Naszym kolejnym etapem w podróży po Hong Kongu i Makau okazały się… Filipiny. Już wcześniej zastanawialiśmy się, czy by tam nie polecieć, czytając o ich pięknych wyspach i krystalicznych wodach. Będąc w Hong Kongu musieliśmy postanowić co dalej i i nadarzyła się okazja. Kupiliśmy bilety w Cebu Pacific za stosunkowo niewielkie pieniądze i tak oto wylądowaliśmy 19 lipca w Manili. Lot z Hong Kongu do Manili trwał ponad 2 godziny. W Manili byliśmy stosunkowo wcześnie, wiedząc jakie są tam korki i że musimy dostać się na dworzec autobusowy skąd odjeżdżał nasz nocny autobus na północ kraju, byliśmy spokojni, że na pewno na czas zdążymy. Manila przeraziła nas strasznym ruchem i potężnymi korkami w mieście, wiedząc o tym nawet nie planowaliśmy wypadu na miasto, aby choć trochę „liznąć” stolicy. Z lotniska złapaliśmy autobus Airport Loop jadący w kierunku najbliższej stacji metra Taft Avenue, aby potem już metrem dojechać do dzielnicy Cubao, skąd z dworca odjeżdżał nasz autobus. Korek był potężny. Ugrzęźliśmy w nim już dosłownie po stu metrach od lotniska. Mieliśmy wrażenie, że pokonujemy centymetry drogi, a masa samochodów próbująca jakoś ruszyć nie miała końca. Ale jakoś w końcu dotarliśmy na końcowy przystanek autobusu tuż przy stacji metra. Założyliśmy nasze plecaki i dosłownie wbiliśmy się w tłum kierujący się na stację. Na stacji kolejka do wejścia, stanęliśmy więc grzecznie. Okazało się, że każdy bagaż, nawet najmniejszy jest prześwietlany, tak jak na lotniskach prześwietla się bagaże podręczne. Tylko maszyny mieli trochę mniejsze, a mimo to kazali nam tam wepchnąć nasze duże plecaki. I tu zaczęły się nasze problemy. W plecaku mamy po scyzoryku i jeden średni nóż. Na skanie bagażu od razu wypatrzyli ten nóż i zaczęła się dyskusja, że z nożem nie wolno wejść do metra. Najpierw z panią od skanera, która powiedziała, że nie możemy wejść dalej. Tłumaczyliśmy, że podróżujemy już tak kilka miesięcy, latamy samolotami i nikt nie czepiał się tego noża, no i że go potrzebujemy aby np. pokroić chleb czy owoce. Dyskusja trwała parę minut i w końcu pani zaczęła się łamać. Stwierdziła, że zawoła przełożonego. Pojawił się więc jakiś pan chyba policjant i znowu dyskusja od początku i że tylko musimy dojechać do autobusu, bo nie zdążymy inaczej, ale on stwierdził, że nie wolno i tyle. No ale po kolejnych kilku minutach widać było, że też zaczął się łamać i na koniec stwierdził, że on to by nas puścił, no ale nie wie co na to jego dowódca. Pojawił się w końcu i dowódca z karabinem, który stwierdził jednak, że takie mają procedury i nie możemy z nożem wejść do metra. Daliśmy za wygraną. Wkurzeni wyszliśmy z tego metra i wróciliśmy na ulicę. Tu w tłumie samochodów wyłapaliśmy jakąś wolną taksówkę i się do niej zapakowaliśmy. Policjant na stacji metra powiedział nam, że z powodów korków dojazd na dworzec autobusowy oddalony o około 13 km zajmie nam jakąś godzinę. Ale trwało to dwie godziny. To był istny koszmar. Gdyby nie to, że kierując się naszą nawigacją wskazaliśmy kierowcy aby w pewnym momencie uciekł z głównej ulicy i pojechał