Po kilku pierwszych dniach spędzonych w Biszkeku ruszyliśmy na podbój Kirgistanu. Planowaliśmy wynająć na kilka dni samochód i już byliśmy w drodze do wypożyczali, ale wtedy taksówkarz, który nas tam wiózł, namówił nas aby zamiast brać samochód to pojechać z nim. Cena jaką nam zaoferował była niewiele wyższa od ceny samochodu, więc zdecydowaliśmy się skorzystać z jego propozycji licząc na to, że jako miejscowy pokaże nam miejsca, do których pewnie sami byśmy nie dotarli. Odwołaliśmy więc rezerwację samochodu, Żenia bo tak miał na imię nasz taksówkarz podjechał do domu aby zabrać na drogę jakieś ubrania i pożegnać się z rodziną, zatankowaliśmy samochód i ruszyliśmy w drogę. Naszym celem było Jezioro Issyk Kul. To największe jezioro Kirgistanu, które leży w kotlinie górskiej w górach Tienszan, średnio na wysokości 1.609 m n.p.m. Jego powierzchnia to 6.280 km2 i uznawane jest za drugie co do wielkości jezioro górskie świata po jeziorze Titicaca. Jego głębokość dochodzi do 702 metrów. Kirgizi czasami nazywają je morzem, a można się doszukać w tym nawet niejakiego sensu, bo wody tego jeziora są lekko słone. Ze stolicy Kirgistanu do jego pierwszych brzegów jest tam ponad 120 km na wschód. Pierwszy nocleg chcieliśmy znaleźć w mieście Bałykczy, które leży nad północno-zachodnim krańcem jeziora. Po drodze Żenia zatrzymał się w miejscu zwanym Gavayi. To położony około 60 km na wschód od Biszkeku kompleks hotelowo-restauracyjny. Jest tu też całkiem spore jeziorko i coś na kształt małego ZOO z kilkoma klatkami i zagrodami gdzie można między innymi zobaczyć strusie, jelenie, śmieszne kury itd. Jest tu też trochę nowoczesnych rzeźb przypominających w kształtach dzikie zwierzęta, a wykonanych na przykład ze starych opon czy jakiś metalowych elementów.
Po krótkim postoju w Gavayi ruszyliśmy dalej. Następny przystanek to Burana. W tej wsi, nieco oddalonej od głównej drogi, punktem przyciągającym turystów jest Wieża Burana będąca dawnym minaretem. Wraz z okolicznymi ruinami i grobowcami jest to pozostałość starożytnego miasta Balasagun, które powstało w końcu IX w. Pierwotnie wieża miała 45 m wysokości, ale liczne trzęsienia ziemi nawiedzające dawniej te ziemie, stopniowo uszkadzały jej konstrukcję i podczas jednego z nich w XV w. jej górna część zawaliła się i obecnie ma ona tylko 25 m wysokości. Na wieżę można wejść wąskimi, stromymi i krętymi schodami. Obok wieży można zobaczyć kamienne tablice oraz małe muzeum.
Po wizycie w Buranie ruszyliśmy dalej w kierunku jeziora. Nasz następny postój był przy Wąwozie Konorchek Canyon. Żenia zatrzymał się na parkingu przy głównej drodze prowadzącej z Biszkeku do Bałykczy i dalej już sami ruszyliśmy na piechotę. Pierwsze kilkaset metrów nie było zbyt ciekawe. Idzie się szerokim wąwozem w górę płynącego nim strumienia. Ale z czasem wąwóz się zwęża, a widoki są coraz piękniejsze. Droga dnem wąwozu staje się kręta i za każdym zakrętem pojawiają się nowe, zadziwiające widoki.
Czasem dno wąwozu nagle podnosi się o metr czy dwa i wtedy trzeba się wspiąć po skałach, aby móc kontynuować dalej spacer. Sceneria jest przepiękna a do tego jest tu bardzo mało ludzi, więc przez większość czasu idzie się zupełnie w samotności. Słychać tylko wiatr i śpiewające ptaki.
