Laos

Mekongiem do Pakbengu

Z Luang Prabang postanowiliśmy ruszyć na północ do Pakbengu. Najciekawszą opcją żeby się tam dostać jest rejs łodzią po Mekongu. W naszym hotelu w Luang Prabang zarezerwowaliśmy bilety na taką podróż. Kosztowały one po 180.000 LAK od osoby. Łódź z Luang Prabang odpływa o 8:30 ale z naszego hotelu miał nas odebrać tuk-tuk już o 7:10. Śniadanie więc było wczesne i szybkie i już o 7:15 byliśmy w tuk-tuku, który zaczął objazd po okolicznych hotelach i zbieranie innych pasażerów. Finalnie było nas tam 13 osób. Na przystań, która była nieco poza miastem dojechaliśmy po 8-mej. Tam kierowca kupił dla nas bilety i udaliśmy się do łodzi. Była to tak zwana long-boat, która mogła pomieścić ponad 40 osób. Większość miejsc była już zajęta. Udało nam się jednak znaleźć 4 miejsca obok siebie.

Nasza łódź
Gotowe do drogi
Podróżowali z nami też mnisi
Nasz long-boat
Łodzie cumujące na przystani w Luang Prabang

Łódź wystartowała punktualnie. Na pokładzie było trochę turystów, trochę miejscowych i paru mnichów. Poranek był dość chłodny. Do tego gdy łódź ruszyła, wiatr od wody potęgował jeszcze uczucie chłodu. Trzeba było się cieplej ubrać. Łódź płynęła w górę rzeki i jej prędkość oscylowała w okolicach 15-20 km/h. Do pokonania mieliśmy grubo ponad 200 km i choć wcześniej mówiono nam, że rejs będzie trwał 7 godzin to powoli zaczynaliśmy w to wątpić. Mekong to potężna rzeka. Mimo że Luang Prabang leży ponad 1000 km od jej ujścia to i tak rzeka była szeroka na kilkaset metrów. Prąd był silny i po drodze czasami widzieliśmy ogromne wiry. Rzeka płynie przez dzikie tereny. Brzegi porasta głównie las tropikalny, tylko czasami mijaliśmy niewielkie, nadbrzeżne wioski. Prawy brzeg rzeki wydawał się bardziej porośnięty lasem. Po około godzinie drogi minęliśmy po lewej stronie jaskinię Pak Ou, o której wspominaliśmy w poprzednim odcinku.

Wejście do jaskini Pak Ou
Mijany krajobraz
Łódź rybacka
Bawoły zażywające kąpieli w Mekongu
Las tropikalny porastający brzegi Mekongu
Lewy, mniej porośnięty brzeg rzeki
Jedna z mijanych łodzi
Bujne lasy …
… porastające brzegi
Nieliczne wioski …
… rozrzucone wzdłuż brzegów
Mijane góry porośnięte lasem
Przystań łodzi
Noga jednej z pasażerek – to chyba była smoczyca 🙂
Sieci umieszczone na bambusowych kijach
Chatka na nadbrzeżnym zboczu

Momentami rzeka wyglądała jak górski potok z licznymi skałami wyłaniającymi się z jej nurtu, tylko zdecydowanie większy. Prąd wtedy stawał się jeszcze bardziej rwący i śmialiśmy się że jesteśmy na takim spływie Dunajcem tylko pod prąd i w większej skali. Sternik czasami lawirował od brzegu do brzegu aby uniknąć kolizji ze skałami. Czasami na brzegach lub w wodzie wylegiwały się bawoły lub biegały kozy. Kilka razy lodź przybijała do zupełnie dzikiego brzegu i wtedy ktoś z niej wysiadał i ruszał wydawało się w głąb lasu, no ale pewnie gdzieś tam były jakieś wioski. Na początku rejs upływał miło, ale z czasem zaczynał się powoli dłużyć. Po siedmiu godzinach mieliśmy wciąż kawał drogi przed sobą. W końcu po 9,5 godzinach dopłynęliśmy do celu.

Skały wystające z nurtu rzeki
Spiętrzona woda na skalistych odcinkach
Wartki nurt Mekongu

W Pakbengu łódź przybiła do piaszczystej plaży, na której czekała na nas kobieta z hotelu i zabrała nas do niego tuk-tukiem. Pakbeng to niewielkie miasteczko i do hotelu jechaliśmy może 3 minuty. Jest to głównie miejsce gdzie turyści zatrzymują się na jedną noc podczas rejsu łodzią z Luang Prabang do Huay Xai na granicy Laosu z Tajlandią lub z powrotem. My jednak postanowiliśmy spędzić tu dwie noce tak, aby mieć cały dzień na zwiedzenie okolicy.

