi An przeznaczyliśmy na zwiedzenie jego okolic. Pierwszym miejscem jakie odwiedziliśmy było sanktuarium My Son nazywane też czasem „wietnamskim Angkor Wat”. My Son to dawne sanktuarium ludu Czamów, którzy zamieszkiwali te tereny. Ich Państwo Cham Pa istniało w okresie od II do XVII w., kiedy zostało anektowane przez Wietnamczyków. Do 1832 r. Czamowie utrzymali jeszcze pewną odrębność administracją w ramach Wietnamu, ale potem ją utracili. Główną religią Czamów był hinduizm i sanktuarium w My Son było wybudowane ku czci hinduistycznego boga Śiwy. Leży ono około 40 kilometrów na zachód od Hoi An i dostać się tam można albo samemu wypożyczając wcześniej motor lub samochód, albo taksówką, lub ze zorganizowaną wycieczką, których ofert mnóstwo można znaleźć w Hoi An. My wybraliśmy tę ostatnią opcję. Zdecydowaliśmy się jednak nie na standardową wycieczkę autokarem, którym jedzie duża grupa, ale na bardziej kameralną opcję małym busem i do tego z samego rana, tak aby w My Son być o wschodzie słońca. Taka wczesno-poranna opcja ma tę zaletę, że po pierwsze pozwala podziwiać sanktuarium o wschodzie słońca, a po drugie jest tam wtedy jeszcze niewielu turystów w przeciwieństwie do późniejszych godzin, gdy walą tam tłumy. Ceny takich wycieczek oscylują w okolicach 180.000 VND za osobę w wersji wczesno-porannej i 120.000 VND w wersji późniejszej, ale jak zwykle można próbować się targować i nam udało się zbić cenę do 325.000 VND za dwie osoby za tę droższą wersję wczesno-poranną. Do tego trzeba jeszcze doliczyć 150.000 VND od osoby za bilet wstępu na teren sanktuarium. Autobus miał nas zabrać spod hotelu o 4:15-4:30 rano ale finalnie był dopiero koło 4:45. Wokół panowały jeszcze zupełne ciemności, bo słońce miało wzejść dopiero po szóstej. Autobus zabrał jeszcze parę innych osób po drodze i wyruszył prosto do My Son. Było nas w sumie 16 osób plus przewodnik. Na miejscu byliśmy parę minut przed szóstą i musieliśmy poczekać, bo kasy biletowe otwierają dopiero o 6:00.

Autobus, którym dotarliśmy na miejsce
Brama wejściowa do My Son

Jednak o 6:00 w kasie dalej nikogo nie było i dopiero jakieś 10 minut później pojawiła się na skuterku spóźniona kasjerka. Okazało się jednak, że nie ma klucza do kasy, więc finalnie nasz przewodnik umówił się, że wejdziemy na razie na teren sanktuarium bez biletów, a za bilety zapłaci później jak już będziemy wychodzić. Od kas biletowych do miejsca gdzie znajdują się pierwsze ruiny świątyń jest jakieś 2 km i ten odcinek przejeżdża się takimi elektrycznymi melexami. Wokół powoli się rozwidniało, ale miejscami jeszcze zalegały poranne mgły. Panował spokój i cisza zakłócana tylko śpiewem ptaków. Warto było zerwać się tak wcześnie aby być tu o tej porze. Oprócz naszej wycieczki było tu na początku tylko dwóch dodatkowych turystów a potem dołączyło może kolejnych pięć osób, tak więc było naprawdę pusto.

Elektryczny melex podwożący do pierwszych ruin
Wokół robiło się już jasno, ale wciąż wisiały jeszcze poranne mgły
W drodze do pierwszych ruin sanktuarium

Obecnie można tu zobaczyć ruiny około 20 świątyń, w tym do kilku można wejść do środka. Wcześniej było tych świątyń ponad 70, ale uległy zniszczeniu podczas wojny wietnamskiej. Żołnierze północnego Wietnamu wykorzystywali to miejsce na składy swojego zaopatrzenia i amunicji oraz centrum łączności i dlatego było ono zbombardowane przez Amerykanów podczas jednego z nalotów dywanowych. Do dzisiaj można w kilku miejscach zobaczyć tu leje po amerykańskich bombach, a z większości świątyń zostały tylko fragmenty murów czy fundamentów.

Ruiny świątyń w sanktuarium My Son
Ruiny świątyń w sanktuarium My Son

W rekonstrukcji tego miejsca dużą rolę odegrał Polak Kazimierz Kwiatkowski, który zajmował się renowacją tutejszych budowli. Od 1999 roku to miejsce jest na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Część posągów, a właściwie ich elementów została swego czasu wywieziona przez Francuzów w celu rzekomego poddania ich renowacji, jednak pomimo wielu prób wietnamskiego rządu nigdy nie udało się ich odzyskać, a obecnie można je oglądać w paryskim Luwrze. Obiekty w sanktuarium budowano z cegieł. Nie wiadomo do końca co było używane jako spoiwo cegieł, gdyż nie ma tam żadnej zaprawy. Mimo to budowle przetrwały wieki. Mogła to być glina lub żywica miejscowych drzew.

