Wietnam

Sapa – z wizytą w krainie ryżowych tarasów

Do Sapy na północy Wietnamu z Hanoi można dostać się albo bezpośrednio autobusem, albo pociągiem przez Lao Cai i dalej małym busem. My wybraliśmy tę drugą opcję. Każdego dnia, a właściwie wieczoru, są dwa pociągi z Hanoi do Lao Cai, które jadą przez całą noc i na miejsce docierają przed świtem. Choć to niecałe 300 km, to pociąg momentami się strasznie wlecze, 30-40 km/h i w sumie potrzebuje około 8 godzin aby przebyć ten dystans. Tym razem wybraliśmy opcję wagonu kuszetki, więc noc w pociągu minęła nam w miarę szybko. W Lao Cai byliśmy o 5:30 rano. Kupując bilety kolejowe od razu kupiliśmy też bilet na bus z Lao Cai do Sapy, więc na dworcu w Lao Cai nie zawracaliśmy sobie głowy naganiaczami, którzy dopadli nas już na peronie oferując taksówki czy inny transport do Sapy, tylko szybko odnaleźliśmy punkt gdzie zapytaliśmy, który to ten nasz bus, bo na parkingu przed dworcem stała ich cała masa. Po 5 minutach byliśmy już w busie, który szybko się zapełnił i już przed szóstą wyruszyliśmy w drogę. W okół było jeszcze zupełnie ciemno i nie bardzo było coś widać. Dopiero bliżej Sapy, za oknem robiło się powoli jasno i miejscami przez poranne mgły i nisko wiszące chmury przebijały się piękne, górskie widoki dodatkowo uatrakcyjnione tarasami ryżowymi na zboczach. Droga była prawie cały czas pod górę i bardzo kręta. W Sapie byliśmy koło 7-mej rano. Bus zatrzymał się w okolicy kościoła Our Lady of Rosary w samym centrum miasteczka. Sapa to taka górska miejscowość, która nam przypominała trochę Karpacz. Leży na wysokości około 1600 m n.p.m.. Dużo tu niewielkich drewnianych willi, małych pensjonatów i iglastych drzew, a wokół widać góry. Okolice Sapy zamieszkują mniejszości etniczne Hmong, Dao i Tay. Jest to jedno z najbardziej znanych, turystycznych miejsc w Wietnamie, jako świetna baza wypadowa do wypraw w pobliskie góry i na pola ryżowe. Przyjeżdżają tu nie tylko turyści z innych krajów, ale też wielu Wietnamczyków. To dla nich takie ichniejsze Zakopane, gdzie trzeba się pokazać, a zwłaszcza w okresie, w którym my byliśmy, czyli po lokalnym nowym roku. My jednak nie zatrzymywaliśmy się w samej Sapie, a w jednej z wsi w dolinie Muong Hoa, która rozciąga się u stóp wzgórza, na którym leży Sapa.