Z czasem coraz więcej skał ma czerwonawe zabarwienie. Wcześniej czytaliśmy o czerwonych skałach tego wąwozu i myśleliśmy, że to właśnie już te skały, ale okazało się że to dopiero przygrywka. Po 3 kilometrach marszu kiedy już powoli przymierzaliśmy się do zawrócenia, nagle za kolejnym zakrętem wąwóz znowu się rozszerzył, a dalej odsłonił całe swoje piękno. Przed naszymi oczami w oddali pojawiły się czerwone skały przybierające najróżniejsze formy i kształty. Ruszyliśmy szybko w tym kierunku. Wąwóz stopniowo znowu się zwężał a droga była coraz bardziej kręta. Wszędzie na około skalne zbocza wyrzeźbione przez naturę tworzyły swego rodzaju kolumny i inne piękne formy. Nie wiadomo było w którą stronę patrzeć.
Gdzieś tam w głowie siedziała myśl, że trzeba w końcu wracać, ale cały czas sobie mówiliśmy jeszcze tylko jeden zakręt i tak przeszliśmy kolejne ponad 2 kilometry. No ale w końcu zarządziliśmy odwrót, bo mieliśmy jeszcze 4,5 km do parkingu. Wracając cały czas chłonęliśmy piękne widoki dookoła.
Po dotarciu do samochodu pojechaliśmy już prosto do Bałykczy. Tam pokręciliśmy się trochę w poszukiwaniu jakiegoś noclegu i w końcu znaleźliśmy jakiś hotel nad brzegiem jeziora. Byliśmy tam chyba jedynymi gośćmi. Hotel był taki trochę w stylu „późnego Gierka” i trochę nie dogrzany, a wieczorem i w nocy było dość chłodno. Po zameldowaniu pojechaliśmy coś zjeść. Żenia „zarządził”, że podczas naszej wyprawy będziemy stołować się w Kafe, a nie restauracjach, bo tam jest smacznie i taniej. My zdaliśmy się na jego znajomość lokalnych zasad i zwyczajów. Po kolacji Żenia odwiózł nas do hotelu, a sam pojechał do jakiegoś swojego kolegi, u którego spał. Rano po śniadaniu chcieliśmy na moment pójść nad jezioro. Pani z recepcji zawołała jakiegoś gościa, który pootwierał zamknięte wcześniej na kłódki furtki i mogliśmy wejść na niewielkie molo wychodzące w jezioro. Było strasznie zimno, a do tego wiał wiatr, więc długo tam nie zabalowaliśmy. Widoki były nieco popsute przez chmury, w których ginęły szczyty gór otaczających jezioro. W sezonie jest tu na pewno tłoczno i gwarno. Jeździ tu wtedy nawet pociąg z Biszkeku. Ale teraz hotel i okolica wyglądały na zupełnie wymarłe.
Tego dnia jechaliśmy drogą wzdłuż północnego wybrzeża Issyk Kul. Po drodze zatrzymywaliśmy się co jakiś czas na zdjęcia. Raz zjechaliśmy nawet na sam brzeg gdzie stało jeszcze kilka jurt, gdzie w sezonie można nocować, ale były one już nieczynne i szykowane do zwinięcia na zimę.
Żenia namówił nas na wizytę z muzeum Ruh Ordo. To taki kompleks muzealny poświęcony kulturze Kirgistanu. Wejście kosztuje 400 KGS. Spodziewaliśmy się fajnego muzeum, które pozwoliłoby nam poznać kulturę i zwyczaje tego kraju, ale w rzeczywistości byliśmy nieco zawiedzeni. Mimo że jest tam kilka ekspozycji, to tylko nieliczne pokazują ludowe stroje czy instrumenty muzyczne jak na przykład typowy lokalny, drewniany instrument w kształcie małych skrzypiec zwany komuz. Dużo jest tu jakiś pomników i figur. Jest też pięć identycznych kaplic, z których każda poświęcona jest innej religii: islamowi, buddyzmowi, judaizmowi, katolicyzmowi i kościołowi ortodoksyjnemu. W założeniu ma to pokazać, że na świecie jest jeden Bóg, tylko czczony nieco inaczej przez różne religie.