Ruiny świątyń w sanktuarium My Son
Ruiny świątyń w sanktuarium My Son
Do niektórych świątyń można wejść do środka

Na terenie sanktuarium dalej toczą się prace rekonstrukcyjne i nie wszędzie można jeszcze wchodzić. Teraz prace te prowadzą Wietnamczycy razem z Hindusami. W kompleksie jest też jedna oryginalna świątynia zupełnie nietknięta przez konserwatorów zabytków. Jest ona pod dachem mającym chronić ją przed warunkami atmosferycznymi, ale okazuje się że finalnie ten dach bardziej szkodzi niż pomaga. Świątynia zaczyna „wysychać” i się rozpadać i dlatego rozważa się demontaż tego dachu.

Oryginalna świątynia schowana pod metalowym dachem

Na zachowanych murach tutejszych budowli łatwo odróżnić oryginalne stare, jasne cegły odporne na wilgoć oraz nowe dołożone przez rekonstruktorów, które pod wpływem wilgoci czernieją i zaczynają porastać mchami.

Oryginalne, jasne cegły i nowe poczerniałe

Z zachowanych budowli są tu dawne świątynie, do których wchodzić mogli kiedyś tylko mnisi odprawiający modły oraz wieże, do których wchodzić mogli także wierni. Na ścianach budynków można zobaczyć wiele płaskorzeźb.

Jedna z płaskorzeźb na ścianach świątyń
Kolejne ruiny świątyń …
… i jeszcze jedne
Dzięki temu, że byliśmy tam wcześnie rano to praktycznie nie było tam jeszcze turystów
Z części świątyń zostały tylko fundamenty
Jedna z płaskorzeźb

Spacerując po terenie sanktuarium można zobaczyć też w oddali świętą dla Czamów górę z której wypływa strumień ze świętą wodą. Strumień ten przepływa przez teren My Son.

Święta góra ludy Czamów …
… i strumień ze świętą wodą

Po zwiedzeniu kompleksu znowu elektrycznymi wózkami zjechaliśmy na parking, mijając już pierwsze grupy „dziennych” turystów zmierzające w kierunku ruin świątyń, a następnie wróciliśmy autobusem do Hoi An. W hotelu byliśmy s powrotem o 9:40 i zdążyliśmy jeszcze załapać się na śniadanie 🙂 .

Nad My Son powoli wschodziło słońce
Jedna ze świątyń powoli oświetlana przez słońce
Teren sanktuarium zamieszkuje dużo pająków. Oto sieć jednego z nich
Ruiny już w pełni wschodzącego słońca
Słońce już wzeszło, ale ostatnie poranne mgły jeszcze się utrzymują

Po śniadaniu chcieliśmy kupić przez internet bilety na pociąg do Hue na następny dzień. Wiedząc, że poprzednim razem straciliśmy na to mnóstwo czasu, a i tak się nie udało, wpadliśmy na pomysł aby poprosić kogoś z hotelu o pomoc i aby zapłacił on swoją lokalną kartą, a my oddamy mu pieniądze w gotówce. Recepcjonistka hotelu zgodziła się nam pomóc, ale system znowu nie pozwalał sfinalizować transakcji. Jednak uparła się ona, że musi nam pomóc i próbowała na różne sposoby tak długo, aż w końcu udało się jej obejść ten durny system, no i po jakiejś ponad godzinie prób mieliśmy już te bilety co oznaczało, że nie musieliśmy jechać wcześniej na dworzec odległy o około 30 km aby je kupić. Było to bardzo miłe i pomocne z jej strony.

Mogliśmy więc spokojnie skupić się na drugim punkcie naszych planów związanych z okolicami Hoi An czyli marmurowych górach The Marble Mountain. To pięć marmurowych gór z licznymi jaskiniami, świątyniami i punktami widokowymi leżące na przedmieściach Da Nang jakieś 17 km na północ od Hoi An. Dojechaliśmy tam autobusem numer 1 (tym samym, którym można dojechać na dworzec kolejowy w Da Nang). Niestety nie udało nam się nic wytargować jeśli chodzi o bilet i mimo, że nie jechaliśmy całego dystansu do Da Nang to musieliśmy zapłacić całą opłatę po 30.000 VND od osoby (w drodze powrotnej konduktor był bardziej spolegliwy i zgodził się na 50.000 VND za dwie osoby). Autobus jedzie jakieś 40-45 minut i wysiada się na skrzyżowaniu głównej drogi do Da Nang i małej drogi odchodzącej w bok, którą idąc kilkaset metrów dochodzi się do kas biletowych i wejścia na teren gór marmurowych. Po drodze jeszcze przed kasami biletowymi można odbić na chwilę w lewo i dość do jednej z kilku znajdujących się w pobliżu świątyń z wysoką wieżą Buddy. My tam też zajrzeliśmy i dopiero potem dotarliśmy do kas biletowych.

