Z Sao Tome do Libreville lecieliśmy niestety liniami Ceiba Intercontinental, tymi które zagubiły albo raczej powinniśmy napisać ukradły nasz bagaż, bo do dzisiaj się on nie odnalazł. Tak naprawdę to nie mieliśmy za bardzo wyboru, bo bilet kupiliśmy jeszcze przed przylotem na Wyspy Św. Tomasza i Książęcą czyli całą tą historią z bagażem, a i połączeń między Sao Tome, a Libreville nie ma zbyt wiele. Lot był oczywiście mocno spóźniony. Po przylocie na lotnisko w Libreville postanowiliśmy sami sprawdzić czy aby gdzieś tam nie było naszego zaginionego bagażu. Poszedłem więc do punktu zgłaszania zaginionego bagażu popytać o ten nasz bagaż. W pokoju siedziała sobie pani i za bardzo nie wiem czym się zajmowała. Stwierdziła, że jak chcę to mogę sobie poszukać swojego bagażu i wpuściła mnie do dwóch pomieszczeń gdzie w sumie było z 40-50 bagaży. Przejrzałem je wszystkie dokładnie dwa razy, ale niestety naszego wśród nich nie było. Zapytałem co oni robią z tymi bagażami, ale Pani odpowiedziała, że czeka, aż ktoś się po nie zgłosi. Pomyślałem sobie tylko, że jeśli to tak wygląda na innych lotniskach w Afryce, że te zaginione bagaże tak sobie leżą i czekają na to, że sami właściciele się po nie zgłoszą, bo personel lotniska i linii lotniczych nie jest zbyt zainteresowany aby je dostarczyć do czekających właścicieli to może i mój gdzieś leży i tak sobie czeka, tylko gdzie?
Po przejściu bardzo pobieżnej kontroli celnej wyszliśmy na halę przylotów, gdzie czekał na nas transport przysłany przez hotel, w którym się zatrzymaliśmy. Potem okazało się, że przyjechała po nas sama właścicielka hotelu z córką. W portfelu mieliśmy kilkanaście tysięcy franków zachodnioafrykańskich XOF, które bez problemu w stosunku jeden do jeden wymieniliśmy na franki środkowoafrykańskie XAF u jakiegoś Pana z lotniskowej księgarni. No ale ta kwota, którą wymieniliśmy była niewielka i chcieliśmy wyciągnąć z bankomatu trochę więcej lokalnej waluty. Mieliśmy z tym mały problem, bo większość bankomatów nie chciało obsłużyć naszej karty. W końcu znalazł się jeden banku BICIG, który zadziałał. Ale zadziałał nieco niestandardowo, bo po wpisaniu PINu i jego zatwierdzeniu od razu bez żadnego pytania o kwotę jaką się chce wyciągnąć oddał kartę i wypluł jeden banknot 10.000 XAF (równowartość około 15 €, czyli niewiele). Myślałem, że coś źle wstukałem więc znowu włożyłem kartę wpisałem PIN i znowu beż żadnego pytania o kwotę dostałem kolejne 10.000 XAF. Było to trochę dziwne, więc pomyśleliśmy, że może na lotnisku bankomat wydaje tylko taką małą kwotę, aby mieć na dojazd do centrum i że gdzieś po drodze do hotelu zatrzymamy się i wyciągniemy większą sumę. Przed ruszeniem kupiliśmy jeszcze tylko na lotnisku lokalną kartę SIM z dostępem do internetu i w drogę. Niestety po drodze do hotelu pomimo kilku prób w różnych bankach, nie udało nam się wyciągnąć gotówki, bo żaden z bankomatów nie chciał obsłużyć naszych kart. Naszym pierwszym wrażeniem w czasie jazdy z lotniska do hotelu było, że jesteśmy w jakimś większym, europejskim mieście. Jechaliśmy wielopasmową drogą mijając w miarę nowoczesne, kilkupiętrowe budynki biurowe i rządowe. Samochody na ulicach to nie były stare wraki jak w Senegalu, Togo czy Beninie tylko relatywnie nowe samochody, często dość wysokiej klasy i całkiem dobrze utrzymane. Również mijani ludzie byli dość dobrze ubrani. O dziwo było całkiem sporo mężczyzn w garniturach i pod krawatem.