bocznymi, to pewno trwałoby to jeszcze dłużej. No ale w końcu dojechaliśmy na miejsce czyli niewielki plac niedaleko stacji metra Araneta Center – Cubao, skąd odjeżdżają autobusy między innymi linii Coda Lines. W okolicy jest pełno takich placów używanych przez różne linie autobusowe. Do odjazdu autobusu mieliśmy jeszcze ponad 2 godzimy. W kasie biletowej odebraliśmy bilety zakupione wcześniej przez internet i poszliśmy coś zjeść przed drogą do jednego z pobliskich, filipińskich fast foodów. Nawet na chodnikach był tłum, przez który trzeba było się niemalże przeciskać. Po zjedzeniu czegoś ciepłego wróciliśmy na dworzec i już tam poczekaliśmy na nasz autobus. Autobus ruszył punktualnie o 22-giej. Przed nami było 9 godzin drogi do Banaue. Autobus był Delux, przynajmniej jak trzeba było za niego zapłacić. Miał mieć wi-fi, toaletę, koce ale z tego wszystkiego była tylko toaleta. Baliśmy się trochę, że mocno zmarzniemy, bo czytaliśmy, że w tych autobusach klima działa tak mocno, że potrafi być tylko 10-11 stopni. Wyciągnęliśmy więc polary, a nawet czapki i rękawiczki. No ale okazało się że akurat tym razem nie było tak źle, choć ciepło też nie było. Większość drogi jakoś przekimaliśmy. Okazało się że kierowca nieźle grzał i na miejsce dojechaliśmy jakąś godzinę przed czasem.
Banaue to niewielkie miasto położone w górach Cordilera na północy filipińskiej wyspy Luzon. Mieszka tu ponad 21 tys ludzi, ale miasto nie sprawia wrażenia aż tak dużego. Jak dla nas to wygląda bardziej na dużą wieś niż małe miasto. Generalnie po przybyciu do miasta trzeba się zarejestrować w tutejszej informacji turystycznej i opłacić 50 PHP opłaty turystycznej. Ale my przyjechaliśmy w sobotę i informacja była zamknięta cały weekend, więc nam się upiekło. Z przystanku autobusowego, obok informacji turystycznej, do naszego hotelu mieliśmy dosłownie 5 minut spaceru, więc ruszyliśmy na piechotę. Mimo wczesnej pory udało nam się od razu dostać pokój i poszliśmy do pobliskiej restauracji na śniadanie.
Już podczas śniadania mogliśmy z tarasu restauracji podziwiać piękne widoki. Przed nami były najstarsze tarasy ryżowe świata, które liczą sobie 2 tys. lat. Widok był naprawdę imponujący a jeszcze bardziej imponujące jest to że te wszystkie tarasy powstały ręcznie i są użytkowane również beż użycia żadnych maszyn. Po prostu na tak stromych zboczach używanie jakichkolwiek maszyn nie jest możliwe. A takie tarasy trzeba cały czas konserwować aby zapobiec ich erozji. Czasami spotyka się stwierdzenie, że tutejsze tarasy to ósmy cud świata. Pokrywają one wszystkie okoliczne zbocza.
Podczas śniadania w restauracji spotkaliśmy sympatyczną parę z Wrocławia Beatę i Jacka. Okazało się, że to ich ostatni dzień w Banaue, ale że tak jak my planują tego dnia spacer po tutejszych tarasach ryżowych. Zgadaliśmy się więc aby wybrać się tam razem i ruszyliśmy zaraz po śniadaniu. Z Banaue za 100 PHP od osoby, podjechaliśmy dwoma tricycle’ami, czyli takimi motorami z wózkiem, około 5 km w górę do punktu widokowego, po drodze zatrzymując się jeszcze na chwilę na innym punkcie widokowym.
