Podróż do Gambii rozpoczęliśmy o 7:30 rano. Zakładaliśmy, że będzie to długi i męczący dzień, dlatego chcieliśmy wyruszyć wcześnie rano, aby zdążyć do celu przed wieczorem. O dziwo cała podróż z małymi wyjątkami, o których za chwilę, przebiegła nam bardzo sprawnie i dość szybko. Pierwszą taksówkę złapaliśmy niedaleko naszego hotelu w Joal-Fadiouth. Początkowo mieliśmy nią dojechać 4 km do dworca taksówek czyli tzw. gare routiere w tym mieście, skąd mieliśmy łapać 7-mio miejscową taksówkę do Mbour, ale po drodze dogadaliśmy się z taksówkarzem, że zawiezie nas bezpośrednio już do Mbour na tamtejszy dworze taksówek. Oczywiście było to drożej niż byłoby z przesiadką na collective taxi, ale na pewno szybciej i nie trzeba było szukać kolejnej taksówki, czekać aż zbierze się komplet pasażerów i negocjować cen. Po dojechaniu do Mbour taksówkarz wysadził nas na dworcu dokładnie przed miejscem oznaczonym tabliczką, że stąd odjeżdżają 7-mio miejscowe taksówki jadące do Karang na granicy Senegalu i Gambii. Udało nam się załapać do jednej z nich i do tego nie licząc nas potrzebowaliśmy już tylko jednego pasażera do kompletu, który pojawił się dosłownie 2-3 minuty po nas i mogliśmy od razu ruszać. Tym razem w 7-mio miejscowej taksówce było nas 9-cioro pasażerów plus kierowca . My znowu na tylnej kanapie w bagażniku 🙂 .
Ale jakoś ta taksówka była większa w środku od tej, którą podróżowaliśmy do Saint Louis i mogliśmy w niej nawet w miarę swobodnie poruszać nogami. Oczywiście był to stary, zdezelowany Peugeot kombi i z czasem odkryliśmy, że część spalin trafia niestety do środka. Trochę się więc ich nawdychaliśmy podczas drogi. Do przejechania mieliśmy 200 km, ale ku naszemu zaskoczeniu wszystko bardzo sprawnie poszło i na granicy byliśmy już o 12:50. Droga była w miarę pusta, równa i czasami nawet z poboczem, z wyjątkiem przejazdu przez miasto Kaolack, gdzie straciliśmy prze straszne korki około 30 minut na odcinek, który normalnie zająłby jakieś 5-7 minut.
Po dojechaniu praktycznie do samego szlabanu granicznego taksówkarz zawrócił, zatrzymał się i musieliśmy wysiadać. Pieszo z plecakami na plecach musieliśmy iść do kontroli paszportowej. Oczywiście od razu otoczyła nas chmara dzieciaków oraz kobiet oferujących wymianę walut. Ponieważ mieliśmy jeszcze trochę pieniędzy senegalskich, a i tak potrzebowaliśmy gambijskich Dalasi to u jednej z tych kobiet dokonaliśmy wymiany. Oczywiście nie obyło się bez negocjacji kursów. Senegalska odprawa paszportowa przebiegła szybko i bez problemów i już znaleźliśmy się po gambijskiej stronie. Na całej granicy panuje jeden wielki chaos. Tak naprawdę to chyba można śmiało i bez problemu wtopić się w ten tłum i przejść ją bez żadnej kontroli. My oczywiście potrzebowaliśmy pieczątki wjazdu do Gambii w paszporcie, aby potem nie mieć problemów przy