Dalej dojechaliśmy na wschodni kraniec jeziora do miasta Karakol dawniej zwanego Przewalsk. To czwarte pod względem wielkości miasto kraju z populacją ponad 60 tys. mieszkańców. Ale jak większość miast Kirgistanu nie ma ono zbyt miejskiego charakteru. Tylko główne ulice są wyasfaltowane, a reszta to dziurawe drogi gruntowe. Strasznie się więc kurzy za każdym samochodem. Budynki też w większości to niska zabudowa i do tego w nie najlepszym stanie. Ogólnie biednie to wygląda. W samym mieście odwiedziliśmy stary meczet Dungan Mosque (wejście kosztuje 20 KGS). To unikatowy meczet zbudowany przez Dunganów czyli chińskich muzułmanów, którzy przybyli na te ziemie pod koniec XIX w. Cały drewniany budynek meczetu został wzniesiony bez użycia nawet jednego gwoździa.
Karakol to przede wszystkim znakomita baza wypadowa w pobliskie góry, a te są tu potężne i wysokie. Wiele szczytów ma tu ponad 5 tys. m n.p.m. My też po znalezieniu i zakwaterowaniu się w hotelu, poprosiliśmy Żenię aby zawiózł nas do jednej z pobliskich górskich dolin. Droga tam była fatalna ,więc dojazd trochę nam zajął, ale w końcu mogliśmy ruszyć na piechotę w dolinę, którą płynie rzeka Karakol. Było dość zimno, a do tego zbierały się chmury i zanosiło się na deszcz. W końcu się on rozpadał, ale na szczęście niewielki i po kilkunastu minutach przestał. Szliśmy doliną w górę rzeki. Mijaliśmy pasące się na zboczach konie. W Kirgistanie konie spotyka się na każdym kroku i są one pięknym, nieodłącznym elementem tutejszego krajobrazu. Szlakiem, którym szliśmy można dotrzeć do Jeziora Ala-Kul, ale to wyprawa na dwa dni, no i o tej porze roku to chyba już z zimowym sprzętem. My po około półtorej godzinie spaceru, zawróciliśmy i wróciliśmy do czekającego na nas w samochodzie Żeni. Już pod koniec drogi znowu zaczął padać deszcz, a jak już byliśmy w samochodzie to strasznie się rozlało i lało już cały wieczór. Po powrocie do miasta pojechaliśmy na kolację, a potem do Guest House’u. Tym razem Żenia spał w tym samym miejscu co my.
Rano po kirgiskim śniadaniu, gdzie podano nam między innymi zupę mleczną 🙂 , ruszyliśmy dalej. Tego dnia plan przewidywał podróż wzdłuż południowego brzegu Issyk Kul. Najpierw jednak Żenia zabrał nas w góry aby zobaczyć ciepłe źródła. Odbiliśmy od głównej drogi na południe i już szutrową drogą dotarliśmy do wąwozu. Dalej wciąż szutrową i nieco kamienistą drogą jechaliśmy przez ten wąwóz. Wokół były piękne widoki i co chwila zatrzymywaliśmy się na zdjęcia.
W końcu dojechaliśmy do celu. Na miejscu były kamienne budynki w kształcie jurt. W jednym z nich znajdował się basen z gorącą wodą wypływającą z pobliskich gór. To wszystko było zamknięte, ale Żenia zachęcał nas na kąpiel i że wtedy zawoła kogoś z obsługi by nam to otworzył. My jednak nie skusiliśmy się na kąpiel w ciepłej wodzie i po krótkim postoju i sesji zdjęciowej ruszyliśmy z powrotem do głównej drogi mijając znowu stada owiec i koni pasące się na pobliskich zboczach i polach.
Po dojechaniu do głównej drogi skierowaliśmy się dalej na zachód. Pogoda, która rano była jeszcze dość pochmurna, stopniowo się poprawiała i za oknami samochodu mieliśmy coraz piękniejsze widoki ośnieżonych szczytów okalających jezioro Issyk Kul i to zarówno od naszej południowej strony jak i te po drugiej, jego północnej stronie.
Po jakimś czasie dojechaliśmy do kolejnej słynnej atrakcji Kirgistanu – Skazka Valley. To kolejny piękny kanion tego kraju. „Skazka” po rosyjsku znaczy „bajka” i faktycznie jest tu bajkowo albo raczej nieziemsko czy nawet marsjańsko. Z parkingu przy głównej drodze ruszyliśmy na piechotę. Za wejście trzeba tu zapłacić 50 KGS, a z parkingu do najciekawszej części kanionu jest nieco ponad 2 km. Potem okazało się, że w sumie to można te 2 km pokonać samochodem i szutrową drogą dojechać do kolejnego parkingu. My jednak nie żałowaliśmy, że wybraliśmy pieszą drogę, bo widoki wokół były tego warte.