Po dotarciu do tego docelowego punktu widokowego, który znajdował się prawie na szczycie zbocza rozpoczęliśmy marsz w dół przez ryżowe pola. Trasa wiodła głównie po groblach rozdzielających ryżowe tarasy. Tutejsze tarasy są naprawdę wysokie i często idąc po wąskiej grobli trzeba balansować aby nie spaść w dół, Wzdłuż grobli często płynie strumień wody i co jakiś czas trzeba go przekroczyć. Groble często są śliskie i trzeba uważać aby się nie wywrócić. Mi się niestety to przydarzyło i wylądowałem jedną ręką w kanale, ale przynajmniej nie spadłem w dół. Na szczęście nic mi się nie stało i nawet aparat, który też się skąpał w wodzie jakoś wyszedł cało z tej przygody. Szliśmy wzdłuż tarasów co jakiś czas schodząc jeden lub kilka poziomów w dół. Widoki wokół były przepiękne i do tego ta soczysta zieleń młodego ryżu.
Na niektórych polach ryż był już bardziej dojrzały i widać było już wyraźnie jego ziarna. Wtedy jego barwa staje się bardziej żółta. Po drodze mijaliśmy też wodospady tworzone przez strumienie wody spadające kaskadowo ze zboczy. Największy z nich nazywa się Jappah.
Z czasem jak zeszliśmy już niżej, to co jakiś czas przechodziliśmy pomiędzy drewnianymi chałupami tutejszych rolników. Na koniec dotarliśmy na sam dół do Banaue leżącego na dnie doliny, którego zabudowania rozciągają się na zboczach okolicznych wzgórz. Przez wiszący most nad strumieniem, a potem po stromych schodach w górę dotarliśmy w okolice naszego hotelu.
Niedaleko był niewielki targ, na którym kupiliśmy owoce, a potem udaliśmy się wszyscy razem na piwo. Zdążyliśmy usiąść w restauracji jak lunął deszcz. Mieliśmy kupę szczęścia, bo nie tylko przemoklibyśmy do suchej nitki, ale dodatkowo spacer po tych wąskich, i nawet bez deszczu śliskich groblach, w takim deszczu byłby niemałym wyzwaniem. Po południu pożegnaliśmy Beatę i Jacka, którzy odjechali autobusem do Manili.
Miejscowi mężczyźni niemal bez przerwy żują mommę. Jest to mieszanka liści tytoniu, liści pieprzu żuwnego, orzechów z palmy betelowej oraz sproszkowanych muszli małży. Podczas żucia nabiera to czerwonego koloru dlatego też tutejsi mężczyźni mają czerwone usta i zęby. Ponieważ mommy nie można połykać to po żuciu wypluwają oni ją na ulice i chodniki. Wygląda to jakby spluwali krwią a i chodniki wyglądają „krwawo”. Często można tu też spotkać tabliczki informujące, że spluwanie mommy w danym miejscu jest zabronione. Momma zwana też betelem to czwarta pod względem popularności używka na świecie. Ustępuję tylko kofeinie, nikotynie i alkoholowi. Jak wykazują badania jest ona niestety bardzo szkodliwa dla zdrowia, głównie dziąseł i zębów ale też krtani, wątroby czy trzustki.
Następnego dnia wstaliśmy bardzo wcześnie bo chcieliśmy złapać autobus do Sagady. Autobus planowo miał być koło 7-mej rano, ale mógł być też sporo wcześniej, więc trzeba było być na przystanku wcześniej i czekać. My na przystanek dotarliśmy przed szóstą i od razu miejscowi poinformowali nas, że autobusy już odjechały, ale że powinien być jeszcze jeden. Podczas czekania zaczepił nas jakiś facet i powiedział, że on ma już dwójkę Brytyjek na wycieczkę do Sagady i że możemy do nich dołączyć i pojechać razem o 8-mej mini-vanem. Od słowa do słowa dogadaliśmy się nie tylko na tę jedną wycieczkę do Sagady, ale także na kolejny dzień do Batad. Mieliśmy jeszcze trochę czasu do odjazdu więc wróciliśmy na moment do hotelu. O 8-mej zeszliśmy na dół, ale gość się nie pojawiał. Czekaliśmy ponad 20 minut i już nieco wkurzeni stwierdziliśmy, że chyba nas wystawił. No ale w końcu podjechał mini van i nas zabrał. Pojechaliśmy po dwie Brytyjki, a potem jeszcze zabraliśmy dwie Filipinki i w końcu ruszyliśmy w drogę. Z Banaue do Sagady jest około 65 km, ale droga zajmuje ponad dwie godziny. Jedzie się krętą, górską drogą, czasami w nie najlepszym stanie. Często na drodze zalegają kamienie i skały, które spadły z ciągnących się wzdłuż drogi zboczy. Czasem są to naprawdę spore osuwiska.
