Podróż do Dakaru rozpoczęła się trochę nerwowo. Okazało się, że dla linii lotniczych TAP Portugal płatność za bilet lotniczy kartą kredytową w XXI wieku to zbyt duże wyzwanie. Po odstaniu swego w kolejce do odprawy check-in okazało się, że nie możemy dokonać odprawy gdyż za bilet zapłaciliśmy kartą kredytową (parę tygodni temu), więc najpierw musieliśmy udać się do stanowiska linii TAP aby tam potwierdzić płatność. Tam oczywiście znowu trzeba swoje odstać i po potwierdzeniu w systemie, że jednak zapłaciliśmy za bilet wracamy do odprawy. Tam pan który nas odprawiał już nie chce się nami zajmować i przekierowuje nas do pani obok. A pani obok twierdzi znowu, że z biletem jest problem i musimy go potwierdzić w stanowisku linii TAP. Więc tłumaczymy, że właśnie stamtąd wracamy i ponoć wszystko jest ok. Pani twierdzi jednak, że nie jest. Więc prosimy ją aby się udała do stanowiska TAP i to wyjaśniła ale nie chciała się ruszyć. Więc znowu biegiem do stanowiska linii TAP. Na szczęście tam pan był bardziej uprzejmy i pofatygował się do stanowiska odprawy aby to wyjaśnić. Przy stanowisku odprawy wyjaśnianie sprawy zajęło kolejne 10 minut i zrobiło się późno. Potem jeszcze kontrola paszportowa idąca jak krew z nosa i kontrola bezpieczeństwa, no ale w końcu przebrnęliśmy. Lot i tak się opóźnił o dobre 45 minut. Na szczęście w Lizbonie mieliśmy ponad 3,5 godziny przerwy, więc nawet takie opóźnienie nie spowodowało dalszych komplikacji. Swoją drogą ciekawe, że najtańsza opcja połączenia z Casablanki do Dakaru to lot przez Lizbonę. Lot z Lizbony do Dakaru przebiegał już bez przygód i w Dakarze wylądowaliśmy o 1-szej w nocy. Po szybkiej odprawie paszportowej i dość długim czekaniu na bagaż w końcu ruszamy w poszukiwaniu bankomatu aby wypłacić lokalną walutę. I tu znowu komplikacje. Na lotnisku mnóstwo bankomatów ale pierwszy zepsuty, drugi zepsuty, trzeci zepsuty, czwarty zepsuty, piąty …. tak znowu zepsuty 🙂 . Dopiero w szóstym udało nam się wyciągnąć kasę. Uff możemy iść szukać taksówki. Taksówką jechaliśmy do centrum jakieś 50 kilometrów z tego większość autostradą o całkiem dobrym standardzie, po drodze mijając nowoczesne budynki biurowe, hotele, centra konferencyjne zupełnie jak nie w Afryce. Potem dowiedzieliśmy się, że to coś w rodzaju nowego miasta, które obecnie tu powstaje dzięki wybudowaniu nowego lotniska, a które to niedawno zastąpiło poprzednie usytuowane znacznie bliżej centrum. Dopiero po zjechaniu z autostrady i wjechaniu do centrum miasta widoki zaczęły być bardziej afrykańskie. Do budynku, w którym wynajęliśmy pokój docieramy przed trzecią rano. Taksówkarz zadzwonił do naszego gospodarza i ten po nas wyszedł na ulicę. Idziemy do budynku. Wchodzimy przez jakąś bramę do podziemnego garażu. W garażu pełno wody. Jakoś się przedostajemy do schodów, wjeżdżamy na 6-te piętro, wchodzimy do mieszkania gdzie wynajęliśmy pokój i wtedy gospodarz mówi nam, że mu bardzo przykro ale wczoraj nastąpiła awaria pompy wody w budynku, stąd ta woda w garażu, i w całym budynku nie ma wody i nie wiadomo kiedy będzie 🙁 . Sytuacja dość nieciekawa ale byliśmy na tyle zmęczeni, że położyliśmy się spać.