Po wyjściu z busa zaraz otoczyły nas kobiety w lokalnych strojach oferujące swoje usługi jako przewodniczki podczas okolicznych trekingów oraz noclegi w lokalnych domach zwanych homestay’ami. Miejscowe kobiety jak i mężczyźni są bardzo niskiego wzrostu, mają ogorzałe twarze i ubierają się w tradycyjne ciepłe ubrania. Nam przypominali Indian z ekwadorskich Andów. Niebo było mocno zachmurzone i panowała niewielka mgła, więc widoków to za bardzo nie było. Było też dość zimno, pewnie tylko koło 15 stopni, a może i mniej. My musieliśmy się dostać do wsi gdzie był nasz guesthouse, więc zaczęliśmy rozglądać się za taksówką. Od właściciela guesthouse’u wiedzieliśmy, że taksówka tam powinna kosztować do 200.000 VND więc zaczęliśmy negocjacje z taksówkarzem, który czekał w pobliżu. On oczywiście zaczął od 400.000 VND, powoli schodząc do 300.000 a potem 250.000 VND tłumacząc się, że droga jest bardzo zła i że za mniej nie pojedzie. Dyskutowaliśmy z nim z pomocą pary Wietnamczyków, którzy jechali z nami busem i zaangażowali się w nasze negocjacje. My upieraliśmy się przy kwocie 200.000 VND i w końcu taksówkarz otworzył na swoim smartfonie zdjęcie tabeli z oficjalnym cennikiem taksówek i tam okazało się, że kurs do Ta Van, gdzie był nasz guesthouse ma kosztować …. 200.000 VND. Stanęło więc na naszym i taksówkarz nie miał już argumentów do dalszej dyskusji. Dogadaliśmy się co do ceny i chcieliśmy wrzucić bagaże do bagażnika, ale pomimo kilku prób okazało się, że nie da się go otworzyć, co bardzo zdziwiło taksówkarza. Finalnie wrzuciliśmy bagaże na tylne siedzenie i trochę wciśnięci, bo to był mały samochód wielkości Renault Clio, czy Forda Fiesty, ruszyliśmy w drogę. Droga wiodła w dół doliny i zaraz jak tylko wyjechaliśmy z miasteczka zaczęła być coraz gorsza. Samochód wlókł się niemiłosiernie, a dodatkowo trzęsło jak cholera. Mieliśmy wprawdzie do przejechania tylko 10 km, ale zajęło nam to prawie godzinę. Widoków praktycznie żadnych, bo wokół mgła. Byliśmy coraz bardziej zirytowani i źli na siebie, że wybraliśmy takie miejsce na spanie, zamiast zatrzymać się w samej Sapie. Potem jednak nie żałowaliśmy tej decyzji i okazało się, że zdecydowanie fajniej zatrzymać się właśnie w jednej z okolicznych wsi niż w samym miasteczku. Droga była w coraz gorszym stanie, kierowca miał coraz mniej chęci jechać dalej, ale my nie odpuszczaliśmy. W końcu dojechaliśmy do Ta Van i zatrzymaliśmy się przy znaku kierującym w dół wąskim chodnikiem do naszego guesthouse’u.. Jak wysiedliśmy z taksówki, to obok pojawił się, w sumie nie wiadomo skąd, jego właściciel i powiedział, że on weźmie bagaże na motor, a my mamy zejść 50 metrów w dół. Wrzucił pierwszy bagaż na motor i jak wrzucał drugi pierwszy spadł i to akurat w jakieś krowie łajno. To dopiero nas wkurzyło. Na szczęście plecaki mieliśmy w pokrowcach. Chwyciliśmy jeden bagaż sami, a drugi on i zanieśliśmy je do hoteliku. Tam właściciel nas bardzo przepraszał i zapewnił, że ubrudzony pokrowiec zostanie przez niego uprany co też się potem stało. Nasz guesthouse to było 5 drewnianych bungalowów. Nam przypadł taki na piętrze z małym balkonem i tarasem.

Nasz bungalow na pięterku

Wokół był piękny widok, choć chmury i mgła wciąż zasłaniały jego dużą część, ale powoli wschodzące coraz wyżej słońce odsłaniało coraz więcej. Siedzieliśmy na tarasie pijąc ogrzewającą herbatę, jedząc jakieś słodkie bułki i słuchając śpiewu okolicznych ptaków i już wiedzieliśmy, że nam się tu spodoba i warto było się tłuc tą taksówką.

Herbatka na tarasie
Takie widoki …
… podziwialiśmy pijąc herbatę na tarasie

Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy na trekking według trasy wskazanej nam przez właściciela guesthouse’u. Szliśmy na zachód w kierunku wsi Lao Chai, najpierw główną drogą przez wieś, którą i tak wyglądała w sumie jak szerszy chodnik stopniowo skręcając w coraz węższe dróżki, aż w końcu wyszliśmy ze wsi i szliśmy już szlakiem wzdłuż zbocza mając po prawej stronie dolinę z pięknymi widokami.