Pakbeng widziany z pokładu łodzi
Zachód słońca nad Mekongiem
Zaskakująca oferta promocyjna w jednej z restauracji „Kup jedno piwo w cenie dwóch, a drugie dostaniesz całkowicie za darmo” 🙂

Następnego dnia rano o 6:15 obudziła nas głośna muzyka. W pierwszej chwili wydawało nam się, że ktoś za ścianą w pokoju obok ma taki głośny alarm w telefonie i że zaraz go wyłączy, no ale muzyka nie cichła. Potem usłyszeliśmy już jakąś niekończąca się przemowę. Okazało się, że muzyka i przemowa dobiegały ze szczekaczki umieszczonej na pobliskim słupie. Jako, że był to poniedziałkowy poranek, to chyba było to takie „słowo na nowy tydzień”. Po śniadaniu ruszyliśmy zobaczyć miasteczko. Najpierw wróciliśmy w okolice przystani do punktu informacji turystycznej i tam zasięgnęliśmy języka co tu można było zobaczyć. Postanowiliśmy, że pójdziemy na treking przez góry do jednej z wiosek Hmongów, a jeśli wystarczy czasu to do kolejnej wioski pojedziemy tuk-tukiem. Ruszyliśmy więc pod górę główną drogą Pakbengu. Po drodze odwiedziliśmy lokalną świątynię, gdzie zastaliśmy mnichów przy ich codziennych czynnościach jak np. pranie.

Mekong o …
… poranku
Widok na Mekong z drogi w Pakbengu
Droga do przystani w Pakbengu
Miejscowi mnisi
Główna droga w Pakbengu
Miejscowe przysmaki
Wiatraki ze wstążkami odganiające muchy
Świątynia Watkokkor Mingmoungkhoun
Mnisi wykręcający pranie
Mnisi podczas malowania

Idąc dalej doszliśmy do dworca autobusowego, gdzie kupiliśmy bilety na następny dzień. Idąc cały czas główną drogą wzdłuż rzeki Nam Beng, która w okolicach Pakbengu wpada do Mekongu wypatrywaliśmy bambusowego mostu, który mieliśmy przekroczyć i który miał być początkiem szlaku do wioski. Mostu jednak nie było. W pewnym momencie doszliśmy do zejścia do rzeki w miejscu gdzie był bród. Zeszliśmy więc na dół i spytaliśmy napotkanego tam człowieka czy tą drogą dojdziemy do wioski, a on potwierdził. Pomyśleliśmy więc, że być może to tu właśnie był bambusowy most, tylko został zniszczony i że to jest właściwa droga. Przeszliśmy rzekę w bród i ruszyliśmy drogą w górę.

Rzeka Nam Beng

Coś nam nie pasowało, ale kolejni napotkani miejscowi potwierdzili, że to jest droga do wioski, do której zmierzaliśmy. Szliśmy coraz węższą ścieżką przez zarośla i las. Słonce grzało niemiłosiernie. Szliśmy i szliśmy, i nie spotykaliśmy nikogo innego. Mieliśmy coraz większe wątpliwości czy idziemy właściwą drogą, ale nie było kogo o to spytać. Nagle doszliśmy do skrzyżowania z inną ścieżką i wróciła nadzieja, że to dobra droga. No ale znów ścieżka stawała się coraz węższa i wyglądała jakby nią nikt nie chodził oprócz krów. W końcu po ponad godzinie drogi doszliśmy do wniosku, że to jednak nie jest ta droga i nie ma co dalej iść.

Napotkana po drodze kobieta …
… zbierająca takie małe ogóreczki
Widoki ze szlaku
Siedlisko pszczół na drzewie
Las, przez który szliśmy

Zarządziliśmy odwrót. Po dojściu do mijanego wcześniej skrzyżowania z inną ścieżką postanowiliśmy wrócić na dół w stronę rzeki tą nową drogą. Ale ścieżka co chwila się rozgałęziała, a my nie wiedzieliśmy czy iść w prawo czy w lewo. Raz nawet zdarzyło się, że poszliśmy w jedną stronę, aby po kilkuset metrach wracać się z powrotem, bo ścieżka stała się za stroma aby nią dalej iść i wyglądała bardziej jak koryto strumienia pojawiającego się w porze deszczowej. W końcu naszym oczom ukazał się jakiś miejscowy ze strzelbą. Chcieliśmy go zapytać od drogę, ale on zaczął przed nami się chować. Pewnie był to jakiś kłusownik i nie chciał z nami gadać. Po chwili spotkaliśmy jakieś kobiety zbierające coś na jednej z polan i one pokazały, że mamy iść w dół, no ale zaraz znowu było rozwidlenie i dylemat, w którą stronę iść. W końcu po dość stromym zboczu zeszliśmy do ścieżki idącej jak nam się wydawało w kierunku rzeki. Musieliśmy tylko przejść przez dość wysoki płot z drewnianych bali. Jak przez niego przechodziliśmy to się trochę rozpadł, no ale jakoś nam się udało. Szliśmy teraz wzdłuż rzeki i w końcu zobaczyliśmy bambusowy most. To był ten most, którym pierwotnie mieliśmy przekroczyć rzekę, ale jak się okazało, był on parę kilometrów dalej niż my się spodziewaliśmy. Byliśmy już na tyle zmęczeni, że zdecydowaliśmy iż nie kontynuujemy wycieczki do wioski Hmongów, tylko wracamy przez most do głównej drogi. Przejście przez most też nie było łatwe. Był on sklecony z paru bali i bambusów powiązanych sznurkiem. Był krzywy i dość chwiejny.