Po dojechaniu do Sagady ruszyliśmy na piechotę do pierwszego z punktów wycieczki. To słynne wiszące trumny. Z parkingu idzie się tam dosłownie 10-15 minut dochodząc do skały na której zawieszonych jest kilkanaście trumien. Skąd te trumny? Ano jest to tradycyjny sposób pochówku tutejszej ludności. Po trzydniowych ceremoniach zwłoki zmarłego składane są w trumnie, która następnie zawieszana jest na skale. W tym najpopularniejszym miejscu wiszących trumien jest kilkanaście, ale w okolicznych jaskiniach i na innych skałach jest ich znacznie więcej. Według miejscowych, zmarłych należy chować w przewiewnych miejscach, aby dusza mogła swobodnie opuszczać ciało i uczestniczyć w życiu rodziny zmarłego. Stąd też właśnie pochówki w trumnach wiszących na skałach lub w jaskiniach. Na niektórych trumnach wypisane są imiona złożonych w nich zmarłych, ale według tego co mówił nam przewodnik to jest to swego rodzaju wandalizm bliskich zmarłych, gdyż tradycyjnie na tych trumnach nie powinno być żadnych napisów.
Po wizycie pod skałą z wiszącymi trumnami wróciliśmy na parking przechodząc przez tradycyjny cmentarz katolicki. Odwiedziliśmy też pobliski kościół Najświętszej Maryi Dziewicy.
Następnie podjechaliśmy busem do jaskini Sumaguing. To jedna z największych atrakcji okolicy, ale my nie byliśmy w ogóle przygotowani na jej zwiedzanie. Do jaskini można wejść tylko z lokalnym przewodnikiem, który przed wejściem rozpala lampę gazową, która to stanowi jedyne źródło światła wewnątrz.
W jaskini jest ślisko i trzeba bardzo uważać aby się nie przewrócić. Tym bardziej, że czasami schodzi się w dół po stromych, skalnych urwiskach i to w półmroku. Nie wystarczy używać tu tylko nóg. Ręce pracują niemalże tak samo jak nogi. Z czasem w jaskini jest coraz więcej wody i w pewnym momencie musieliśmy zdjąć buty i zostawiwszy je iść dalej na bosaka. Na szczęście mieliśmy spodnie z odpinanymi nogawkami więc mogliśmy „przerobić” je na krótkie. Wody było coraz więcej i szliśmy w poprzek wartkiego strumienia, a potem trzeba było zejść, a raczej ześlizgnąć się w dół po skalnych zboczach po których płynie normalna podziemna rzeka. Po drodze mija się ciekawe formacje skalne.
W pewnym momencie droga prowadzi w dół po pionowej ścianie. Aby zejść na dół trzeba użyć zwieszonej tu liny.
Po zejściu na dół nagle lampa naszego przewodnika zgasła i zapanowała całkowita ciemność. Przy świetle latarek z telefonów przewodnikowi udało się jakoś na nowo rozpalić tę lampę, więc mogliśmy iść dalej.
Po dojściu na dół jaskini wraca się tą samą drogą. Znowu pracują wszystkie ręce i nogi. No ale jakoś udało nam się to przeżyć. Naszym zdaniem, w Europie nigdy nie byłoby możliwe, aby ktoś bez przygotowania i bez sprzętu, choćby kasku na głowie, mógł wejść do takiej jaskini. No ale tu to „codzienność”.