Początkowo szczyty gór wciąż były w chmurach …
… ale powoli przebijały się pierwsze promienie słońca
Zabudowania Ta Van wśród pól ryżowych

Przed nami rozciągały się niekończące się tarasy ryżowe i rozrzucone pomiędzy nimi nieliczne zabudowania. Wszędzie szumiała spływająca kaskadowo po tarasach woda. Czasami na tarasach pasło się miejscowe bydło wyglądające bardziej jak bawoły niż krowy oraz kaczki. Ogólnie było sielankowo.

Tarasy ryżowe …
… a na nich miejscowy wół
Ta Van w oddali
Mijane po drodze miejscowe kobiety

Słońce coraz mocniej przygrzewało i coraz więcej szczytów górskich okalających dolinę wychodziło zza chmur. Nasz szlak był coraz węższy i piął się stopniowo w górę. Po paru kilometrach marszu, mijając po drodze lokalne wioski doszliśmy do kolejnego z punktów widokowych położonego już prawie na samej górze zbocza. Tu zawróciliśmy i wróciliśmy nieco, aby następnie skręcić w prawo i przez most przeszliśmy na drugi brzeg przepływającego przez dolinę strumienia.

Słońce świeciło coraz mocniej
Miejscowa rodzinka na motorze
Mała mieszkanka okolic Ta Van
Tarasy ryżowe na zboczach gór
Miejscowe uczennice wracające ze szkoły
Tarasy ryżowe
Tarasy ryżowe
Miejscowa szkoła wśród tarasów ryżowych
Szlak przez bambusowy zagajnik
Jest zima więc muszą być i sanki 🙂
Jeden z mostów na drugą stronę strumienia
Rolnicy pielęgnujący uprawy
Tarasy ryżowe
Pobliskie szczyty …
… coraz lepiej widoczne wśród chmur
Kolejne tarasy ryżowe
Miejscowe kobiety
I znów tarasy
Przechodzimy przez strumień na drugi brzeg

Tam postanowiliśmy wspiąć się jeszcze trochę w kierunku Sapy do kilku punktów widokowych, a następnie zejść i wrócić do Lao Chai północnym brzegiem strumienia. Ta strona był mniej ciekawa niż południowa, ale mieliśmy wspaniałe widoki na tarasy oraz górskie szczyty po drugiej stronie strumienia.

Piękne widoki na tarasy ryżowe …
… i pobliskie szczyty
I jeszcze jedno ujęcie tarasów ryżowych
Miejscowa kobieta w tradycyjnym stroju

Gdy doszliśmy do Lao Chai zaczepiły nas lokalne kobiety w kolorowych strojach zagadując jak się nazywamy i skąd jesteśmy, a nawet ile mamy lat. Próbując tak nawiązać kontakt liczyły, że kupimy od nich coś z lokalnych wyrobów jakie cały czas próbowały nam sprzedać. Były to kolorowe torebki, saszetki, chusty itp. Wszystko bardzo kolorowe, ręcznie haftowane w oryginalne i ciekawe wzory i naprawdę bardzo ładne. No ale my wiedząc, że musielibyśmy to potem wszystko taszczyć przez kolejne miesiące naszej podróży nie daliśmy się na nic namówić. Te kobiety były jednak uparte i szły tak z nami ze dwa kilometry próbując i próbując. Wcześniej po drodze na szlaku co jakiś czas spotykaliśmy głównie małe, kilkuletnie dziewczynki, też próbujące nam sprzedać kolorowe opaski na ręce czy małe saszetki i też czasami szły z nami dość długo pomimo jasnych komunikatów z naszej strony, że nic od nich nie kupimy.

Miejscowe kobiety próbują namówić Kasię na zakup
Bawoły weszły w szkodę
Miejscowa krawcowa

Po powrocie do naszego guesthouse’u zdecydowaliśmy, że nie mamy już siły i chęci nigdzie wychodzić i po krótkim odpoczynku zjedliśmy kolację na miejscu gdzie do wyboru były lokalne dania.

