Kolejnym krajem na naszej trasie jest Malezja. Naszym pierwszym przystankiem w tym kraju była wyspa Langkawi. Dostaliśmy się tam z Krabi samolotem. Pomimo, że lot był z przesiadką w Kuala Lumpur to i tak wyszło to szybciej niż podróż autobusem, a potem promem. Niestety coś za coś, koszt był prawie dwa razy wyższy niż bilet na autobus, który można kupić za 1000 THB. Pewnie gdybyśmy kupowali bilet lotniczy z większym wyprzedzeniem, byłby on być może w cenie autobusu, lub tylko nieco droższy. W Kuala Lumpur musieliśmy odebrać bagaż, przejść odprawę paszportową, co poszło bardzo sprawnie i nadać bagaż ponownie. Tak więc czekanie na przesiadkę nam się nie dłużyło.
Langkawi to największa wyspa archipelagu o tej samej nazwie, czyli 104 wysp i wysepek położonych na Morzu Andamańskim, około 30 km na zachód od północno-zachodniego wybrzeża Malezji, tuż przy granicy z Tajlandią. Wyspy są częścią stanu Kedah i w 2008 roku, Sułtan Abdul Halim of Kedah nadał wyspie nazwę Langkawi – klejnot Kedahu, nawiązując do obchodu swojego złotego jubileuszu. Langkawi jest jedną z dwóch zamieszkałych wysp archipelagu i mieszka na niej ponad 65 tysięcy ludzi. W 1820 roku wyspa została zajęta przez Syjamczyków i wróciła do Malezji na początku lat 40-tych 19-tego stulecia. W 1909 roku przeszła pod panowanie Brytyjczyków, którzy rządzili tu aż do uzyskanie przez Malezję niepodległości w 1957 roku. Langkawi pozostawała cichą i spokojną wyspą aż do 1986 roku, kiedy to ówczesny premier Malezji postanowił przekształcić ją w duży kurort turystyczny. Obecnie rocznie odwiedza ją ponad 3 mln turystów. Od 2007 roku wyspa ma status Światowego Geoparku UNESCO. Wyspa jest strefą wolnocłową co dodatkowo czyni ją atrakcyjniejszą dla odwiedzających. Pełno tu dużych sklepów wolnocłowych sprzedających głównie alkohol i papierosy, to chyba jedyne miejsce w Malezji gdzie można kupić alkohol za rozsądne pieniądze, a nie jak w innych rejonach płacąc za puszkę piwa równowartość około 16 -17 zł.
Na wyspie nie ma praktycznie komunikacji publicznej, a ponieważ ceny były bardzo niskie, już na lotnisku zdecydowaliśmy się wynająć samochód. Za jeden dzień wynajmu samochodu klasy ford fiesta płaciliśmy 55 MYR, czyli ok 51 PLN (koszt litra benzyny to 2,08 MYR). Dodatkową atrakcją był fakt, że w Malezji obowiązuje ruch lewostronny. Na szczęście ruch na wyspie jest niewielki, więc można sobie z tym jakoś poradzić. Naszą bazą była wioska Pentai Tengah w południowo-zachodniej części wyspy.
Pierwszego dnia wybraliśmy się do jednej z największych atrakcji wyspy, czyli podniebnego mostu – Sky Bridge, znajdującego się w północno-zachodniej części wyspy w rejonie formacji geologicznej Machinchang, uważanej za najstarsze góry południowo-wschodniej Azji. Aby dostać się do mostu trzeba wjechać kolejką linową z przesiadką na jednej stacji pośredniej. Wybraliśmy najprostszy bilet za 55 MYR od osoby, który obejmował także wejście do muzeum 3D, czy na animacje z Dinozaurami. Ale są też droższe opcje biletów, które zawierają jeszcze więcej atrakcji, dostępne w małej wiosce rozrywki położonej wokół dolnej stacji kolejki. My zobaczyliśmy tylko film o dinozaurach, był on tak kiepski, że zrezygnowaliśmy z reszty i od razu udaliśmy się do kolejki.