Byliśmy ubłoceni, przemoczeni i na lekkiej adrenalinie. Jaskinia Sumaguing to najgłębsza jaskinia Filipin. Trzeba też przyznać, że bez pomocy przewodnika, który skakał tam po skałach jak kozica, nie dalibyśmy rady zejść na dół i potem wrócić na górę. Cały czas podpowiadał nam gdzie postawić stopę, a gdzie chwycić się ręką. Taszczył też nasz aparat aby nie przeszkadzał mi on we wspinaczce.
Po wizycie w jaskini Sumaguing ruszyliśmy do kolejnej jaskini Lumiang, położonej parę kilometrów dalej. W tej jaskini znajdują się setki trumien zawieszonych na skałach. Najstarsze z nich mają 500 lat. My oglądaliśmy tylko część z nich, około setki, widoczną z wejścia do jaskini. Ponoć ta jaskinia jest połączona z Sumaguing i wprawni grotołazi mogą przejść z jednej jaskini do drugiej, ale szlak jest o wiele trudniejszy niż jaskinia Sumaguing.
Po wizycie w jaskini Lumiang zatrzymaliśmy się na późny lunch i potem ruszyliśmy w drogę powrotną do Banaue. W międzyczasie rozpadał się deszcz. Momentami lało strasznie, a droga którą jechaliśmy przeistaczała się w rwącą rzekę Na zboczach powstawały istne wodospady, które z impetem spadały na drogę. Na pewno nie była to łatwa droga dla kierowcy.
Trzeciego dnia rano byliśmy umówieni na wycieczkę do Batad. Tym razem kierowca pojawił się przed czasem i przyszedł po nas do hotelu. Ale jak wyszliśmy na zewnątrz, to okazało się, że ktoś zaparkował swój samochód tak, że całkowicie zablokował nasz. Zaczęło się szukanie kierowcy tego samochodu, ale nikt nie wiedział gdzie on jest. Nasz kierowca próbował go znaleźć, a my czekaliśmy i obserwowaliśmy lokalnych policjantów, których było w okolicy mnóstwo. Część z nich była w kamizelkach kuloodpornych i z długą bronią maszynową. Potem okazało się, że w okolicy zatrzymano jakiegoś handlarza narkotyków i stąd ten najazd różnego rodzaju oddziałów policji. Po jakiejś pół godzinie bezowocnego szukania kierowcy, który nas zablokował, przyjechał po nas inny samochód, którym podjechaliśmy po te same dwie Brytyjki, z którymi podróżowaliśmy dzień wcześniej. Tym razem jechaliśmy typowym, lokalnym jeepneyem, czyli takim miejscowym autobusem, do którego wsiada się z tyłu i siedzi na ławkach ustawionych po obu stronach wzdłuż tylnej kabiny. Tego typu jeepney’e, czasami bardzo kolorowe, to tutaj obok tricycle’ów, główny środek transportu dla miejscowej ludności.
Jechaliśmy znowu krętą, górską drogą często omijając zalegające na drodze kamienie, które spadły z przydrożnych zboczy. Ale widoki były cudne. Piękne góry i te tarasy ryżowe. Najpierw dojechaliśmy do punktu widokowego, z którego rozciągał się widok na wioskę Bangaan położoną w dolinie pośród ryżowych pół, a następnie do kolejnego punktu widokowego na wioskę Ducligan i wijąca się przez dolinę rzekę. Tu pola ryżowe były niezwykle zielone.
Następnie zawróciliśmy i wróciliśmy do rozwidlenia drogi, gdzie kierowca skręcił pod górę i zaczęliśmy wspinaczkę w kierunku Batad. Do samego Batad nie da się dojechać samochodem i trzeba iść około 1 km od końca drogi do samej wioski. Jednak z powodu niedawnego osuwiska obecnie droga była zablokowana wcześniej. Nasz jeepney zaparkował więc przed osuwiskiem, a my już dalej ruszyliśmy na piechotę. Co ciekawe to osuwisko uwięziło poniżej kilkanaście samochodów, które aby móc stamtąd wyjechać muszą czekać aż droga zostanie „odkopana”.