Nasza kolacja się własnie gotuje

Następnego dnia planowaliśmy wstępnie iść na drugi, krótszy treking w drugą stronę doliny, ale pogoda tego dnia nie była dla nas łaskawa. Gęsta mgła spowijała okolicę i raczej nie zanosiło się, że podniesie się za godzinę czy dwie. Na szczęście nasz gospodarz powiedział nam, że właśnie tego dnia odbywa się we wsi lokalny festiwal i że warto to zobaczyć. Dlatego też, nie zastanawiając się dłużej zaraz po śniadaniu ruszyliśmy w kierunku strumienia gdzie to wszystko się odbywało. Już po drodze mijały nas motory, na których na festiwal zdążali lokalni mieszkańcy ubrani w kolorowe, tradycyjnej stroje. Mijaliśmy też grupy miejscowych zdążających tam pieszo.

Razem z miejscowymi zmierzamy na festiwal
Dzieci w tradycyjnych strojach
Śniadanie w plenerze

Gdy dotarliśmy na miejsce impreza trwała już na całego. Było tam mnóstwo ludzi. Chyba zjechali się tam ze wszystkich okolicznych wsi i miasteczek. Było też trochę turystów. Wyglądało to trochę jak u nas odpusty. Były oczywiście stragany, gdzie można było kupić coś do zjedzenia czy picia, były stargany z zabawkami dla dzieci. Można było też kupić kolorowe jajka (barwione głównie na czerwono, który to kolor symbolizuje szczęście). Był tam też „drzewka szczęścia”. Takie niewielkie drzewka bez liści, na których jedna kobieta zawieszała papierowe losy, a druga kasowała pieniądze od tych co chcieli je ściągnąć i zobaczyć czy coś wygrali. Do wygrania były różne słodycze, lizaki, zabawki, ale były chyba też pieniądze choć nie udało nam się do końca tego potwierdzić.

Tuż przed miejscem festiwalu tłum gęstnieje
Jak to na festynie …
… było coś do zjedzenia …
na przykład rybka …
… czy prosiak czekający w bambusowym koszyku na swoją kolej
Były też kolorowe balony
A tu jeszcze coś innego na ząb
Kolorowo barwione …
… jajka
„Drzewko szczęścia”
Festiwal odbywał się nad brzegiem strumienia

Jak to na odpuście były też gry i zabawy typu wchodzenie na wysoki pal, huśtanie na huśtawce, czy wchodzenie na wąską bambusową kładkę nad rzeką. Byłą też scena, na której odbywały się pokazy artystyczne przed jury.

Była duża huśtawka …
… i zespół muzyczny
Jedni stawiali wysoki pal za pomocą długich patyków …
… a inni wspinali się na wysokie tyczki
Były też …
… występy …
… artystyczne

A przede wszystkim było mnóstwo kolorowo ubranych mężczyzn, kobiet i dzieci. Strasznie się cieszyliśmy, że nasz gospodarz nam wskazał to wydarzenie. Móc tam być wśród tego wszystkiego to było niezapomniane przeżycie.

Dzieci w tradycyjny, lokalnych strojach …
… obserwowały co się działo na festiwalu
Maluch na plecach mamy
Lokalni mieszkańcy
Nasze stroje nie były tak kolorowe
Można było kupić lokalne arcydzieło …
… albo kolorowe balony
Dzieci w kolorowych strojach
Lokalni mieszkańcy na festiwalu
Jeden z tradycyjnych strojów
Na festiwalu bawili się i starsi i całkiem młodzi
Dzieci bawiły się łukiem …

… i szukały dla siebie zabawek

Dziewczynka w tradycyjnym stroju
Było gwarnie i …
… kolorowo
Uczestnicy festiwalu
Dziewczynki w kolorowych strojach

