Po kilku dniach spędzonych razem z Ewą i Magdą nadszedł niestety moment rozstania. My wyruszaliśmy z Pakbengu autobusem dalej na północ Laosu, a dziewczyny wracały łodzią do Luang Prabang, skąd następnego dnia samolotem leciały do Tajlandii spędzić resztę swoich wakacji na plaży. Tego ranka nie było muzyki i pogadanki przez szczekaczkę. Za to z samego rana tuż przed naszym hotel mogliśmy obserwować ceremonię wręczania jałmużny miejscowym mnichom. Zupełnie jak w Luang Prabang tylko bardziej naturalnie, bez tłumu turystów wokół.
Po śniadaniu dziewczyny ruszyły w stronę przystani. Zabrał je mąż właścicielki hotelu, który potem wrócił do hotelu i zabrał nas na dworzec autobusowy skąd mieliśmy jechać od Oudomsay.
Bilety (po 50.000 LAK) kupiliśmy już poprzedniego dnia, więc po dotarciu na dworzec od razu zapakowaliśmy bagaże do niewielkiego autobusu i wsiedliśmy do środka. Tak naprawdę naszym celem było Luangnamtha, ale aby uniknąć długiej i męczącej podróży postanowiliśmy rozbić ją na dwa etapy z noclegiem właśnie w Oudomsay, a przy okazji zobaczyć to miasto. Z Pakbengu do Oudomasy jest około 137 km, ale autobus potrzebuje aż 4 godzin aby pokonać ten dystans. Droga wiedzie przez góry, jest dość kręta i czasami w nie najlepszym stanie. Po drodze mijaliśmy też małe wioski z domami na palach. Nasze bagaże jechały w luku bagażowym. Bagaże części pozostałych pasażerów jechały z tyłu autobusu za ostatnim rzędem siedzeń, ale część bagaży miejscowych pasażerów leżała pośrodku autobusu na podłodze.
Autobus kilka razy się zatrzymywał i ktoś wysiadał lub wsiadał, ale praktycznie punktualnie dotarł do celu o 13:30. W Oudomsay autobusy z Pakbengu zatrzymują się na południowym dworcu autobusowym około 6 km od centrum. Do hotelu musieliśmy więc dojechać tuk-tukiem. Zabraliśmy się razem z dwójką Francuzów i kilkoma miejscowymi. Za przejazd do centrum zapłaciliśmy po negocjacjach po 10.000 LAK od osoby. Same Oudomsay to średniej wielkości miasto. Czasami można też spotkać inna nazwę tego miasta Muang Xay. Miasto leży nad rzeką Nam Ko. Nie ma tu nic specjalnie ciekawego do zobaczenia oprócz świątyni Phu That, która znajduje się na wzgórzu o tej samej nazwie górującym nad centrum miasta. Na wzgórze prowadzą długie schody, a na szczycie jest stupa, posąg Buddy oraz budynek świątyni. Szacuje się, że pierwsza stupa w tym miejscu została wybudowana w XIV wieku. Ze wzgórza wokół świątyni można też zobaczyć panoramę całego miasta.
Po zejściu schodami do głównej drogi dokładnie po jej drugiej stronie znajdują się kolejne schody które prowadzą na drugie wzgórze, na szczycie którego znajduje się budynek miejscowego muzeum. Niestety było ono zamknięte więc nie mieliśmy okazji go zobaczyć. Poza tym w mieście nie ma innych atrakcji. Pospacerowaliśmy trochę po jego ulicach i wróciliśmy do hotelu.
Następnego dnia rano udaliśmy się na dworzec autobusowy skąd mieliśmy autobus do Luangnamtha. Autobusy do Luangnamtha odjeżdżają z dworca północnego, który jest praktycznie w centrum miasta, więc tym razem nie mieliśmy daleko i poszliśmy pieszo. Musieliśmy jednak być tam dużo wcześniej, bo jak chcieliśmy kupić bilety poprzedniego dnia, to nie chciano nam ich sprzedać mówiąc, że bilety na dany dzień można kupić tylko tego samego dnia i żebyśmy byli na dworcu około 1,5 godziny przed odjazdem. Po zakupieniu biletów mieliśmy więc ponad godzinę do odjazdu. Nasze bagaże wylądowały na dachu autobusu i Kasia oddała się czytaniu, a ja szwendałem się po dworcu i okolicy robiąc zdjęcia.