Przeprawa przez krzywy i chwiejny most bambusowy

Po przejściu przez most znaleźliśmy się w środku lokalnej wioski. Chałupy były drewniane, a czasami z jakieś plecionki. Część chałup była na palach. Postanowiliśmy odpocząć chwilę w przydrożnym sklepiku i napić się piwa. Siedząc na ławeczce przy sklepie zostaliśmy poczęstowani  lao-lao, miejscowym alkoholem z ryżu. Stał on w małych baniaczkach i z jednego z nich próbowaliśmy go ssąc przez rurkę.

Lokalna wioska
Lokalna wioska
Baniaczki z lao-lao
Degustacja lao-lao

Po odpoczynku ruszyliśmy w stronę Pakbengu i chcieliśmy się dostać do innej wioski Huayak leżącej w górach, do której wiodła lokalna droga odbijającą w bok od głównej. Wpadliśmy na pomysł, aby spróbować złapać stopa. Udało nam się go złapać nadzwyczaj szybko. Jakaś Pani podwiozła nas do skrzyżowania głównej drogi z tą drogą do wioski. Ale okazało się, że droga do wioski jest wąska i szutrowa, dodatkowo nikt nią nie jechał. Doszliśmy do wniosku, że nie ma szans aby ktoś nas tam zabrał na stopa do wioski i że trzeba wrócić do dworca autobusowego w Pakbengu i tam spróbować złapać tuk-tuka. Ruszyliśmy więc na piechotę w kierunku dworca. Na szczęście trafił nam się następny autostop i niewielką ciężarówką na pace dojechaliśmy na dworzec.

Autostopem na pace

Na dworcu po negocjacjach udało nam się dogadać z kierowcą tuk-tuka i za 150.000 LAK ruszyliśmy do wioski. Do przejechania mieliśmy jakieś 8 km. Droga była strasznie kręta i dziurawa. Momentami dość wąska i wiodła tuż nad przepaścią. Ale widoki były piękne.

Widoki z drogi do …
…  wioski Huayak

Niestety po paru kilometrach drogę zablokowały powalone bambusy. Kierowca chciał zawrócić, ale okazało się, że te bambusy ktoś tam ścinał i za moment udrożnili drogę. Po paru minutach znowu drogę zagrodziły bambusy. Tym razem nie było nikogo w pobliżu. Kierowca sam, trochę z naszą pomocą, zaczął rąbać bambusy i je usuwać z drogi. W końcu oczyściliśmy drogę na tyle, że dało się przejechać i ruszyliśmy dalej.

Usuwanie bambusów tarasujących drogę

W końcu dotarliśmy do wioski. Tam od razu otoczyła nas chmara dzieciaków. Nie mieliśmy za bardzo nic dla nich, więc podzieliliśmy się z nimi ostatnimi ciastkami jakie mieliśmy.

Wioska Huayak
W towarzystwie …
… miejscowych dzieciaków
Miejscowe dzieci

Wioska była drewniana z charakterystycznymi domami i składami ryżu na palach. Było tam bardzo biednie. W przepływającym przez wioskę strumieniu kobiety kąpały się i myły naczynia. Odwiedziliśmy też miejscową szkołę gdzie dzieci akurat śpiewały jakieś piosenki, a potem przespacerowaliśmy się przez wioskę. Cały czas towarzyszyła nam gromadka umorusanych dzieci. Mamy XXI wiek, ale tu jakby czas się zatrzymał.

Domy w Huayak
Składy ryżu
Wioska Huayak
Wioska Huayak
Wioska Huayak
Kąpiel w strumieniu
Zmywanie naczyń w strumieniu
Kąpiel i pranie przy studni
Dzieciaki w szkole …
… i ich nauczyciel
Lekcje skończone
Wspólna fotografia
Były też tańce

Po wizycie w wiosce wróciliśmy tuk-tukiem do Pakbengu.

Bawoły kąpiące się w sadzawce
Widoki z drogi powrotnej
Nasza wąska i kręta droga
Dzień zbliża się ku końcowi, czas na przemyślenia
Widoki z drogi
Mijane miejscowe kobiety
„Przydrożny piknik”
Pakbeng o zachodzie słońca

Byliśmy mocno zmęczeni, ale zadowoleni z kończącego się dnia. W sumie mieliśmy i treking przez góry z przygodami, podróż autostopem, spróbowaliśmy lao-lao, no i odwiedziliśmy w sumie dwie lokalne wioski.

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*