W poprzednim odcinku pisaliśmy jak dotarliśmy do granicy wietnamsko-laotańskiej. Byliśmy tam przed szóstą rano i czekaliśmy do siódmej na otwarcie granicy. Po przejściu przez wietnamski punkt kontrolny udaliśmy się pieszo kilkadziesiąt metrów do budynków gdzie urzędowali już Laotańczycy. Autobus został jeszcze po wietnamskiej stronie i dopiero później przekroczył granicę pusty, gdyż wszyscy pasażerowie musieli ją przekroczyć pieszo. My byliśmy chyba pierwszymi pasażerami, którzy dotarli na laotańską stronę, bo cała reszta czekała na nie wiadomo co, po wietnamskiej stronie. Inna sprawa, że nie było tam żadnej informacji co i kiedy trzeba zrobić, więc my poszliśmy na czuja. Trafiliśmy do pierwszego okienka gdzie wypełniliśmy jakieś druki i odesłano nas do innego okienka. Tu znowu wypełniliśmy druki, inne, ale z tymi samymi informacjami i musieliśmy zapłacić za wizy. Jak się później okazało gość nas oszukał i wziął od nas po 40 USD za wizę, a powinien 31 USD. Nam coś nie pasowało, bo czytaliśmy, że powinno być 34 USD, ale gość się uparł i powiedział, że wiza kosztuje 40 USD i nie ma dyskusji. Zapłaciliśmy więc, gość wbił nam wizy i wróciliśmy do pierwszego okienka po kolejne pieczątki tym razem potwierdzające wjazd do Laosu. Trzeba pilnować aby dostać te pieczątki, bo ich brak może skutkować dużymi problemami przy wyjeździe z Laosu, czy podczas kontroli wewnątrz kraju.
Po przekroczeniu granicy wymieniliśmy wietnamskie dongi, które nam zostały na laotańskie kipy i chcieliśmy kupić kartę SIM, ale nie mogliśmy się za nic dogadać z panią, która je sprzedawała, więc odpuściliśmy temat i czekaliśmy na autobus i resztę pasażerów, aż przejdą kontrole graniczne. Trwało to dość długo i dopiero o 8:30 autobus ruszył dalej.
Autobus jechał do Luang Prabang, które leży ponad 390 km od granicy, ale my postanowiliśmy wysiać wcześniej w Phonsavan jakieś 128 km od granicy. Ale i tak te 128 km autobus jechał jakieś 3 godziny i na miejscu byliśmy po 11-tej. Jechaliśmy krętą, górską drogą, a ponieważ było jeszcze wcześnie, to okoliczne szczyty ginęły jeszcze w chmurach. Czasami wyjeżdżaliśmy ponad chmury zawieszone nad dolinami i wtedy czuliśmy się jak w samolocie patrząc na chmury pod nami. W Phonsavan na piechotę doszliśmy do naszego hotelu i po krótkim odpoczynku ruszyliśmy w kierunku głównej atrakcji, która nas tutaj ściągnęła czyli Równiny Dzbanów (Plain of Jars) zwanej też czasami Doliną Amfor. Jest to ważny kulturowo i historycznie teren w Laosie. Rozciąga się na płaskowyżu Xiangkhoang na północnych krańcach Gór Annamskich, które są głównym pasmem górskim Półwyspu Indochińskiego. Na tym płaskowyżu znajduje się kilka stanowisk archeologicznych z tysiącami kamiennych urn.
Do zwiedzania są dostępne 3 stanowiska. Reszta jest zamknięta, bo uznaje się je za zbyt niebezpieczne z powodu tysięcy niewybuchów bomb i pocisków, głównie kasetowych, które pozostały tu po wojnie w latach 60-tych i 70-tych XX wieku. Pochodzenie samych urn nie jest do końca jasne. Jest kilka teorii, ale żadna nie jest w 100% potwierdzona. Jedna z nich mówi, że były to zbiorniki na wodę i jedzenie. Inna, że były to urny dla zmarłych. Są one w większości wykute ze skał osadowych, głównie piaskowca, ale także granitu czy wapienia koralowego. Uznaje się, że powstały one pomiędzy VI wiekiem przed naszą erą, a IX wiekiem naszej ery i stworzyli je ludzie z prehistorycznego ludu mon-khmer, który jest całkowicie niepoznany do dzisiejszych czasów. Jest też kolejna teoria, a bardziej legenda, że urny powstały na rozkaz króla rasy olbrzymów, którzy zamieszkiwali te tereny, po zwycięskiej, długiej i krwawej wojnie, aby warzyć w nich wino ryżowe, którym świętowano zwycięstwo. Mówi się także, że rozmieszczenie urn ma coś wspólnego ze szlakiem karawanowym, który prowadził przez te tereny z północnych Indii do Chin i służyły do magazynowania wody. Może za jakiś czas uda się na 100% poznać prawdę po co te urny powstały.
My odwiedziliśmy stanowisko numer 1, które jest największe i liczy ponad 250 urn. Są one rozrzucone w kilku grupach na dość dużym, pagórkowatym terenie. Na terenie tego stanowiska jest też niewielka jaskinia oraz kilka zachowanych dużych lejów po amerykańskich bombach z czasów wojny. Ponoć ten teren był bardzo intensywnie bombardowany przez Amerykanów bo chronili się tu żołnierze antykolonialnego, rewolucyjnego laotańskiego ruchu politycznego Pathet Lao, który współpracował z komunistami z północnego Wietnamu. Jest tu też niewielkie muzeum, gdzie można poczytać o historii Laosu i walkach związanych z uzyskaniem przez ten kraj niepodległości. Całość nie zrobiła na nas jakiegoś dużego wrażenia. Miejsce to jest trochę tajemnicze, jednak nasze wyobrażenie o nim było trochę inne. Większość urn jest zniszczona i wygląda trochę jak składowisko kamieni. Wejście kosztuje tu 15.000 LAK od osoby (około 6,80 PLN).
Stanowisko leży około 10 km na południowy zachód od miasta i trzeba tam jakoś dojechać. My wybraliśmy się tam tuk-tukiem, który poczekał na nas na miejscu i odwiózł nas z powrotem do Phonsavan.
Następnego dnia rano zrobiliśmy szybkie zakupy na drogę i o 8:30 ruszyliśmy miejscowym niewielkim busem do Luang Prabang.
Do przejechania mieliśmy 260 km, ale zajęło to nam 8 godzin. Droga była koszmarna. Początkowo kręta i dziurawa, a w drugiej połowie dalej kręta, a do tego bardziej szutrowa niż asfaltowa. Wiodła w większości przez dość wysokie góry na wysokości 1100-1450 m n.p.m..
Dopiero ostatnie 24 km to była w miarę normalna droga. W Luang Prabang bus zatrzymał się na południowym dworcu autobusowym ponad 2 kilometry od centrum miasta. Do hotelu chcieliśmy dotrzeć tuk-tukiem, ale ceny jakie oferowali nam czekający na dworcu taksówkarze były 3-4 razy wyższe niż chcieliśmy zapłacić. Nie udało nam się nic utargować, więc postanowiliśmy wyjść na ulicę i tam czegoś poszukać. To była dobra decyzja. Zaraz po wyjściu na ulicę podjechał do nas kolejny tuk-tuk i już po chwili jechaliśmy nim w kierunku hotelu za 10.000 LAK (około 4,55 PLN), czyli dokładnie tyle ile chcieliśmy zapłacić za ten dystans.
Najczęściej komentowane