Autobus odjechał jakieś 15 minut po czasie. Tym razem do przejechania mieliśmy około 115 km i według planu podróż miała trwać 3 godziny. Droga znowu wiodła przez góry i tak jak poprzednio nie była w najlepszym stanie. Autobus także kilka razy się zatrzymał aby wysadzić lub zabrać pasażerów. Cała podroż trwała nieco dłużej niż planowo. Na miejscu byliśmy koło 15-tej. Autobusy w Luangnamtha zatrzymują się na dworcu autobusowym około 10 km na południe od miasta. Nam to było nawet na rękę, bo nocleg mieliśmy nie w samym Luangnamhta, a jakieś 16 km na południe od miasta w okolicach wsi Namlu. Z dworca mieliśmy więc do hotelu jakieś 6 km. Na dworcu było kilka tuk-tuków, więc chcieliśmy do hotelu dostać się jednym z nich. Jednak wszyscy kierowcy chcieli za kurs 50.000 LAK, a my postanowiliśmy, że nie zapłacimy więcej niż 30.000 LAK. Po krótkich rozmowach z kilkoma kierowcami widząc, że nie są oni skłonni opuścić cenę, postanowiliśmy ruszyć na piechotę z nadzieją, że po drodze złapiemy jakiegoś tuk-tuka za rozsądne pieniądze lub pojedziemy stopem. I faktycznie po kilkuset metrach marszu pojawił się tuk-tuk i udało nam się dogadać żądaną przez nas cenę 30.000 LAK. Jak dojechaliśmy do naszego hotelu, to okazało się, że położony jest on pośrodku niczego. Było to kilka murowanych bungalowów o bardzo podstawowym standardzie, do tego nie grzeszących czystością, stojących na jednym pagórku oraz recepcją z restauracją na drugim pagórku obok.
No cóż, nie mieliśmy opcji i zostaliśmy tam na pierwszą noc, ale udało nam się odwołać kolejny nocleg. Nie było tam gdzie wyjść, więc do wieczora siedzieliśmy w restauracji nadrabiając zaległości blogowe, planując kolejne etapy naszej podróży.
W hotelu nikt nie mówił po angielsku oprócz właściciela, który pojawił się dopiero wieczorem. Chcieliśmy zasięgnąć języka jak najlepiej wybrać się nazajutrz na treking po lesie Nam Ha, co było celem naszego przyjazdu w to miejsce. Właściciel stwierdził, że jedyna opcja to wykupienie wycieczki w lokalnym biurze podróży w Luangnamtha lub u niego, bo bez przewodnika i wykupionego pakietu nie można wchodzić do lasu. Ceny takich wycieczek były trochę kosmiczne – w okolicach 40 USD za osobę na parę godzin spaceru po lesie. Były też opcje 2-3 dniowe ale one już w ogóle, kosztowały koszmarnie dużo, a i tak my nie planowaliśmy takiej wersji. Stwierdziliśmy, że będziemy płacić aż tyle za wejście do lasu i spróbujemy mimo wszystko dostać się tam indywidualnie, ewentualnie szukając przewodnika na miejscu w pobliskiej wsi. Rano po śniadaniu zostawiliśmy bagaże na recepcji i ruszyliśmy drogą na piechotę w kierunku wsi Chaleunsouk skąd wiedzieliśmy, że zaczyna się szlak w góry do lokalnych wiosek Na Lan i Nam Koy. Do wioski było ponad 5 km, więc złapaliśmy stopa i po paru minutach byliśmy na miejscu.