Pogoda wcale się nie poprawiła i udając się na treking nic byśmy tego dnia nie zobaczyli, a tak mieliśmy okazję uczestniczyć w lokalnym festiwalu. Po powrocie do guesthouse’u zajęliśmy się nadrabianiem zaległości blogowych, a o 14-tej miała po nas przyjechać taksówka aby zabrać nas do Sapy na autobus do Lao Cai, skąd mieliśmy powrotny pociąg. Jednak z powodu festiwalu lokalne drogi były nieprzejezdne i taksówkarz nie mógł się do nas przebić. Nasz gospodarz umówił się z nim, że dojedzie tak daleko jak się da i zadzwoni gdzie jest i wtedy my tam dojdziemy pieszo. Nasze plecaki wylądowały na motorze gospodarza, tym razem mocno przywiązane i ruszyliśmy – my na piechotę, a nasz gospodarz z plecakami na motorze. Szliśmy przez tłum miejscowych powoli wracających z festiwalu, a potem przez korek samochodów i motorów. W sumie to przeszliśmy ponad 2 km, ale w końcu dotarliśmy do taksówki i znowu tą dziurawą drogą wróciliśmy do Sapy.

Pobliskie szczyty cały dzień były w chmurach
Momentami mgła schodziła też do doliny

Mgła była coraz większa, ale nasz taksówkarz jak i duża część innych kierowców i motocyklistów jechał bez świateł. Co jakiś czas z mgły wyłaniał się więc nagle jakiś nieoświetlony motor czy samochód. Tutejsi kierowcy mają fantazję. W Sapie mieliśmy godzinę do odjazdu busa więc zostawiliśmy w nim duże plecaki i poszliśmy szybko zobaczyć samo miasto. Pewnie gdyby nie ta mgła to byśmy zobaczyli dużo więcej, a tak pokręciliśmy się po centrum. Byliśmy na lokalnym jeziorem, na małym targu i kilku uliczkach.

Centrum Sapy
Kościół Our Lady of Rosary
Prawie jak Karpacz
Na targu było …
… też bardzo kolorowo …
… i tradycyjnie
Wyrób koszyków
Panowie grający w karty na targu
Sapa – jeden z głównych placów
Klatka z kolorowymi ptakami do sprzedania
Jezioro w Sapie spowite mgłą
Prowiant na drogę już kupiony ale nim ruszymy przyda się trochę gimnastyki
Kolorowo ubrana dziewczynka w Sapie …
… a tu już razem z równie kolorowo ubranym braciszkiem