Libreville to największe miasto i stolica Gabonu. Mieszka tu prawie 800 tys ludzi czyli ponad 1/3 z całej populacji Gabonu liczącej około 1,9 mln ludzi. Miasto zostało założone w 1843 roku i w latach 1934-1946 było głównym portem federacji francuskich kolonii w Afryce środkowej zwanej Francuską Afryką Równikową. Nazwa Librevillle czyli po francusku „wolne miasto” pochodzi od nazwy osady założonej przez niewolników, którzy w 1849 roku zostali przez Francuzów najpierw oswobodzeni ze statku który ich transportował, a następnie wypuszczeni u ujścia rzeki Komo. Dzisiejsze Libreviille leży właśnie u ujścia tej rzeki, które jest szerokim estuarium, do którego wpływają pełnomorskie statki płynące do portu w pobliskim d’Owendo.
Gdy dojechaliśmy do hotelu Edenia okazało się, że hotel jest w zupełnie innym miejscu niż wskazywała lokalizacja podawana przez Booking.com. Rzeczywista lokalizacja była oddalona od tej podanej przez Booking.com o jakieś 7,5 km. Na szczęście mieliśmy ten transport z hotelu, bo inaczej pewnie stracilibyśmy mnóstwo czasu i nerwów na szukanie tego hotelu. No i w sumie ta rzeczywista lokalizacja była chyba lepsza niż ta gdzie teoretycznie ten hotel miał się znajdować. To niestety nie pierwszy raz gdy rzeczywista lokalizacja hotelu jest zupełnie inna niż ta podawana przez Booking.com czy Airbnb. Tak więc w razie czego bądźcie na to przygotowani w Afryce i zawsze starajcie się, o ile się da, weryfikować lokalizację swojego hotelu podawaną przez te serwisy przed przybyciem do danego miasta, aby potem uniknąć nerwów i straty czasu, tym bardziej, że taksówkarze w Afryce raczej nie wiedzą gdzie jechać i kierują się wskazówkami dawanymi przez pasażerów, więc nie ma co liczyć, że oni będą znali lokalizację hotelu po jego nazwie. Po krótkim odpoczynku w hotelu ruszyliśmy w miasto. Chcieliśmy znaleźć bankomat, z którego w końcu uda nam się wyciągnąć pieniądze, a także chcieliśmy zobaczyć hotel Maison Liebermann, o którym trochę czytaliśmy wcześniej w internecie, ale do którego nie mogliśmy nigdzie znaleźć żadnego kontaktu mailowego. Postanowiliśmy więc zobaczyć go naocznie i sprawdzić ceny aby zdecydować czy zostajemy dłużej w hotelu Edenia, czy przenosimy się do Maison Liebermann (dla zainteresowanych udało nam się później uzyskać adres mailowy do tego hotelu: accueil.libermanngabon@gmail.com). Z bankomatem okazało, że sprawa nie jest prosta, bo każdy kolejny nie chciał obsłużyć naszych kart. Jeden nawet nie wydając nam pieniędzy obciążył nasze konto na ponad 800 PLN. Na szczęście dostałem powiadomienie o tej rzekomej transakcji na moją aplikację w telefonie i mogliśmy szybko zareagować. Chcieliśmy zgłosić reklamację w banku UBA, przy którym był ten bankomat. Tam pomimo tłumu ludzi w środku udało nam się szybko porozmawiać z jedną z pań tam pracujących, która mówiła po angielsku. Niestety nie mogła ona nam pomóc bo stwierdziła, że musimy reklamować to w banku wystawiającym naszą kartę. Ponieważ korzystamy z kart Revolut to szybko, poprzez aplikację skontaktowałem się z ich obsługą klienta i pomimo, że na początku stwierdzili, iż reklamację mogą rozpatrzeć dopiero po siedmiu dniach, to po wyjaśnieniu im sytuacji zadziałali poza standardowo i dość sprawnie i już po około 30 minutach zwrócili środki na mój rachunek. My w