Po dotarciu do tego końcowego parkingu wokół ma się istne cuda natury. Piękne formy skalne utworzone w czerwonych skałach. Są też inne, kolorowe skały, na których widać wielobarwne pasma. Znowu nie wiadomo gdzie patrzeć i w którą stronę się zapuścić. Jest tu w okolicy kilka punktów widokowych, ale piękne widoki są z niemal każdego miejsca. Wychodząc na niektóre wzniesienia można w oddali dostrzec wody Issyk Kul, a nawet otaczające je z drugiej strony góry. Z innych wzniesień po wschodniej stronie, patrząc dalej na wschód, można zaś dostrzec rozległą, zieloną Dolinę Skazka. Pokręciliśmy się po okolicy ponad godzinę wchodząc na różne punkty widokowe i ciesząc się tymi pięknymi widokami. Następnie wróciliśmy na parking przy głównej drodze.
Tam Żenia pomagał właśnie parze młodych Niemców zmienić koło w ich samochodzie 4×4. Trochę było z tym zamieszania, bo nie bardzo dało się wstawić pod samochód podnośnik, bo ten zapadał się w piachu. Trzeba było w okolicy znaleźć duży, płaski kamień i dopiero wtedy opierając na nim podnośnik udało się podnieść samochód. No ale wspólnymi siłami jakoś się wszystko udało zorganizować i przeprowadzić i mogliśmy ruszyć dalej. Jechaliśmy dalej wzdłuż południowego brzegu Issyk Kul, aż w końcu dotarliśmy do jego zachodnich krańców gdzie namówiliśmy Żenię aby dalej pojechać w kierunku Kochkor, gdzie mieliśmy spać, drogą na skróty przez góry. Za oknem znowu mieliśmy piękne widoki. Góry, stada owiec i koni, a do tego wszystko w ciepłym świetle powoli zachodzącego słońca. Żenia wcześniej się trochę krzywił, że ta droga nie jest za dobra, ale okazało się że była naprawdę ok. Była asfaltowa i to bez dziur, całkiem szeroka i do tego prawie pusta.
Pod jej koniec, trasa biegła wzdłuż kolejnego Jeziora Orto-Tokoy. To takie jezioro-zbiornik retencyjny zatrzymujące wody w okresie wysokiego stanu wód na rzece Chu. Jest ono wtedy całkiem spore, ale obecnie pod koniec lata wody w nim nie jest za dużo i na płaskich, odsłoniętych przez wodę terenach pasą się stada bydła, owiec i koni.
W końcu dotarliśmy znowu do głównej drogi, którą już bez przystanków dojechaliśmy do miasta Kochkor, gdzie poszukaliśmy kolejnego noclegu. Tym razem Żenia znowu spał gdzieś u znajomych i nawet nie zjadł z nami kolacji. Sami więc pokręciliśmy się po mieście i w końcu usiedliśmy w jedynej Kafe jaką znaleźliśmy otwartą.
Po trzech dniach mieliśmy już za sobą Jezioro Issyk-Kul. Piękne i wielkie. Szkoda tylko że czasami chmury nie pozwalały cieszyć się pełnią widoków. Nie tylko samo jezioro warte było tego wypadu. Także przepiękne wąwozy i górskie doliny zapadły nam na długo w pamięć. Przed nami były kolejne dni w czasie których mieliśmy jechać nad kolejne górskie jezioro Song Kol. Jednak czy uda nam się tam dojechać mieliśmy dowiedzieć się nazajutrz rano. Problem polegał na tym, że to jezioro jest wysoko w górach, a według informacji jakie Żenia uzyskał od znajomych, ostatniej nocy spadł tam śnieg i droga była nieprzejezdna. Umówiliśmy się, że finalną decyzję podejmiemy następnego dnia rano biorąc pod uwagę najświeższe informacje i prognozy pogody. Ale o tym już w następnym odcinku.
Pingback: Talas i Dolina Beshtash – Bachurze i ich podróże
Pingback: „Narodnyje Igry Kociewnikow” czyli Krajowe Mistrzostwa Koczowników – Talas IX 2019 – Bachurze i ich podróże