Wieża Buddy …
… i świątynia obok niej
Wieża Buddy
To my, a w tle Góra Metalu

Bilet wstępu kosztował po 40.000 VND od osoby. Wchodzi się na teren największej z gór, gdzie idąc po szlaku dociera się do kilku świątyń, jaskiń i punktów widokowych, z których rozpościera się widok na pozostałe marmurowe góry: Górę Drewna, Górę Ognia, Górę Metalu i Górę Ziemi rozrzucone w okolicy i otoczone przedmieściami Da Nang. Na niektórych zboczach tych gór lub u ich podnóża można wypatrzeć niewielkie świątynie. Na te pozostałe góry się nie wchodzi i tylko ogląda się je z punktów widokowych.

Po lewej Góra Ognia, a po prawej Góra Metalu
Góra Drewna

W sumie na terenie gór marmurowych spędziliśmy jakieś trzy godziny. Niektóre tutejsze świątynie są naprawdę ładne, a jaskinie zaskakują swoją wielkością. Przynajmniej my spodziewaliśmy się niewielkich, raczej płytkich jaskiń, a tu okazało się, że niektóre są nich są duże i głębokie, a w środku kryją świątynne ołtarze i kapliczki. Są tu też miejsca na odpoczynek, gdzie można ewentualnie kupić zimne napoje.

Pagoda Tam Thai …
… i jej dekoracje
Widok ze szlaku
Jedna z wież
Dach pagody Tam Thai
Przed wejściem do jaskini Huyen Khong
A to już wnętrze jaskini Huyen Khong
W jaskini Huyen Khong
Promienie słońca wpadające do jaskini Huyen Khong
Wejście do jaskini Van Thong …
… a to już wąski przesmyk w jej wnętrzu
Otwarte sklepienie jednej z jaskiń
Posąg buddy w okolicach pagody Linh Ung
Pagoda Linh Ung
Pagoda Linh Ung
Posąg Buddy w okolicy pagoda Linh Ung
Jaskinia Tang Chon

Jest też chwilami dość stromy szlak na najwyższy punkt gór. Wspinając się tym szlakiem nagle natknęliśmy się na głośniki pochowane pomiędzy kamieniami, z których dochodziła dość skoczna muzyka. U Kasi to od razu uruchomiło gen tańca 🙂 i jeszcze skoczniej zaczęła się wspinać.

Kasia z uaktywnionym genem tańca 🙂

Potem trochę się zastanawialiśmy skąd pomysł na muzykę wśród gór i dlaczego taką, bo jeśli już, to biorąc pod uwagę okoliczne świątynie i jaskinie bardzie pasowałaby tu jakaś muzyka relaksacyjna czy medytacyjna, a nie taka skoczna. Widok z samej góry jest trochę rozczarowujący, bo widać głównie miasto i wysokie budynki Da Nang. Ale widać też nie tak odległy brzeg morski i góry w oddali.

Bachurze na samej górze czyli rozczarowujący widok ze szczytu
Widok na Da Nang
W drodze powrotnej ze szczytu

Idąc szlakiem przez góry marmurowe można dojść do drugiego wejścia, które jest przy tej samej bocznej ulicy co pierwsze, ale jeszcze kolejne kilkaset metrów dalej od głównej drogi i można nim wyjść co oznacza, że nie trzeba wracać do wyjścia przemierzonym już szlakiem. Tym bardziej, że obok tego drugiego wyjścia, ale już z terenu parkingu jest wejście do jeszcze jednej jaskini o nazwie Am Phu. Tu jednak jedna niemiła niespodzianka – bilety uprawniające do wejścia na teren gór marmurowych nie obowiązują w tej jaskini i trzeba do niej kupić oddzielny bilet za 20.000 VND. Ale warto, bo jaskinia jest bardzo duża i ładna. W środku jest kilka świątynnych ołtarzy oraz wąskich tuneli, którymi można zejść jeszcze głębiej. Jest też dość strome i wysokie wejście w stronę niewielkiego otworu przez który wychodzi się na zewnątrz na mały, skalny taras widokowy skąd można popatrzeć na okolicę.

Wnętrze jaskini Am Phu
Wnętrze jaskini Am Phu
Wnętrze jaskini Am Phu
Sklepienie jaskini Am Phu
Strome wejście na skalny taras widokowy
Widok na jaskinię Am Phu z góry

Wracając do hotelu znowu zabraliśmy się autobusem numer 1 do Hoi An i w hotelu byliśmy koło 17-tej zmęczeni, ale zadowoleni, że w ciągu jednego dnia udało nam się zobaczyć dwie największe, a zarazem tak różne od siebie, atrakcje okolic Hoi An. Wieczorem jeszcze ostatni raz poszliśmy się przejść kolorowo rozświetlonymi uliczkami Hoi An, bo następnego dnia rano wyruszaliśmy już dalej w naszą podróż przez Wietnam.

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*