końcu znaleźliśmy bankomat tego samego banku co ten wydający po 10 tys XAF na lotnisku, ale i tym razem okazało się, że wydaje on tylko po 10 tys XAF. Aby wyciągnąć kwotę 120 tys XAF musieliśmy wykonać 12 operacji. Obawialiśmy się, że zaraz nasza karta zostanie zablokowana bo to chyba może wzbudzić podejrzenia w banku jak jakaś karta jest używana do kilkunastu transakcji pod rząd na tę samą kwotę, no ale jakoś jej nie zablokowało i udało się nam w końcu zdobyć lokalną walutę. Ruszyliśmy dalej w kierunku tego hotelu Maison Liebermann. Ta część Libreville naprawdę wyglądała jak europejskie miasto. Było tu dużo biur, normalnych sklepów i restauracji. Ulice były asfaltowe, były normalne chodniki i było też dość czysto. Na rondach często stały niewielkie pomniki jak np. figura muzykanta z jakimś miejscowym instrumentem. Mijaliśmy też całkiem ładne meczety i mauzoleum Leon M’ba, pierwszego prezydenta niepodległego Gabonu.
Stopniowo idąc lekko pod górę na północny wschód i oddalając się od wybrzeża Libreville zaczęło pokazywać swoją drugą twarz. Tak naprawdę nagle w ciągu kilku minut marszu przeszliśmy z wyglądającego europejsko Libreville do typowego afrykańskiego Libreville. Ulice stały się jednym wielkim bazarem, panował tam zgiełk i mały chaos. Na ulicach było mnóstwo śmieci. Samochody, już nie tak ładne i nowe jak bliżej wybrzeża, zatrzymywały się gdzie popadnie blokując przejścia. Było tam trochę policjantów próbujących zapanować nad tym wszystkim, ale raczej sobie z tym nie radzili. W okolicach hotelu, do którego szliśmy znajduje się gare routier czyli miejsce skąd odjeżdżają collective taxi i busy. Nie jest to jakiś wydzielony plac tylko kilka ulic, na których stoi mnóstwo takich taksówek i busików wokół których kręci się tłum ludzi. Sam Maison Liebermann okazał się hotelem prowadzonym przez kościół, ale standard był bardzo marny, a różnica w cenie w porównaniu do Hotelu Edenia nie na tyle duża aby skusiła nas do przeprowadzki. Lokalizacja też była mniej ciekawa. Postanowiliśmy więc, że zostaniemy w naszym hotelu, ale przynajmniej mieliśmy niezły spacer przez Libreville i mogliśmy poznać jego drugą stronę.
Następnego dnia wyruszyliśmy na zwiedzanie wybrzeża Libreville. Do centrum podwiozła nas właścicielka hotelu, która pomagała nam tez początkowo szukać biura podróży, w którym chcieliśmy zasięgnąć języka co do podróży do parku Narodowego La Lope. Niestety pomimo długich poszukiwań finalnie nic się nie dowiedzieliśmy, bo to biuro ponoć już nie istnieje, a inne nie potrafiły nam pomóc bo zajmowały się raczej sprzedażą biletów lotniczych, a nie organizacją wycieczek po Gabonie. Sektor turystyczny wydaje się być bardzo słabo rozwinięty, szkoda, bo ten kraj ma sporo do zaoferowania turystom. W końcu udało się nam znaleźć biuro naprzeciwko konsulatu francuskiego ale pomimo, że powinno być jeszcze otwarte to nie było i nikt nie wiedział dlaczego. Udało nam się potem skontaktować z tym biurem przez Messengera.
Jednym z najbardziej wyróżniających się budynków jest stojący tuż przy nadbrzeżnej alei Boulevard de I’Independacne pałac prezydencki i stojący tuż obok budynek rządowy. Niestety jak to w Afryce takich budynków rządowych nie można fotografować. Nam udało się zrobić jedno zdjęcie pałacu prezydenckiego z ukrycia, spod pachy.
