Po zwiedzaniu jaskiń w malowniczym Parku Narodowym Phong Nha postanowiliśmy w końcu dotrzeć na najbardziej rozsławioną atrakcję Wietnamu, czyli Zatokę Ha Long. Wyczytaliśmy, że najlepszą bazą wypadową na rejs po niej jest wyspa Cat Ba.
Aby tam dotrzeć z Phong Nha musieliśmy dojechać autobusem do Dong Hoi skąd pociągiem nocnym najpierw do Hanoi, a potem przesiąść się w kolejny pociąg do Haiphongu, skąd na Cat Bę mieliśmy się już dostać autobusem i promem. Na dworcu w Dong Hoi okazało się że nasz pociąg jest opóźniony pierwotnie o 2 godziny, a potem opóźnienie wzrosło do 5 godzin. My na przesiadkę w Hanoi mieliśmy 3 godziny, więc nie mogliśmy sobie pozwolić na tak duże opóźnienie. Udało nam się zamienić bilety na inny pociąg, który teoretycznie miał być półtorej godziny później niż ten nasz planowy, ale od razu była informacja, że i ten jest opóźniony o godzinę, a finalnie był opóźniony o 2 godziny. W ogóle coś się chyba stało, bo wszystkie pociągi miały kilkugodzinne opóźnienia. Zamiana biletów też nie była taka bezproblemowa, bo ten drugi pociąg był droższy i pierwotnie pani z okienka chciała abyśmy dopłacili różnicę w cenie. Dopiero po dość długiej dyskusji udało się pani wytłumaczyć, że to iż pierwszy pociąg jest tak mocno opóźniony to nie nasza wina i jeśli nie zdążymy na przesiadkę i następnie na autobus to koleje wietnamskie będą musiały nam oddać pieniądze za niewykorzystane bilety. Pani gdzieś zadzwoniła, po czym zamieniła nam bilety bez dopłaty. Finalnie wyjechaliśmy z Dong Hoi o 21:40 zamiast planowo o 18-tej. W Hanoi byliśmy po 7-mej rano i 2 godziny do następnego pociągu przeczekaliśmy na stacji. Na szczęście ten kolejny pociąg (bilety z Hanoi do Haiphongu kosztowały po 85.000 VND) był o czasie i o 12-tej byliśmy w Haiphongu. Tam do miejsca odjazdu autobusu mieliśmy do przejścia niecałe półtora kilometra i wraz z poznaną w pociągu parą Niemców przemierzyliśmy to na piechotę. Okazało się, że miejsce skąd odjeżdżają autobusy linii Hoang Long na Cat Be to taki większy garaż w którym stoi stół i kilka krzeseł, no ale mogliśmy się tam przynajmniej schować, bo na zewnątrz padał deszcz. Autobus jechał koło 40 minut i po dojechaniu do przystani trzeba było zabrać bagaże i przesiąść do się do niewielkiej łodzi, która w ciągu 15 minut przewiozła nas na wyspę. Tam znowu trzeba było zabrać bagaże i wsiąść do autobusu, który potrzebował 45 minut aby dojechać do miasta Cat Ba. Całość zajęła nam więc około godziny i czterdziestu minut, ale licząc od wyjazdu z Phong Nha to nasza cała podróż trwała nieco ponad 24 godziny. Autobus wraz z promem kosztował po 80.000 VND od osoby. Na Cat Bę można też dotrzeć bezpośrednio z Haiphongu szybkim promem, który płynie około godziny, ale kosztuje 180.000 VND, a i tak nie było na niego już biletów. Cat Ba też przywitała nas deszczem, ale mimo to po krótkim odpoczynku w hotelu ruszyliśmy w miasto się rozejrzeć.
Chcieliśmy przede wszystkim poszukać ofert rejsu do zatoki Ha Long. Tu praktycznie na każdym kroku jest jakaś agencja czy hotel, które oferują takie wycieczki. Generalnie są dwa warianty: dwudniowy z noclegiem na statku w cenie ponad 100 USD od osoby i jednodniowe kosztujące 15-25 USD od osoby. My pierwotnie myśleliśmy o tym rejsie z noclegiem, ale jak policzyliśmy wszystko i porównaliśmy z rejsem jednodniowym to wyszło nam, że fair cena takiego dwudniowego rejsu powinna wynieść koło 40 USD i zdecydowaliśmy, że oferta za 105 USD jaką udało nam się znaleźć jest dla nas zdecydowanie za droga i wybraliśmy wersję jednodniową za 15 USD (350.000 VND) zakupioną w naszym hotelu. Ponieważ prognozy pogody na następny dzień nie były zbyt pomyślne, to zdecydowaliśmy, że tego dnia zrobimy sobie wycieczkę po wyspie, a na rejs popłyniemy jeszcze kolejnego dnia kiedy to pogoda miała być zdecydowanie lepsza.