wyjeździe. Zapytaliśmy więc gdzie jest gambijska odprawa paszportowa i okazało się, że trochę z boku stoi niewielki budynek policji i tam trzeba się udać. Tak też zrobiliśmy. Dużą pozytywną dla nas zmianą w stosunku do Senegalu jest to że w Gambii praktycznie wszyscy mówią po angielsku, więc nie mieliśmy żadnych problemów z dogadywaniem się. Na posterunku policji najpierw trafiliśmy do pokoju, gdzie siedział pan po cywilnemu, który wziął nasze paszporty i wpisał nas do takiego wielkiego zeszytu. Potem kazał nam iść do innego pokoju gdzie już gość w mundurze wstemplował nam pieczątki w paszporty i znowu wpisał nas do jakiegoś ogromnego zeszytu. Potem jeszcze jeden gość przy wyjściu z budynku tylko sprawdził czy mamy te pieczątki i wyszliśmy na zewnątrz. Jakoś szybko i bezproblemowo poszło, a czytaliśmy, że mogło być różnie, bo często chcą tu wymusić na turystach łapówki za wjazd i czepiają się różnych rzeczy. Już chcieliśmy się rozejrzeć za taksówką, a tu nagle jakaś pani po cywilnemu, która siedziała pod ścianą policyjnego budynku woła nas, że chce przeskanować nasze bagaże. No więc znowu wchodzimy do budynku, idziemy do jakieś małej kanciapy na jego zapleczu gdzie oprócz pani pojawia się jeszcze trzech gości. Jeden z nich wyjmuje jakąś legitymację i twierdzą, że to kontrola antynarkotykowa. Zaczęło się przeglądanie naszych bagaży. Skupili się głównie na lekarstwach, a jako że mamy ze sobą dość pokaźną apteczkę to mieli co przeglądać. Musieliśmy im tłumaczyć na co są poszczególne leki. Największe podejrzenia wzbudził jakiś lek na zgagę, bo miał w nazwie słowo „control” i twierdzili, że na taki lek powinniśmy mieć receptę. Ewidentnie chcieli od nas łapówki aby nas puścić dalej. Ale my spokojnie tłumaczyliśmy im co jest na co i odpowiadaliśmy na ich pytania. Musieliśmy im też tłumaczyć po co nam filtr do wody, czy jak używa się maski i rurki do snoorklingu. W końcu po jakiś 30 minutach sobie odpuścili. Na koniec ucięliśmy sobie jeszcze pogawędkę jak to służby antynarkotykowe kontrolują w Europie. Nie mogli nam uwierzyć, że w Europie używa się psów tropiących i że pies może wyczuć narkotyk umieszczony w bagażu. Po wyjściu z budynku policji udaliśmy się na postój collective taxi i tu znowu nam się udało, bo znów brakowało już tylko jednego pasażera, który zaraz się zjawił i znów szybko ruszyliśmy do miejscowości Barra, skąd odpływa prom do stolicy Gambii Banjulu. Po dojechaniu do Barry musieliśmy przejść ze dwieście metrów na terminal promowy. Oczywiście nie brakowało pomocników, którzy chcieli nieść nasze bagaże czy wskazać drogę. Jak tylko kupiliśmy bilety to akurat otworzono bramy na prom i razem z tłumem ludzi weszliśmy na jego pokład. Znowu nam się udało, bo nie musieliśmy czekać. Prom był samochodowo-pasażerski i płynął na drugą stronę rzeki Gambia około 30 minut.