Co ciekawe po drugiej stronie tej alei między jezdnią a oceanem na małym skwerze stoi pomnik L’esclave libere czyli Wyzwolonego Niewolnika i nawet tego pomnika nie mogliśmy swobodnie fotografować bo jakiś pilnujący terenu żołnierz zaczął na nas krzyczeć i nas przeganiać. Naprawdę iście to strategiczny pomnik 🙂 .
Idąc dalej w kierunku portu doszliśmy do Katedry Notre Dame de L’Assomption i stojącej tuż obok katedry Sainte Marie. Ta pierwsza jest nowocześniejsza i można było do niej wejść. Druga była zamknięta i wyglądał trochę na opuszczoną.
Ze wzgórza na których stały katedry zeszliśmy do portu Mole. Jest to raczej port rybacki, stąd też odpływają promy między innymi do Port Gentil. Było tu kilka straganów z rybami i restauracji. W jednej z nich, nad samą plażą chcieliśmy nawet usiąść na chwilę, ale było tam pełno jakiś dziwnych typów i ogólnie było jakoś dziwnie więc zrezygnowaliśmy. W porcie też udało nam się zasięgnąć kilku informacji o ewentualnym rejsie do Gamby w pobliżu parku Loango. My byliśmy zainteresowani aby się do tego parku dostać, niestety rejs tam trwa kilka dni, a i tak okazało się, że ostatnio te rejsy zostały wstrzymane.
Kolejnego dnia próbowaliśmy zdobyć bilety kolejowe do Lope. To też okazało się nie lada wyzwaniem. Na dworzec w d’Owendo, jakieś 8 km od naszego hotelu, pojechaliśmy z samego rana z właścicielką naszego hotelu, co potem okazało się niezwykle pomocne bo bez niej to byśmy tam polegli już na samym początku. Na miejscu okazało się, że biletów na wieczorny pociąg już nie ma. Nasza „opiekunka” gdzieś tam się wywiedziała, że trzeba poczekać bo być może bilety jeszcze będą. Około 11-tej po godzinie czekania dowiedziała się, że najwcześniej bilety mogą być o 14-tej więc zarządziła odwrót i stwierdziła, że wrócimy tu na 13-tą. Dowiedzieliśmy się jeszcze tylko, że na powrót z Lope do d’Owendo, jeszcze są. Po powrocie o 13-tej okazało się że jakimiś pokrętnymi sposobami i po znajomości udało się zorganizować dwa bilety na wieczór do Lope. Wprawdzie były one w pierwszej klasie, która jest znacznie droższa, ale stwierdziliśmy trudno, przepłacimy, ale na powrót kupimy już w drugiej klasie. Niestety jak już kasjer wystawił nam bilety do Lope co trochę trwało, to okazało się, że nie ma już biletów na powrót i nie ma żadnej informacji kiedy ewentualnie moglibyśmy stamtąd wrócić. Trochę już wkurzeni i zmęczeni całą tą sytuacją stwierdziliśmy, że odpuszczamy ten wyjazd do Lope i biorąc pod uwagę, że już od prawie dwóch tygodni nie mamy tego bagażu co coraz bardziej dawało nam się we znaki, podjęliśmy decyzję, że wracamy do Polski. Po powrocie do hotelu kupiliśmy bilety przez Istambuł do Warszawy na 31-go grudnia wieczorem. Nie była to łatwa decyzja, ale po przeanalizowaniu wszystkich za i przeciw decyzja zapadła. Lot był 31-go późno wieczorem więc jeszcze rano wybraliśmy się do Port Denis. To takie miejsce na drugim brzegu estuarium rzeki Komo tuż u jej ujścia gdzie mieszkańcy Llibreville wybierają się w weekendy na wypady poza miasto. Płynie się tam z Michele Marina szybką łodzią około 30 minut. Koszt to 12.000 XAF od osoby w dwie strony. Przypływa się do półwyspu położonego między rzeką Komo a oceanem w pobliżu hotelu i restauracji La Maringa.