Cat Ba to największa wyspa archipelagu o tej samej nazwie i leży w południowo-wschodniej części zatoki Ha Long w północnym Wietnamie. To górzysta wyspa o powierzchni 285 km2, a część jej terytorium leży poniżej poziomu morza. Połowę jej powierzchni zajmuje park narodowy gdzie między innymi mieszkają zagrożone wyginięciem małpy langura Cat Ba. Cześć brzegów wyspy porastają lasy namorzynowe. Mieszka na niej około 13.000 mieszkańców z czego zdecydowana większość w jej południowo-wschodniej części w samym mieście Cat Ba i jego okolicach. Dodatkowe 4.000 ludzi żyje na pływających wioskach rybackich rozsianych przy wybrzeży wyspy. Można tu zobaczyć kilka jaskiń i przejść się szlakiem przez park narodowy. Wyspę najlepiej zwiedzać na motorze lub rowerem i my właśnie zdecydowaliśmy się na ten drugi sposób. Znaleźliśmy wypożyczalnię rowerów i za 70.000 VND od roweru udało nam się wypożyczyć rowery na cały dzień. Były one jednak trochę zaniedbane i przerzutki nie działały tak jak powinny. Rower Kasi wymieniliśmy zaraz po wyruszeniu, bo był właśnie problem z przerzutkami, ale przerzutki i w tym nowy po około 3 kilometrach odmówiły posłuszeństwa. Zadzwoniliśmy do gościa z wypożyczalni i po około 30 minutach przyjechał do nas motorem i przyprowadził kolejny rower. Jednak i ten okazał się nie w pełni sprawny i po kilku minutach testów uznaliśmy, że nie da się nim jechać w góry. Właściciel wypożyczali stwierdził wtedy, że możemy wrócić do miasta i on odda nam pieniądze. Tak też zrobiliśmy, ale jak oddaliśmy rowery to nagle okazało się, że gość nie chce nam oddać pełnej sumy. No i się zaczęło. Wymiana zdań była dość ostra i głośna i trwało to z dobre 10 minut, no ale w końcu udało nam się odzyskać całą kwotę. Zaczęliśmy więc szukać opcji moto-taxi lub zwykłej taksówki aby jednak zwiedzić tę wyspę. Moto-taxi nie mogliśmy znaleźć, a taksówkarze chcieli strasznie dużo pieniędzy za objazd. Zrezygnowani wróciliśmy do hotelu, ale tu z pomocą przyszedł nam jego właściciel. Zadzwonił gdzieś i za 5 minut pod hotel podjechał samochód z kierowcą, który miał nas zawieść do dwóch jaskiń i parku narodowego i tam na nas zaczekać. Kosztowało nas to 350.000 VND. Ruszyliśmy w głąb wyspy i po kilkunastu kilometrach dojechaliśmy do jaskini Hospital Cave. Wejście tam kosztuje 40.000 VND od osoby, a jaskinia nazwę swą zawdzięcza temu, iż w czasie wojny był w niej stworzony szpital polowy. Wnętrze jej bardziej przypomina bunkier niż naturalną jaskinię, bo ściany w większości są równo wybetonowane. Jest tam kilka sal z manekinami imitującymi rannych. Ale w sumie to chyba nie warto tam zaglądać, bo nie ma tam nic ciekawego ani godnego zobaczenia.
Następnie pojechaliśmy do jaskini Trung Trang. Tu bilety są po 80.000 VND i uprawniają one także do późniejszego wejścia do parku narodowego. Ta jaskinia jest znacznie dłuższa niż poprzednia. Jest w pełni naturalna. Jest tu trochę form skalnych i czasami trzeba się przeciskać przez wąskie i niskie korytarze. Oczywiście ciężko ją porównywać do jaskiń z Phong Nha, gdyż jest ona znacznie mniejsza i mniej atrakcyjna ale i tak nam się podobała. Z jaskini wychodzi się około kilometra od miejsca gdzie się do niej wchodzi, ale nasz kierowca już na nas czekał przy wyjściu i zawiózł nas dalej do parku narodowego.
