Śniadanie jako się rzekło było domowe ale na styl marokański czyli jedzenie bez sztućców 🙂
Nie wiedzieliśmy tylko dokładnie, która jest godzina. Nasze telefony pokazywały, że tu również w nocy cofnięto czas o godzinę. Jednak w internecie różne źródła podawały rozbieżne informacje. Problem w tym, że ponoć dosłownie dzień wcześniej miejscowe władze wydały dekret, że Maroko nie będzie więcej zmieniać czasu i zostaje przy czasie letnim na stałe. No ale chyba nie wszystkie źródła w internecie, a także polski Orange, zdążyły wziąć ten fakt pod uwagę. Tak to jest jak się uchwala prawo z dnia na dzień bez pomyślunku o możliwych konsekwencjach. Coś zupełnie jak ostatnio u nas w Polsce z wolnym 12-go listopada. Recepcjonista hostelu twierdził, że czas nie został zmieniony ale jednocześnie podawał taką godzinę, która wskazywała, że czas jednak był cofnięty. Byliśmy zupełnie skołowani. Na szczęście dzisiaj nigdzie nie jechaliśmy i nie musieliśmy nigdzie być na czas. Dopiero potem w dwóch różnych źródłach, jednym z nich był miejscowy żołnierz, zweryfikowaliśmy, że jednak czas nie jest cofnięty i teraz jest ta sama godzina co w Polsce, a nie godzinę wcześniej jak to było do wczoraj.
Za oknem leje, no ale cóż trzeba w drogę. Ubrani w nasze peleryny wyruszyliśmy w kierunku wzgórza na którym stoi hiszpański meczet. Jest to też punkt widokowy, z którego można podziwiać panoramę Chefchaouen. Po drodze mijamy kaskady Ras El Ma. Ponoć często tutaj można spotkać miejscowe kobiety robiące pranie. No ale w taką ulewę nikt nie pierze. Chociaż pytanie dlaczego? Przecież miałby od razu płukanie w pakiecie. Droga na szczyt wzgórza wiedzie trochę po kamiennych schodach, a trochę po kamiennym szlaku. Jest ślisko i z góry po szlaku spływa strumyk wody. Idziemy więc pod prąd spływającej wody. Jak wracaliśmy to strumyk był już ze dwa-trzy razy szerszy. Jeszcze trochę deszczu i pewnie nie dałoby się tędy iść. Panorama miasteczka rzeczywiście imponująca szkoda tylko, że leje niemiłosiernie i do tego wieje tak, że nawet ciężko robić zdjęcia. No i widok nie ten sam co przy słonecznej pogodzie.
Nie poddajemy się jednak i ruszamy z powrotem w niebieskie zakamarki Chefchaouen. Mieszka tu około 43 tys ludzi. Miasto to było kiedyś niedostępne dla niemuzułmanów, bo było traktowane jako święte. Dopiero od 1920 roku stopniowo miasto otwierało się na pierwszych „niewiernych”. Dzisiaj jest tu pełno turystów. Miasteczko słynie z domów malowanych w różne odcienie niebieskiego. Niebieskie są tu nie tylko domy, ale często też chodniki i schody. Skąd wziął się ten kolor? Są dwie wersje. Pierwsza, że miał odstraszać komary (owady z reguły unikają koloru niebieskiego, bo kojarzą go z wodą). Druga to, że domy malowali żydzi aby niebieski kolor przypominał im niebo i raj, przez co miał ich zbliżyć do boga. Stara część miasta otoczona jest murem, w którym jest kilka bram pozwalających na wejście i wyjście. Część wschodnia jest lepiej zachowana i bardziej do spacerowania, a w części zachodniej trochę bardziej zniszczonej mnóstwo jest sklepików i straganów z ciuchami, butami i wszystkim co normalnie można kupić na bazarze.
Jak powiedział nam dzisiaj chłopak w naszym hostelu w Chefchaouen nie ma co szukać konkretnych miejsc czy zabytków. Trzeba po prostu się zagłębić w te niebieskie uliczki i się w nich zatracić. I faktycznie tak jest. Można tu spacerować godzinami w górę i w dół i co chwila odnajdywać niesamowite zaułki często dodatkowo dekorowane kwiatami lub pnącymi się winoroślami. Jest to niesamowite miejsce. Na pewno jedno z tych, do których chce się wracać. Koło 13-tej byliśmy już tak doszczętnie przemoczeni, że wróciliśmy do hostelu się trochę wysuszyć. Na szczęście po południu się trochę przejaśniło i momentami było nawet słońce. Wykorzystaliśmy więc to na dalsze włóczenie się po niebieskim mieście. Zauważyliśmy wtedy, że niektóre otaczające miasteczko szczyty są pokryte świeżym śniegiem. Nie ma to jak gorąca Afryka 🙂
W górach Rif wśród których położone jest to miasteczko uprawiają konopie indyjskie i co jakiś czas ktoś do nas podchodził oferując zakup tego ziela. Nie daliśmy się jednak skusić. W miasteczku pełno jest też kotów wszelkiej maści i rozmiaru. Można je spotkać na każdym kroku.
Spacerowaliśmy tak do późnego popołudnia kiedy niebo znowu się zaciągnęło chmurami i zaczął padać deszcz, a potem grad. Schowaliśmy się więc do jakiejś knajpki, zjedliśmy obiadokolację i wróciliśmy do hostelu. Teraz za oknem leje i grzmi.
Najczęściej komentowane