Tak naprawdę to oprócz plaż nie wiele jest tam do zobaczenia. Restauracja La Maringa jest raczej droga, przynajmniej jak na nasz limitowany budżet. Wzdłuż plaży często stoją prywatne wille i nie ma tam żadnych innych ogólnodostępnych knajpek. Można więc pospacerować, pokąpać się i nic więcej. My jednak chcieliśmy zobaczyć park Pongara, który znajduje się trochę w głębi tego półwyspu. Jest to miejsce gdzie na plażach od strony oceanu żółwie morskie składają nocami jaja. Sezon na tego typu atrakcje jest od października do stycznia. Strasznie żałowaliśmy, że mimo wszystko nie możemy tego poobserwować, bo żółwie składają jaja tylko w nocy, a my musieliśmy wracać bo wieczorem mieliśmy już samolot. Udało nam się zagadać ze strażnikami parku i jeden z nich zabrał nas swoim wehikułem na krótką przejażdżkę do parku. Drugi z nich towarzyszył nam na swoim quadzie. Jechaliśmy wśród traw wzdłuż wybrzeża. W oddali widać było ścianę lasu. Podobno w okresie owocowania mango przychodzą tu słonie, które jedzą te owoce. Ponoć czasem pojawiają się tu w okolicy szympansy, ale jakoś ciężko nam było w to uwierzyć. My widzieliśmy tylko stado bawołów, a na plaży ślady żółwi i miejsca gdzie zakopały swoje jaja.
Po powrocie z Point Denis wzięliśmy szybki prysznic, dopakowaliśmy rzeczy, zjedliśmy jeszcze coś w hotelu i jego właścicielka zawiozła nas na lotnisko. Nowy Rok przywitaliśmy na pokładzie samolotu. Ku naszemu niemiłemu zaskoczeniu, personel pokładowy nie przygotował dosłownie nic na tę chwilę. Nie mówiąc już o lampce szampana, ale nawet nie podali żadnego soku ani nawet nikt nie złożył pasażerom życzeń. Tak więc Turkish Airlines nas lekko rozczarowały. Po nocnym locie w prawie pustym samolocie wylądowaliśmy w Istambule, gdzie mieliśmy ponad 9 godzin oczekiwania na lot do Warszawy. W Warszawie byliśmy 1-go stycznie o 19-tej. Nie spodziewaliśmy się takiego zakończenia naszej podróży. Trochę żal, że to wszystko się tak szybko skończyło i to przez niekompetencję i olewactwo kogoś, kto nie umiał przełożyć bagażu z jednego samolotu do drugiego a potem kogoś kto powinien zrobić wszystko aby ten bagaż szybko i sprawnie odnaleźć i nam dostarczyć. No cóż mamy nadzieję, że to jednak tylko koniec pierwszego etapu i szybko uda nam się wrócić na szlak aby kontynuować naszą podróż. Tak więc trzymajcie kciuki i trzymajcie rękę na pulsie, bo niedługo pojawią się kolejne wpisy. Dziękujemy wszystkim za słowa wsparcia i propozycje pomocy w tej, dość trudnej dla nas, sytuacji. Dziękujemy też wszystkim, którzy byli z nami na blogu, Facebooku i WhatsAppie przez te 78 dni naszej podróży. Mamy nadzieję, że choć trochę przybliżyliśmy Wam kawałek Afryki i może zainspirowaliśmy abyście sami wyruszyli w podróż, do czego zachęcamy gorąco. Dzięki za wszystkie porady, sugestie, komentarze, lajki i udostępnienia. Czekamy na więcej 🙂 . Udostępniajcie jeśli możecie nasze wpisy i posty wśród swoich znajomych, co pozwoli nam dotrzeć z naszym blogiem do jeszcze szerszego kręgu odbiorców. Tak więc mówimy do usłyszenia wkrótce jak tylko uda nam się wrócić na trasę!
Najczęściej komentowane