Tam przeszliśmy przez strumień płynący przez wioskę i trochę na czuja, a trochę według mapy z telefonu ruszyliśmy w las. Jednak szybko zorientowaliśmy się, że nie bardzo wiemy jak iść. Pomni doświadczeń z Pakbangu stwierdziliśmy, że musimy jednak znaleźć jakiegoś miejscowego przewodnika. Trafiliśmy na grupę mężczyzn siedzących i popijających jakiś lokalny trunek i od słowa do słowa z jednym nich mówiącym trochę po angielsku dogadaliśmy się, że on z nami pójdzie. Umówiliśmy się na 4 godzinny treking za 80.000 LAK czyli niecałe 10 USD za dwie osoby. Nasz przewodnik okazał się tragarzem i kucharzem, który na co dzień nosi żywność i gotuje w lesie lunche dla turystów idących na kilkudniowe trekingi. Dla nas ważne było, że zna drogę i da się z nim dogadać po angielsku. Ruszyliśmy więc w trasę. Już na samy początku zorientowaliśmy się, że bez niego raczej nie trafilibyśmy na szlak, bo początkowo droga wiodła pod prąd niewielkim strumieniem. Nigdy sami byśmy nie wpadli na pomysł, że tędy wiedzie szlak. Potem weszliśmy w las i szliśmy cały czas pod górę wąską ścieżką wśród bogatej roślinności. Przewodnik co jakiś czas się zatrzymywał i pokazywał nam różne rośliny i mówił o ich zastosowaniu. Opowiedział nam też historię jak stracił jedno oko przez ugryzienie węża. Okazało się, że parę miesięcy temu pracując w ogrodzie i wycinając niewielkie drzewa nie zauważył, że na jednym z nich siedział zielony wąż, który ukąsił go właśnie w oko, które w następstwie tego musiało być potem usunięte w szpitalu.
Po trochę ponad godzinie wspinaczki przewodnik się zatrzymał i powiedział, że dalej iść nie możemy. Byliśmy trochę zdziwieni. Zaczął nam tłumaczyć, że właśnie tu przebiega granica pomiędzy lasem należącym do jego wioski, a tym należącym do drugiej wioski i on nie może jej przekroczyć, gdyż nie ma z nami przewodnika z agencji turystycznej. Próbowaliśmy skłonić go do jeszcze chociaż krótkiego marszu dalej, ale nic nie wskóraliśmy. Zaczęliśmy więc wracać tą samą drogą do wioski ciesząc oczy zielenią lasu i słuchając śpiewu ptaków. Wróciliśmy do wioski i cała wycieczka zajęła nam nieco ponad dwie godziny z planowanych czterech. W związku z tym renegocjowaliśmy stawkę i finalnie stanęło na 60.000 LAK dla naszego przewodnika.
W wiosce trochę odpoczęliśmy i złapaliśmy stopa do Namlu, czyli kolejnej wioski, którą chcieliśmy zobaczyć. Jednak ta druga wioska nie miała swoistego klimatu. Pokręciliśmy się chwilę i pieszo wróciliśmy około kilometra do naszego hotelu. Tam zapakowaliśmy bagaże na tuk-tuka i ojciec właściciela odwiózł nas do Luangnamtha za 40.000 LAK.
Luangnamtha to stolica prowincji o tej samej nazwie. Mieszka tu około 30 tys ludzi i mają tu siedziby terenowe oddziały urzędów. Miasto jest zupełnie zwyczajne i nie ma tu nic szczególnego. Jedyne atrakcje to Stupa Luang Namtha, miejscowe muzeum i nocny market gdzie wieczorami się stołowaliśmy. Po przyjeździe do miasta wybraliśmy się na wzgórze na jego obrzeżach gdzie stoi właśnie Stupa Luang Namtha. Z tego wzgórza można ponoć obserwować ładne zachody słońca, ale tego dnia niebo było zachmurzone i nie było szans tego zobaczyć.
Wokół wzgórza rosną drzewa kauczukowe, które należą do tutejszych mnichów, którzy zyski ze sprzedaży pozyskanego kauczuku przeznaczają na budowy kolejnych świątyń. Nawet w pobliżu stupy powstaje nowa, duża świątynia.
Muzeum nie udało się nam zobaczyć, bo zawsze jak byliśmy koło niego to było zamknięte.
Nocny market położony w centrum miasta przy głównej ulicy jak pisaliśmy wcześniej był zaś miejscem naszych wieczornych posiłków. Można było tam kupić zarówno owoce, warzywa czy posiłki na wynos jak również zjeść coś na miejscu. Były tam nawet specjalne stoliki, przy których można było usiąść, Na straganach można było też kupić suszone żaby, jakieś larwy czy prażone owady. Pomimo braku entuzjazmu Kasi postanowiłem jednak spróbować tych specjałów jako przekąski do piwa. Żabki były całkiem, całkiem, nawet Kasia ich spróbowała. Dała się też namówić na spróbowanie larw, które były takie sobie. Natomiast co do świerszcza nie dała się już przekonać, ale nawet mi one nie smakowały.