Wyjeżdża się na ok 700 m n.p.m., a tam z kilku platform można oglądać panoramę wyspy, już sam wjazd dostarcza niezapomnianych widoków, gdyż całe zbocze nad którym wisi kolejka porasta gęsta dżungla.
Za kolejne 5 MYR można też wykupić wejście na Sky Bridge, do którego trzeba dojść kilkaset metrów drogą przez las. Dla bardziej leniwych jest droższa opcja dojechania kolejną kolejką. Sky Bridge ma 125 metrów długości i jest jedną z najdłuższych, krętych, zawieszonych mostów na świecie. Ciekawostką jest, że wszystkie elementy konstrukcji były transportowane na szczyt góry helikopterem i montowane na miejscu. Budowa zajęła 12 miesięcy. Idąc mostem spaceruje się nad koronami drzew porastających zbocza gór. Rozciąga się stąd piękny widok na wyspę i otaczające ją morze. Szkoda tylko, że most jest taki krótki.
Po zjechaniu na dół podjechaliśmy w kierunku położonego nieopodal wodospadu 7 Wells, już jadąc kolejką na szczyt, mieliśmy okazję zobaczyć ten wodospad z góry, a teraz poszliśmy zobaczyć go z bliska. Do wodospadu idzie się kilkanaście minut i jest on całkiem spory. Można też potem wejść na szczyt wodospadu. Idzie się po niekończących się schodach, no ale jakoś daliśmy radę.
Następnie ruszyliśmy w kierunku północnego wybrzeża, w międzyczasie rozpadał się deszcz i momentami lało dość mocno. Jak dojechaliśmy do kolejnego wodospadu Temurun, to musieliśmy chwilkę odczekać, aby móc wyjść z samochodu, a potem i tak w drodze do wodospadu znowu złapał nas deszcz. Ten wodospad był dużo bardziej imponujący niż poprzedni. Już z parkingu oddalonego od wodospadu o jakieś 300 m, widać było wysoką, pionową ścianę po której spływał strumień wody. Dojście do niego też było trudniejsze, tym bardziej, że szlak przez las, przez padający deszcz miejscami był śliski. Po drodze mijaliśmy małpy, które siedziały sobie przy szlaku.
Zaraz obok parkingu nie sposób nie zauważyć innego wodospadu – Wodospadu Langkawi. To sztuczna kaskada wybudowana przez rząd Malezji, ma ona łącznie ponad 60 metrów wysokości. Trochę nas dziwiło po co obok pięknego, naturalnego wodospadu budować drugi sztuczny, ale trzeba przyznać, że robi on wrażenie.
W drodze do hotelu zatrzymaliśmy się jeszcze na Plaży Czaszek. To niewielka plaża, która swoją nazwę zawdzięcza ludzkim czaszką i kością wyrzucanym na nią przez prądy morskie. Te czaszki i kości to pozostałości po uciekinierach z oddalonej o 5 km na północ Tajskiej wyspy Ko Tarutao, na której było więzienie. Ponieważ okoliczne wody obfitowały w rekiny i krokodyle, zarządcy więzienia, skądinąd słusznie, zakładali, że nikomu nie uda się przeżyć ucieczki z tego więzienia, i faktycznie dosłownie kilku osobom udało się stamtąd zbiec i nie paść ofiarą rekinów czy krokodyli. Po wizycie na plaży wróciliśmy do hotelu zatrzymując się na lokalnym targu aby kupić jakieś owoce.