Na początku po wejściu do parku idzie się płaską, betonową drogą wzdłuż porzuconych zabudowań i dopiero po około 15 minutach dochodzi się do lasu porastającego zbocza i tu zaczyna się wspinaczka. Szlak prowadzi przez las tropikalny w kierunku najwyższego szczytu wyspy, który ma wprawdzie tylko 331 m n.p.m., ale po pierwsze startuje się niewiele powyżej poziomu zero, a po drugie szlak jest miejscami naprawdę trudny i dość niebezpieczny. Było tam ślisko i trzeba było uważać żeby się nie poślizgnąć na mokrych kamieniach, a momentami było stromo, ale widoki wokół wynagradzały ten trud. Było pięknie. Wokół śpiewały ptaki. Gdy po niecałej godzinie wspinaczki weszliśmy na, wydawało nam się szczyt, to okazało się, że to tylko punkt widokowy, a do szczytu jest jeszcze kilkaset metrów dalej stromo pod górę. Kilka zdjęć i ruszyliśmy dalej. W końcu dotarliśmy na najwyższy punkt. Widok z niego był imponujący. Dookoła tylko góry i porastający je las tropikalny. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy w dół. Nie był to długi treking, ale nie pamiętamy kiedy się tak ostatnio zmachaliśmy. W międzyczasie słońce zaczęło coraz częściej i dłużej przebijać się przez chmury i mocno przygrzewać. Do tego w lesie panowała wysoka wilgotność powyżej 85%, co dodatkowo czyniło wspinaczkę trudniejszą. Z czół spływał nam pot, a nawet nasze okulary przeciwsłoneczne nam parowały. Całość czyli wejście i zejście zajęło nam godzinę i 45 minut. Po powrocie do samochodu wróciliśmy do hotelu drogą wzdłuż wybrzeża.
Na drugi dzień o 8-mej rano wyruszyliśmy na rejs po zatoce. Z hotelu odebrał nas i innych gości mały bus, który potem jeszcze po drodze zabrał kilka dodatkowych osób i po około 10-15 minutach drogi dojechaliśmy do przystani Ben Beo na południowo-wschodnim wybrzeżu wyspy. Tam przejął nas przewodnik i wszyscy, około 25 osób, weszliśmy na pokład. Niebo niestety było cale zachmurzone i wyglądało na to, że prognoza pogody mówiąca o słonecznym dniu się nie sprawdzi. Było też dość chłodno. Statek miał górny, odkryty pokład, na którym na początku wszyscy się usadowili. Pod pokładem było pomieszczenie z kilkoma stołami, kuchnia i toaleta.
Z czasem z powodu chłodu coraz więcej osób schodziło pod pokład, ale tam wcale nie było cieplej, bo prawie wszystkie okna, a także drzwi na dziób i na rufę były stale otwarte. Płynęliśmy pomiędzy skalistymi wysepkami wapiennymi słupami wyłaniającymi się z morza, mijając na początku pływające wioski rybackie. Wokół było też dużo innych statków z turystami i wszystkie płynęły w tym samym kierunku. Zatoka Ha Long zajmuje powierzchnię 1.500 km2 i znajduje się na niej około 1900 niezamieszkałych skalistych wysp i wysepek. Niektóre z nich wystrzeliwują wysoko ponad poziom morza, nawet do 100 metrów. Wapienne podłoże sprzyja powstawaniu licznych jaskiń i grot. Zatoka powstała przez zalanie dawnego płaskowyżu wapiennego i to co dzisiaj można zobaczyć jako wyspy top dawne szczyty gór. Wyspy tworzą swego rodzaju labirynt i trzeba znać tutejsze wody aby w nim nie zabłądzić. Zatoka jest od 1994 roku wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
Według legendy to wyspy na zatoce powstały na skutek zetknięcia z wodą wielkich pereł, które wypluwały smoki zesłane przez bogów aby pomóc Wietnamczykom w obronie przed najeźdźcami. Dzięki temu powstało coś w rodzaju naturalnej bariery chroniącej kraj przed najazdem z morza. Stąd też zatokę nazywa się również zatoką lądującego smoka. Inna legenda głosi zaś, że zatoka powstała przez to, że uciekający z pobliskich gór do morza smok swoim ogonem wyżłobił bruzdy, które następnie zalała woda i dlatego jej kolejna nazwa to zatoka zanurzającego się smoka.
Tak naprawdę to te wszystkie statki wycieczkowe ledwo zahaczają o Zatokę Ha Long i bardziej kręcą się blisko wyspy Cat Ba. Niestety nasz przewodnik okazał się porażką. Przez cały rejs nie powiedział ani słowa o samej zatoce, gdzie jesteśmy, gdzie płyniemy i co widzimy. Jakby go w ogóle nie było. Odzywał się tylko w kwestiach organizacyjnych typu o której będzie lunch i czy do wody można skakać z lewej czy prawej burty statku. No ale cóż za późno było na zmianę wycieczki.
