Kolejnym naszym przystankiem w Kambodży był Kep. Niewielkie miasteczko na południu kraju położone nad brzegiem Zatoki Tajlandzkiej. Dawniej, to jest przed dyktaturą Czerwonych Khmerów, był to kurort gdzie swoje wille mieli bogaci mieszkańcy kraju oraz członkowie rządu. Powstało tu wtedy wiele ładnych budynków, które niestety w czasie rewolucji Czerwonych Khmerów, którzy wymordowali praktycznie całą inteligencję oraz elity gospodarcze, zostały porzucone i do większości z nich nikt już nigdy nie wrócił. Dzisiaj można tu wciąż spotkać liczne opuszczone i zniszczone wille z tamtych czasów.
Obecnie Kep to miejsce wypoczynku Kambodżan, głównie ze stolicy kraju. Z Phnom Penh do Kepu jest nieco ponad 160 km, ale nasza podróż trwała ponad 5 godzin. Droga była koszmarna. Większa jej część była w remoncie i nasz mini-van, albo wlókł się po dołach, albo tkwił w korku, a ta „przyjemność” kosztowała nas po 8 USD od osoby. No ale w końcu dojechaliśmy na miejsce. Przynajmniej kierowca wysadził nas tuż obok naszego guesthouse’u, który składał się z kilku drewnianych i murowanych bungalowów stojących wśród pięknego ogrodu rozbrzmiewającego śpiewem ptaków. My mieszkaliśmy w drewnianym domku, który przyciągał różne zwierzątka. Mieszkał z nami duży gekon wydający śmieszne dźwięki, wieczorami na mały taras przed domkiem przylatywał nietoperz, który po nocy zostawiał na nim resztki owoców po swojej uczcie. W nocy w naszym domku buszował jakiś mały gryzoń. Wyglądał na jakiegoś średniej wielkości szczura, ale według właścicielki hotelu to była ponoć mysz, bo tu myszy są rozmiarów naszych szczurów, a szczury to ponoć są rozmiaru kota. Trochę był on upierdliwy i pierwszej nocy zabrał się za pałaszowanie paska od mojego zegarka. Na szczęście zegarek spadł z szafeczki przy łóżku, co mnie obudziło i dzięki temu pasek został tylko nieco nadgryziony. Potem wszystkie ładowarki i kable chowaliśmy na noc, aby nasz gryzoń czegoś znowu nie spałaszował. Po ogrodzie biegały trzy kaczki nierozłączki. Czasami biegały dookoła ogrodu po wąskim betonowym chodniku hałasując przy tym niezmiernie. No i były jeszcze trzy psy i dwa koty właścicieli oraz kambodżańska wiewiórka, którą właściciele znaleźli kiedyś małą jak wypadła z dziupli i od tego czasu mieszka koło recepcji w duże klatce. A i był jeszcze mały ptaszek bez jednego skrzydła, którego też przygarnęli właściciele hotelu. I w takim zwierzyńcu przyszło nam mieszkać pośród licznych kwiatów i drzew mango. Wieczorami przechodziły nad Kepem krótkie, ale intensywne burze. Lało i grzmiało wtedy nieźle. Na szczęście nasz drewniany domek nie przeciekał.
Kep słynie z krabów i owoców morza. Nad brzegiem zatoki jest tu niewielki targ zwany Crab Marketem. Można tam kupić owoce, warzywa, ale przede wszystkim różnego rodzaju świeże i grillowane ryby, owoce morza oraz oczywiście kraby. Kraby czekają na kupców w bambusowych koszach pływających w morzu tuż przy brzegu. Jak znajdzie się chętny na zakup to kosz zostaje wyciągnięty na brzeg, a z kosza sprzedawcy wyciągają jeszcze żywe kraby. Za kilogram płaci się od 6 do 9 USD w zależności od wielkości krabów.
Można je kupić na wynos, ale można też od razu poprosić o ich przyrządzenie na miejscu. Tym zajmują się już inne kobiety, które za 2,5 USD na paleniskach smażą je w specjalnie przygotowywanym na miejscu sosie ze świeżym pieprzem i czosnkiem. Takie usmażone kraby można na miejscu zjeść zasiadając przy jednym z kilku stojących tu stolików. My także jednego dnia skusiliśmy się na taki rarytas, a wieczorami przychodziliśmy tu na grillowane ryby i ośmiornice z ryżem. Zarówno kraby jak i te ryby były zawsze bardzo smaczne. Obok targu wzdłuż brzegu ciągnie się rząd restauracji oferujących głównie ryby i owoce morza. My jednak woleliśmy jeść bezpośrednio na targu. Było taniej i bardziej klimatycznie.
Pierwszego ranka po przyjeździe wybraliśmy się na spacer do Parku Narodowego Kep. To niewielki park naturalny obejmujący las porastający wzgórza obok miasteczka. Za wejście płaci się po 1 USD od osoby. Wokół wzgórz prowadzi około 8-mio kilometrowy szlak wiodący w większości przez las, ale częściowo też obrzeżami miasteczka. Ze szlaku czasami rozciąga się ładny widok na Zatokę Tajlandzką otaczającą z trzech stron niewielki półwysep, na którym leży Kep. Szlak jest łatwy i wiedzie dość szeroką drogą. Po wyjściu z lasu idąc szlakiem po obrzeżach miasta można wstąpić do miejscowej świątyni i zobaczyć wiele opustoszałych willi. Przejście całości zajęło nam wolnym tempem ponad 2 godziny.
Kolejnego dnia postanowiliśmy trochę odpocząć na tutejszej plaży. Wzdłuż plaży oraz brzegu zatoki ciągnie się swego rodzaju „promenada” przy której niedaleko od plaży stoi pomnik Białej Damy, a nieco dalej na platformie już w morzu stoi wielki pomnik kraba – symbolu miasta.
Plaża jest piaszczysta i dość długa. Niestety trudno na niej o cień, co przy tutejszym silnym słońcu jest pewnym mankamentem. Jak byliśmy w okolicy plaży pierwszego dnia zaraz po przyjeździe do Kepu, a była to niedziela, to było tu mnóstwo Kambodżan. Całymi rodzinami siedzieli na chodnikach wzdłuż ulicy biegnącej tuż przy plaży i urządzali sobie niedzielne pikniki. Na szczęście w dniu kiedy my chcieliśmy tu trochę poleniuchować było znacznie spokojniej.
Co zwróciło naszą uwagę, to fakt, że tutejsze kobiety kąpią się w ubraniach. Jest to związane z tym, że według tutejszej kultury kobieta nie powinna pokazywać zbyt wiele ciała. Woda w morzy była bardzo ciepła, ale przy tutejszych upałach i tak pozwalała uciec od żaru słońca. Po kilku tygodniach ciągłego podróżowania przydała nam się taka chwila wytchnienia i odpoczynku.
Najczęściej komentowane