Kolejnego dnia z samego rana ruszyliśmy w kierunku szczytu Gunung Raya leżącego w centrum wyspy. W nocy dość mocno padało i od rana niebo też było mocno zachmurzone. Szczyty gór były schowane w chmurach i zastanawialiśmy się czy dojechawszy na szczyt będziemy mogli cokolwiek zobaczyć. Na szczyt można wjechać samochodem. Właściciel hotelu, w którym mieszkaliśmy dwa razy ostrzegał nas przed tą drogą, że taka niebezpieczna więc nastawiliśmy się na rzeczywiście trudną drogę, a w rzeczywistości nie było tam nic trudnego i niebezpiecznego. Ot zwykła górska, kręta droga. Czasami było trochę dziur, czasem nad drogą zwisały połamane gałęzie i tyle. W sumie jechało się fajnie, bo praktycznie nie było tam ruchu. To że momentami wjeżdżaliśmy w nisko zawieszone chmury dodawało dodatkowego uroku podróży przez gęsty las otaczający drogę. Co jakiś czas w poprzek drogi i po barierach osłonnych biegały małpy.
Jak dojechaliśmy na sam szczyt na wysokość 881 m n.p.m. to okazało się, że nic tam szczególnego nie ma. Był tam jakiś zamknięty budynek w remoncie, oraz jakieś maszty telekomunikacyjne. Zrobiliśmy więc parę zdjęć i ruszyliśmy na dół zatrzymując się jeszcze na kilku punktach widokowych, o ile niskie chmury pozwalały coś zobaczyć.
Po zjechaniu na dół ruszyliśmy na północny-wschód wyspy aby zobaczyć parę tamtejszych plaż. Pierwszą z nich była Plaża Czarnego Piasku. Faktycznie piasek tu jest bardzo ciemny dzięki minerałom z okolicznych skał. Niestety zaraz jak dojechaliśmy na plażę to się strasznie rozpadało. Przeczekaliśmy deszcze pod jakimś dachem koło parkingu i potem tylko szybko poszliśmy na plażę zrobić parę zdjęć bo znowu zaczynało padać.
Drugą plażą jaką chcieliśmy tego dnia zobaczyć była ponoć najładniejsza plaża wyspy – Plaża Tanjung Rhu. Jak tam jechaliśmy to cały czas lał deszcz. Po dojechaniu na miejsce siedzieliśmy chyba z godzinę w samochodzie czekając, aż ulewa choć trochę się zmniejszy, ale deszcz lał strasznie cały czas i do tego grzmiało. W końcu na chwilę przestało padać, więc mogliśmy przynajmniej na moment pójść zobaczyć tę plażę. Rzeczywiście jest ona bardzo ładna i pewnie jeszcze jakby pogoda była lepsza to wrażenie byłoby jeszcze bardziej pozytywne. No ale cóż. Nie mogliśmy się długo cieszyć obecnością na tej plaży, bo deszcz znowu zaczynał padać, więc wróciliśmy do samochodu.
Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze na moment nieopodal plaży w miejscu gdzie do morza uchodzi rzeka i gdzie jest przystań łodzi, którymi można wybrać się na wycieczkę po okolicznych lasach namorzynowych. Ponieważ my już byliśmy parę razy na podobnych wycieczkach, a do tego pogoda też nie była zachęcająca, to nie zdecydowaliśmy się na rejs łodzią. Ale dla chętnych jest tam kilka opcji wycieczek w cenach od 300 do ponad 500 MYR za łódź (na łódź wchodzi do 8 osób).
Jadąc z powrotem w kierunku domu nagle zatrzymało nas drzewo zwalone przez burzę w poprzek drogi. Na szczęście z pomocą kilku lokalnych mieszkańców, którzy akurat nadjechali na motorach udało nam się to drzewo przesunąć na bok, tak abyśmy mogli przejechać samochodem.
Po drodze zdecydowaliśmy, że podjedziemy jeszcze do jednego wodospadu – Wodospadu Durian Perangin. Tu też droga była w kilku miejscach częściowo zatarasowana powalonymi drzewami czy gałęziami przez wcześniejszy deszcz, ale na szczęście zawsze można było przejechać obok. Jak dojechaliśmy na miejsce i ruszyliśmy przez las w kierunku wodospadu, to znowu zaczęło lać. Akurat trafiła nam się jakaś wiata, więc schroniliśmy się pod nią przed deszczem. Deszcz jednak nie przestawał padać, więc założyliśmy peleryny przeciwdeszczowe i postanowiliśmy ruszyć w deszczu. Droga była dość stroma, a do tego padający deszcz i spływająca z góry woda powodowały, że skały po których się szło były bardzo śliskie. Trzeba było więc bardzo uważać. Ale warto było, bo wodospad był bardzo ładny, a i wody było dość dużo po ostatnich ulewnych deszczach.