Bus odjechał z lekkim opóźnieniem, bo kilkoro pasażerów się spóźniło. Tym razem droga była głównie w dół, ale znowu nic nie było widać, bo mgła była bardzo gęsta. Nie przeszkadzało to kierowcy naszego busa cały czas wyprzedzać na tej krętej, górskiej drodze i to pomimo tej mgły., Parę razy nasze serca zabiły mocniej jak wyjeżdżał na czołówkę i potem gwałtownie hamował, aby się jednak schować przed nadjeżdżającym z naprzeciwka samochodem. No ale szczęśliwie dojechaliśmy do celu. Przed dworce w jednej z restauracji zjedliśmy kolację i znowu nocnym pociągiem wróciliśmy do Hanoi. W Hanoi byliśmy przed piątą rano. Na zewnątrz padał deszcz, a ponieważ my tego samego dnia wyjeżdżaliśmy dalej z Hanoi to nie rezerwowaliśmy żadnego hotelu. Siedzieliśmy więc 3 godziny na dworcu czekając aż przestanie padać i otworzą się jakieś miejsca gdzie można coś zjeść czy napić się ciepłej kawy. Po ósmej ruszyliśmy do hostelu, gdzie wcześniej zarezerwowaliśmy bilety na popołudniowy autobus do Laosu. Tam zostawiliśmy duże bagaże, a sami poszliśmy na śniadanie. Tam przy kawie, dalej nadrabialiśmy zaległości blogowe, potem ostatnie zakupy przed drogą, jeszcze wczesna kolacja i o 17-tej pod hostel podjechał człowiek, który miał nas zabrać na dworzec skąd odjeżdżają autobusy do Laosu. Jak się okazało po naszą dwójkę i jeszcze jedną dziewczynę z bagażami podjechał … jeden motor 🙂 . Motocyklista wrzucił nasze bagaże na siedzenie za siebie i trzymając je jedną ręką ruszył, a nam kazał iść na piechotę. Na szczęście musieliśmy przejść tylko dwa skrzyżowania. Tu nagle nas zostawił z bagażami i kazał czekać na autobus. Nikt nie wiedział jednak na jaki. Czekaliśmy więc z nadzieją, ze jednak ktoś się po nas zgłosi. W międzyczasie motocyklista dowiózł do nas jeszcze dwie inne osoby. W końcu nadjechał jakiś niewielki autobus i się do niego zabraliśmy. Na dworzec autobusowy jechaliśmy ponad godzinę. Były straszne korki prawie jak w Sajgonie. Po drodze mijaliśmy już latarnie przystrojone wietnamskimi, amerykańskimi i koreańskimi flagami. Hanoi już szykowało się na szczyt amerykańsko-północno koreański, który miał się tu zacząć za dwa dni. W końcu dojechaliśmy. Na dworcu przesiedliśmy się już do dużego autobusu sleepera i około 19-tej ruszyliśmy w drogę do Laosu.

Nasz autobus do Laosu

Na początku autobus był w połowie pusty, ale z czasem dosiadali się kolejni pasażerowie. Finalnie zajęte były nie tylko wszystkie leżanki na dole i górze, ale ludzie leżeli także na podłodze w przejściach między rzędami. My mieliśmy miejsca na dole, więc wokół nas zalegało mnóstwo tubylców. Jadąc sleeperem na dole okna są tuż pod drugim poziomem, więc niewiele widać co się dzieje wokół autobusu. Była noc, więc w autobusie było ciemno, do tego Ci ludzie leżący jeden przy drugim na podłodze obok nas. Czuliśmy się jakbyśmy byli przemycanymi uchodźcami, szczelnie upchniętymi do kontenera. Przed szóstą rano następnego dnia byliśmy na granicy wietnamsko-laotańskiej w Nam Can. Granica była jeszcze zamknięta i musieliśmy czekać do 7-mej rano.Po otwarciu granicy udaliśmy się pieszo do wietnamskiego punktu kontrolnego i tam dostaliśmy do paszportów pieczątki potwierdzające wyjazd z Wietnamu. Następnie dalej pieszo poszliśmy do punktu kontrolnego po laotańskiej stronie. Ale tym już w kolejnym odcinku… .

Nam Can – granica wietnamsko-laotańska. To już koniec Wietnamu

W sumie w Wietnamie spędziliśmy 29 dni. Przejechaliśmy cały kraj z południa na północ. Możemy śmiało polecić go dla wszystkich, którzy chcą zobaczyć kawałek Azji Pd-Wsch. Jest tu wiele ciekawych i pięknych miejsc, jest bezpiecznie i podróżuje się relatywnie łatwo, choć nie zawsze szybko. Ceny też nie odstraszają i za dość niewielkie pieniądze można tu spędzić fajne wakacje. Tradycyjnie jeśli ktoś szuka bardziej szczegółowych informacji czy porad o podróżowaniu po Wietnamie to zachęcamy do kontaktu przez formularz kontaktowy na naszym blogu albo przez stronę na Facebooku czy Messenger’a. W miarę możliwości i naszej wiedzy postaramy się na wszystkie pytania odpowiedzieć. A tymczasem kolejny odcinek naszego bloga będzie już z Laosu. Także już teraz zachęcamy do pozostania z nami.

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*