Po dwóch godzinach dopłynęliśmy do małej zatoczki gdzie na wodzie unosiła się pływająca przystań kajakowa. Nasz statek dobił do tej przystani, na którą zeszliśmy i gdzie dostaliśmy kajaki. Teraz już sami mogliśmy powiosłować po okolicznych zatoczkach przez półtorej godziny. Przewodnik powiedział nam tylko, że w okolicy są trzy jaskinie i że do pierwszej nie można wpływać bo teraz jest odpływ i potem jak przyjdzie przypływ to nie będzie można z niej wypłynąć. Ruszyliśmy więc do pierwszej z jaskiń, które można było odwiedzić. Tak naprawdę to płynęliśmy trochę na czuja, a trochę za innymi kajakami, bo instrukcje przewodnika były bardzo niejasne. Dopłynęliśmy w końcu do niskiego wejścia do jaskini. Gdy przez nie przepłynęliśmy to znaleźliśmy się w pięknej i cichej zatoczce. Ponoć można tu czasami zobaczyć małpy schodzące nad brzeg, ale nam nie udało się żadnej wypatrzeć.
Po opłynięciu zatoczki znowu przez niskie wejście wypłynęliśmy z jaskini i udaliśmy się do kolejnej. Tu znowu przez niskie wejście wpłynęliśmy do zatoki, którą potem opuściliśmy wąskim przesmykiem w kierunku zatoki, w której pływała przystań. Mieliśmy jeszcze trochę czasu więc popływaliśmy jeszcze wokół przystani i wróciliśmy na statek.
Tam po chwili podano lunch. Na lunch było kilka miejscowych potraw i byliśmy pozytywnie zaskoczeni ilością jedzenia.
Po zjedzeniu przez wszystkich lunchu statek ruszył w dalszą podróż. Było niestety coraz zimniej. Po jakimś czasie statek znowu stanął w pobliżu jakiś skał i nadszedł czas na pływanie. Ale było tak zimno, że tylko kilku śmiałków zdecydowało się na kąpiel. Miejsce też nie było jakieś szczególne i zachęcające do kąpieli. Po około 30 minutach ruszyliśmy dalej.
Następny przystanek to była wyspa małp. Statek przycumował w jej pobliżu i małymi łodziami dopłynęliśmy na plażę. Tam zaraz pojawiły się pierwsze małpy które oczekiwały od turystów jedzenia. Trzeba na nie uważać, bo mogą łatwo porwać coś z głowy czy plecaka i zabrać w góry. Tak więc rzeczy jak okulary, czapki, aparaty fotograficzne itp. są tu w niebezpieczeństwie. Na wyspie jest jedna skalista góra, na którą można wejść w około godzinę oraz plaża gdzie można się kąpać. Nie było jednak chętnych na kąpiel. Na wyspie mieliśmy spędzić 2 godziny, ale ponieważ pogoda była kiepska, a kilka osób z naszego statku musiało wcześniej wrócić na Cat Bę, bo mieli jeszcze tego samego dnia jechać dalej do Hanoi my zdecydowaliśmy się wrócić z nimi wcześniej. Nie wchodziliśmy więc na sam szczyt, a tylko wspięliśmy się kilkadziesiąt metrów na pierwszy punkt widokowy i wróciliśmy na plażę. I tak po drodze w dół mieliśmy niemiłe spotkanie z małpami, które były agresywne i ewidentnie chciały nam coś zabrać z plecaka. Po powrocie na plażę małą łódką wróciliśmy na nasz statek.
Okazało się że tylko my z osób wracających wcześniej wróciliśmy na nasz statek, a inni popłynęli na innych statek, który ich zabrał na Cat Bę. Jak zaczęliśmy się dopytywać o co chodzi to okazało się, że nasz wspaniały przewodnik o nas zapomniał. No ale w końcu zadecydował, że nasz statek odwiezie nas na Cat Bę i potem wróci po resztę. Mieliśmy więc prywatny rejs, a potem transfer do hotelu. W sumie wycieczka nas rozczarowała. Pewnie gdyby pogoda była dobra to mielibyśmy trochę inne odczucia, bo to na pewno jedno z magicznych miejsc Wietnamu, przynajmniej tak wygląda z fotografii, które można z stąd zobaczyć. No i ten nieszczęsny przewodnik też nie pomógł. Wieczorem poszliśmy jeszcze na pobliskie wzgórze gdzie jest punkty widokowy na zatokę przy mieście Cat Ba. Można stamtąd oglądać zachody słońca, ale tego dnia z powodu chmur zachodu praktycznie nie było.
Na koniec żałowaliśmy, że jednak nie popłynęliśmy pierwszego dnia, bo wprawdzie rano trochę padało, ale potem wyszło słońce, a tego drugiego dnia słońce było cały czas za chmurami.
Najczęściej komentowane