Nie pospaliśmy długo, bo już od samego rana zaczął się gwar dobiegający z okolicznych mieszkań. Po ogarnięciu się i uzyskaniu podstawowych informacji od naszego gospodarza, który okazał się Marokańczykiem, bardzo pomocnym i widać było, że mu głupio z powodu tej sytuacji z wodą, ruszyliśmy w miasto. Po wyjściu z budynku znaleźliśmy się w „oku cyklonu” czyli w samym środku dzielnicy handlowej Sandaga. Ulice pełne są tu kramów, mobilnych sprzedawców i kolorowo ubranych kobiet oferujących różności. Do tego pełno samochodów i motorów, a piesi przeciskają się pomiędzy tym wszystkim. Samochody często zastawiają całkowicie chodniki i piesi muszą iść ulicą.
My pierwsze kroki skierowaliśmy do biura Orange aby kupić kartę SIM z dostępem do internetu. Na przeciwko tego biura znajduję się Katedra du Souvenir Africain.
Z katedry udaliśmy się w kierunku Pałacu Prezydenckiego. Po drodze okazało się, że prezydent właśnie zdąża do swej siedziby. Ulica była zablokowana i zaczęły się pojawiać samochody z kolumny prezydenta. W sumie to było ich z 15-cie. Konwój jak na filmach o prezydencie USA. W końcu pojawiło się BMW 7 z rejestracją PR. To był on. Przejechał i na ulice wrócił jeden wielki korek. Samego pałacu nie udało nam się sfotografować, bo oczywiście nie można, a wokół mnóstwo żołnierzy i strażników.
Poszliśmy więc dalej na Place de I’Independance. Ponoć to główny plac miasta, ale szczerze mówiąc nic tam nie ma oprócz korka i ulicznych sprzedawców.
Dlatego też szybko udaliśmy się dalej na jeden z targów – Kermel. Tu było dużo ciekawiej. To typowy lokalny targ gdzie można kupić owoce, warzywa, ryby, mięso, a także wyroby rzemieślnicze. Można tu też coś zjeść w ulicznych garkuchniach.
Wracając z targu zaszaleliśmy i pozwoliliśmy sobie na duże zimne piwo w jednej z restauracji prowadzonej przez Francuzów. Jako że w Maroku praktycznie nie można kupić alkoholu to było to nasze pierwsze piwo od trzech tygodni. Smak bezcenny 🙂 .
Potem jeszcze poszliśmy w kierunku portu wybadać skąd odpływają promy na wyspę Goree.
Z okolic portu wzięliśmy taksówkę i pojechaliśmy pod pomnik Monument de la Renaissance Africaine czyli Monument Afrykańskiego Renesansu. Jest to monstrualny pomnik przedstawiający rodzinę z dzieckiem umieszczony na wysokim 100 metrowym wzgórzu na które prowadzą szerokie schody. Wybudowano go w 2001 roku na powitanie nowego millenium. Ma 52 metry wysokości i wykonany jest z brązu i miedzi. Ze wzgórza można zobaczyć panoramę Dakaru. Taksówka którą jechaliśmy pod pomnik to był totalnie zdezelowany Peugeot, który nie był w stanie jechać szybciej niż czterdzieści parę kilometrów na godzinę i miało się wrażenie, że za chwilę się rozpadnie. Taksówkarz cały czas coś żuł i wypluwał przez szybę.
Do domu wróciliśmy też taksówką zatrzymując się na chwilę przy meczecie Divinite.
Oczywiście był straszny korek a na drogach panował totalny chaos. W końcu poprosiliśmy taksówkarza aby nas wysadził wcześniej i po drodze zrobiliśmy zakupy. Wróciliśmy do naszego pokoju, ale wody dalej nie było, Zdecydowaliśmy się, że zostaniemy jeszcze jedną noc i następnego dnia przeniesiemy się gdzieś indziej. Pod wieczór gospodarz Houssain zabrał nas na dach budynku abyśmy mogli popatrzeć na Dakar z góry. Widok z jednej strony ciekawy, pokazujący cały ten koloryt, harmider i zgiełk, ale też szokujący jeśli chodzi o ilości śmieci i niszczejące budynki.