Po kilkudziesięciu minutach doszliśmy do Batad. To wioska, w której żyje około 1,5 tys ludzi. Leży ona na zboczu góry, a jej najstarsza część w dolinie. Wokół na wszystkich zboczach piętrzą się ryżowe tarasy. Na szczycie zbocza kilka domów oferuje tarasy widokowe, z których można podziwiać okolicę.
My ruszyliśmy lekko w dół, a potem wzdłuż zbocza na przeciwlegle zbocze do kolejnego punktu widokowego. Ścieżka, którą szliśmy wiodła trochę w dół, trochę w górę, ale była momentami bardzo wąska, a po naszej prawej stronie często był parometrowy spadek na położony poniżej taras ryżowy. Trzeba było znowu bardzo uważać aby się poślizgnąć i nie upaść, bo mogłoby to się źle skończyć.
Idąc wzdłuż zbocza obeszliśmy połowę doliny i dotarliśmy do punktu widokowego gdzie zatrzymaliśmy się na krótki odpoczynek.
Potem ruszyliśmy stromą ścieżką w dół na dno doliny. Momentami było naprawdę stromo. Chcieliśmy dojść do wodospadu Tappiya Falls, ale niestety okazało, że dzień wcześniej utopił się tam jeden z filipińskich turystów i do czasu wyłowienia zwłok dojście do wodospadu zostało zamknięte. Musieliśmy więc odpuścić ten punkt programu.
Po zejściu na dno doliny doszliśmy do wioski i tam odwiedziliśmy jeden tradycyjny dom zamieszkały przez bardzo leciwe małżeństwo. Zobaczyliśmy, i sami spróbowaliśmy jak się młóci ryż, a następnie odsiewa ziarno od plew. Mogliśmy też zajrzeć do wnętrza tradycyjnego domu.
Po krótkiej rozmowie z gospodarzami ruszyliśmy dalej. Tym razem zaczęliśmy znowu wspinaczkę w kierunku szczytu zbocza. Wspinaliśmy się po ryżowych groblach i kamiennych murkach podtrzymujących ryżowe tarasy. Takie murki mają kamienne stopnie aby łatwiej było się po nich wspinać, ale czasami te stopnie są tak wysokie, że i tak trzeba się nieźle nakombinować.
W końcu dotarliśmy na górę zbocza, a dalej także pod górę, wróciliśmy do samochodu. Byliśmy nieco zmęczeni, bo cały dzień panował straszny upał, a na ryżowych polach trudno o cień chroniący przed prażącym słońcem. Ale dla tych widoków warto było się męczyć.
Pola ryżowe w Banaue i Batad to jedne z najpiękniejszych jakie do tej pory widzieliśmy w naszym życiu. Warto też pamiętać, że to wszystko stworzył człowiek gołymi rękami, wkładając w to mnóstwo pracy i wysiłku i że dla nas to piękne widoki, a dla miejscowych rolników to trudny „kawałek chleba”, z którym muszą się na co dzień zmagać.
Te trzy dni na północy Filipin były bardzo miłym początkiem naszej wizyty w tym kraju. Odwiedzając Filipiny warto wygospodarować parę dni aby zobaczyć ten zakątek, bo jest to naprawdę niesamowite miejsce. Mamy nadzieję, że dalej nie będzie gorzej i że zobaczymy tu wiele pięknych i ciekawych miejsc. Kolejnego dnia poświęciliśmy nieco czasu na blogowanie, a po południu ruszyliśmy dalej w trasę przez Filipiny.
Pingback: Palawan cz.1 – Puerto Princesa i podziemna rzeka – Bachurze i ich podróże