Luangnamtha nie ma nic specjalnego do zaoferowania, ale jest bazą wypadową do zwiedzania Doliny Luang Namtha, w której rozsiane są liczne małe wioski. Jest to jeden z najbardziej różnorodnych etnicznie regionów Laosu. Są tu wioski takich grup etnicznych jak Hmong, Tai Dam, Lanten, Tai Youn, Tai Deng czy Akha. Odwiedzając te wioski można obserwować codzienne życie ich mieszkańców. Większość wiosek można odwiedzić jadąc wzdłuż specjalnie wytyczonego, około 35 kilometrowego szlaku wokół doliny. Jest też wersja skrócona dla tych co nie mają całego dnia na zwiedzanie, a tylko kilka godzin. My postanowiliśmy przejechać część tego szlaku na rowerach. Rowery wypożyczyliśmy w jednej z wypożyczalni w mieście za 15.000 LAK od sztuki i ruszyliśmy na południe. Pierwszą wioską jaką odwiedziliśmy była Vieng Neua będąca etniczną wioską grupy Tai Youn. Są oni wyznawcami buddyzmy i animizmu. Można tam zobaczyć starą świątynię położoną po drugiej stronie głównej drogi niż większość wioski, obok lotniska oraz nowszą świątynię usytuowaną w środku wioski.
Następnie pojechaliśmy do wioski Vieng Tay, a potem do Luang Khone gdzie zobaczyliśmy uważaną za najstarszą w prowincji Luang Namtha świątynię. Obie te wioski zamieszkuję ta sam grupa etniczna co wioskę Vieng Neua.
Kolejną wioską na naszym szlaku była Phieng Ngam. Jest to wioska grypy etnicznej Tai Deng i słynie z tkactwa. Przed wieloma tutejszymi domami stoją urządzenia do tkania. Jest też tu małe centrum tkactwa, ale jak my tam dojechaliśmy to było niestety zamknięte.
Dalej droga prowadziła przez pola uprawne, na których uprawia się ryż, ale nie tylko. Pasie się tam też bydło.
Po paru kilometrach dotarliśmy do Nam Ngaen. Zamieszkuje tu grupa etniczna Tai Dam. Ta wioska słynie z produkcji tradycyjnego alkoholu lao-lao, który uzyskuje się z ryżu. Niestety mimo poszukiwań, nie udało nam się namierzyć miejsca jego produkcji. W tej wiosce jadąc główną drogą nagle natrafiliśmy na swoistą blokadę. Cała droga była zablokowana suto zastawionymi stołami pod zadaszeniem. Przy części stołów biesiadowali już miejscowi, ale co ciekawe kobiety osobno i mężczyźni osobno. Pewnie było to jakieś wioskowe święto.
My pojechaliśmy dalej w kierunku Stupy Poum Pouk stojącej na wzgórzu górującym nad wioską. To jedna z najstarszych stup w całej prowincji, zbudowana w 1628 roku. W 1966 została zniszczona podczas amerykańskiego bombardowania i została odbudowana w 2003 roku. Następnie drogą wśród pól wróciliśmy do Luangnamtha.
Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy dalej do wioski Tong Chai Tai. Aby dotrzeć do tej wioski musieliśmy przeprawić się na drugą stronę rzeki Nam Tha przez wąski, krzywy most bambusowy. Tong Chai Tai również zamieszkuje lud Tai Dam. Z tej wioski robiąc małą pętlę wróciliśmy do Luangnamtha.
W sumie przejechaliśmy około 22 kilometrów, ale prażące niemiłosiernie laotańskie słońce dało nam się mocno we znaki i czuliśmy się jakbyśmy przejechali znacznie więcej. Następnego dnia rano po śniadaniu pojechaliśmy na tutejsze lotnisko, skąd mieliśmy lot do stolicy Laosu – Vientiane.
Ale o tym przeczytacie już w kolejnym odcinku.
Najczęściej komentowane