Houssain opowiedział nam też trochę o Senegalu. Jest to jedyny kraj w Afryce Zachodniej gdzie nigdy nie było żadnej rewolucji lub zamachu stanu. Społeczeństwo jest też dość dobrze wyedukowane politycznie i nie daje sobie narzucić żadnych dyktatorskich zapędów władzy. Houssain twierdzi, że przed Senegalem są duże możliwości dalszego rozwoju. Sam Dakar to oczywiście największe miasto Senegalu. Mieszka tu ponoć blisko 3 mln ludzi. To też jeden z największych portów Afryki Zachodniej.
Następnego dnia rano spakowaliśmy nasze rzeczy i zostawiliśmy je na przechowanie u Houssaina, a sami ruszyliśmy w kierunku portu aby dostać się na wyspę Goree. Prom płynie tam około 30 minut. Sama wyspa jest niewielka ale jest to zupełnie inny świat niż gwarny Dakar. Panuje tu spokojna i cicha atmosfera. Uliczki są pełen kwiatów.
Wyspa ta ma jednak smutną historię. Przez wieki było to główne miejsce handlu niewolnikami w Afryce. Jest tu też małe muzeum – Dom Niewolników poświęcone tej tematyce gdzie można zobaczyć cele w których przetrzymywano niewolników przed wysłaniem ich przez „drzwi bez powrotu” w świat. Szacuje się że z tej wyspy wysłano od 6 do 20 milionów ludzi.
Wyspa jest na liście UNESCO, a odwiedzili ją między innymi Nelson Mandela, Jan Paweł II i Barack Obama. Na wyspie są też stare bunkry i instalacje wojskowe. Dzisiaj miejscowa ludność zamieniła je na swoje domy, ale kiedyś kręcono tu film „Działa z Nawarony”.
Jest tu też dużo artystów sprzedający wykonane przez siebie dzieła. Niektóre z oferowanych prac wywieszają na rosnących tu baobabach.
Po powrocie z wyspy wróciliśmy po plecaki i kolejny challenge to złapanie w całym tym harmiderze i przy barierze językowej, (taksówkarze nie mówią w ogóle po angielsku, a czasami nawet po francusku, a jedynie w lokalnym języku wolof) taksówki. Udało nam się złapać znowu jakąś zdezelowaną taksówkę i ruszyliśmy na północ do podmiejskiej dzielnicy willowo-biznesowej Ngor, gdzie znaleźliśmy nowy nocleg. W dzielnicy Ngor mieszczą się biura międzynarodowych firm, ambasady, czy biura UNESCO i ONZ. Dotarcie tu zabrało nam dużo czasu, bo to co dzieje się na ulicach Dakaru to istne szaleństwo lub nawet horror. Trzeba mieć stalowe nerwy aby tu jeździć. Jak ktoś twierdzi, że w Europie są korki to powinien zobaczyć co dzieje się tutaj. Na miejscu w Ngor straciliśmy też trochę czasu na kręcenie się po piaszczystych uliczkach w poszukiwaniu domu gdzie wynajęliśmy nocleg. Nie mogliśmy też dodzwonić się do Giny, naszej nowej gospodyni. W końcu zrezygnowani poprosiliśmy taksówkarza aby nas wysadził na stacji benzynowej i stąd w końcu udało nam się nawiązać kontakt z bratem Giny, który wysłał po nas na stację gosposię. Okazało się, że dom jest położony zupełnie w innej części Ngor niż podaje to serwis Airbnb. To nie pierwszy raz gdy lokalizacja noclegu podawana przez ten serwis niestety odbiega od rzeczywistości. Wieczorem poszliśmy jeszcze na zakupy i coś zjeść. Niestety ceny w Senegalu są dość wysokie. Żywność zwłaszcza ta importowana jest naprawdę droga. Jedna mała paczka wędliny z kurczaka gdzie były dwa duże plastry kosztuje tu w supermarkecie w przeliczeniu ponad 9 PLN. My i tak staramy się kupować owoce i warzywa na lokalnych targach gdzie jest trochę taniej, ale po trzech tygodniach francuskich śniadań skusiliśmy się na nawet tak drogą wędlinę.
Najczęściej komentowane