Po powrocie na parking wróciliśmy już do naszego hotelu. Po drodze zatrzymaliśmy się na jednym z przydrożnych targów jedzeniowych aby kupić sobie jakieś lokalne specjały na wieczór. My przybyliśmy do Malezji 8 maja czyli trzy dni po rozpoczęciu tegorocznego Ramadanu. Generalnie na Langkawi Ramadan, podczas którego muzułmanie nie jedzą i nie piją od świtu aż do zachodu słońca, jakoś specjalnie nie utrudnia życia turystom. Wszystko w zasadzie działa, choć na przykład cotygodniowy duży targ nocny, który zazwyczaj odbywa się w miejscu niedaleko naszego hotelu był odwołany. Takie przydrożne targi jedzeniowe zaczynały działać koło 16-tej, ale kończyły swoją działalność już koło 19-20-tej. Dlatego wracając już po drodze trzeba było takie lokalne specjały kupić na później, bo potem już nie było na to szansy. Zobaczymy jak to będzie z tym Ramadanem, który w tym roku trwa do 4 czerwca, w innych, mniej turystycznych miejscach, ale liczymy że i tam nie będzie za bardzo komplikował nam podróży. Trzeba się jednak liczyć z pewnymi utrudnieniami, bo wiele sklepów czy restauracji może w czasie tego święta nie działać w ogóle lub działać krócej. Ponoć też miejscowi mogą być w ciągu dnia bardziej poirytowani, no i nie można za bardzo się afiszować z jedzeniem i piciem w miejscach publicznych w ciągu dnia aby ich nie drażnić.
Trzeciego dnia przed południem mieliśmy jeszcze trochę czasu przed odlotem z wyspy, więc postanowiliśmy wybrać się na plażę Pantai Tengah, do której z hotelu mieliśmy kilkaset metrów. Wprawdzie tuż przed wyjściem z hotelu znowu padało, ale zaraz potem wyszło piękne słońce i wyglądało na to, że przez najbliższe godziny będzie piękna pogoda. Po kilkunastu minutach marszu dotarliśmy na plażę. Plaża była długa i prawie pusta. Oprócz nas było na niej dosłownie kilka osób. Udało nam się trochę pospacerować, trochę popływać i niestety znowu zbliżał się deszcz. Zaczęliśmy więc wracać do hotelu, ale nie zdążyliśmy. Schowaliśmy się przed deszczem pod wiatą przy plaży i tam go przeczekaliśmy. Na szczęście tym razem nie padało długo. Po ustaniu deszczu wróciliśmy do hotelu. Po południu pojechaliśmy na lotnisko, oddaliśmy samochód i ruszyliśmy w dalszą podróż po Malezji.
Wyspa Langkawi to miejsce, które ma wiele do zaoferowania i to zarówno dla miłośników leniwego plażowania jak i tych bardziej aktywnych. Są tu i góry porośnięte dżunglą, plaże spokojne i te bardziej gwarne, jak najbardziej turystyczna plaża Cenang, którą my sobie odpuściliśmy, czy niecodzienne atrakcje jak Sky Bridge. Każdy tu coś dla siebie znajdzie. A sama wyspa nie jest jeszcze zbyt „zniszczona” przez infrastrukturę turystyczną. Pewnie z czasem będzie coraz gorzej, bo cały czas budują się tu kolejne hotele i to czasem takie duże molochy, więc trzeba korzystać póki jeszcze jest w miarę naturalnie.
Pingback: Georgetown – wielokulturowa stolica jedzenia i nie tylko – Bachurze i ich podróże
Pingback: Medan – nasze pierwsze kroki na Sumatrze – Bachurze i ich podróże