Po drugiej stronie rzeki w Banjulu zeszliśmy na ląd i w strasznym tłumie przeciskaliśmy się do bram portu. Zaraz za bramą zaczęliśmy szukać kolejnej taksówki. W sumie to nie musieliśmy szukać, bo zaraz dopadło nas kilku taksówkarzy oferujących swoje usługi. Ale chcieli strasznie dużo za kurs i dlatego szliśmy dalej i pytaliśmy kolejnych. Pierwotnie mieliśmy dojechać taksówką tylko kawałek do miejsca gdzie mieliśmy się przesiąść do collective taxi jadących do Kololi, gdzie mamy nasz hotel, ale trafił się jakiś gość, to chyba nie był oficjalny taksówkarz, u którego wytargowaliśmy dobrą cenę za bezpośredni kurs do naszego hotelu. I ruszyliśmy. Po drodze nasz kierowca zabrał jeszcze jakąś trzyosobową rodzinę turystów z Holandii, których potem też po drodze wysadził. Oczywiście standardowo kierowca wiedział gdzie jest Kololi, ale już gdzie jest konkretnie nasz hotel to nie, więc kierowaliśmy się naszą nawigacją. Niestety po dotarciu do celu okazało się, że naszego hotelu to tu nie ma i zaczęło się szukanie i pytanie miejscowych. Trwało to dość długo i już byliśmy trochę wkurzeni i zdenerwowani. W końcu jakiś kolejny miejscowy taksówkarz poproszony o pomoc wyszukał w internecie numer telefonu i zadzwonił do naszego hotelu z prośba o wskazówki jak do niego dojechać. Okazało się, że hotel jest w zupełnie innej części Kololi niż wskazywała mapa z Booking.com. Jak sprawdziliśmy na mapie to faktyczna lokalizacja była oddalona o 2,3 km od tej, którą podawał Booking.com, nic więc dziwnego, że nie mogliśmy trafić. No ale w końcu dojechaliśmy około godziny 17-tej i tu kolejny zgrzyt. Nie dojść, że chcieliśmy być blisko plaży, a okazało się, że do plaży mamy 2,7 km to jeszcze taksówkarz zażądał dodatkowej opłaty za szukanie hotelu i stracony czas. Strasznie się wkurzyliśmy i stwierdziliśmy, że skoro hotel podaje inną lokalizację niż jest faktycznie to niech kierowca dochodzi tej dodatkowej kwoty od hotelu. Po dość burzliwych rozmowach z właścicielem hotelu w końcu zapłaciliśmy tyle na ile się pierwotnie umówiliśmy. W ramach rekompensaty za nerwy dostaliśmy duży apartament i zapewnienie, że jak będziemy chcieli następnego dnia zmienić hotel to będziemy to mogli zrobić odwołując tę rezerwację bezkosztowo. Potem Booking.com też nam zaoferował rekompensatę za tę całą sytuację. Taksówkarz jeszcze trochę tam marudził właścicielowi, ale w końcu odjechał. My szybko poszliśmy coś zjeść do pobliskiej, poleconej przez właściciela typowej miejscowej knajpki, gdzie za dwa duże talerze ryżu z kurczakiem plus picie zapłaciliśmy w sumie niecałe 10 PLN. Oczywiście tak tanio jest tylko z dala od plaży i hoteli. Potem wróciliśmy do hotelu i szybko poszliśmy spać bo byliśmy jednak trochę zmęczeni.
Następnego dnia rano ruszyliśmy na rekonesans i w stronę plaży. Jest to nasza druga wizyta w Gambii, jednym z najmniejszych państw Afryki. Poprzednio byliśmy tu prawie pięć lat temu i dobrze wspominamy ten kraj oraz tutejszych ludzi zawsze uśmiechniętych, zagadujących i pomocnych. Poprzednim razem mieszkaliśmy w hotelu przy plaży parę kilometrów od miejsca gdzie jesteśmy obecnie. Idąc na plażę przechodziliśmy przez miejsca, które odwiedzaliśmy poprzednio i przypominaliśmy sobie jak to wszystko wtedy wyglądało. Niestety pewnych miejsc już nie ma. Dużo się tu buduje i tutejsza okolica powoli staje się kurortem. Z łezką w oku wspominaliśmy na przykład miejsce gdzie pięć lat temu były miejscowe chaty, wśród których robiliśmy sobie zdjęcia z miejscowymi dzieciakami, a teraz jest to plac budowy kolejnego dużego hotelu. No cóż takie życie, z drugiej strony to pomaga im podnieść swój poziom życia. Doszliśmy w końcu na plażę. Cóż za różnica w porównaniu do Senegalu. Tutejsze plaże są piękne, piaszczyste, szerokie z palmami i przede wszystkim czyste. Zupełnie inny świat. Tak jak pięć lat temu można tu spotkać jeźdźców na koniach oferujących przejażdżki konne, na skraju plaży stoją takie małe niebieskie budki gdzie można kupić sok ze świeżych owoców, a co jakiś czas stoją takie małe stargany gdzie kolorowo ubrane kobiety oferują owoce.
Zarówno panowie z budek z sokami jak i panie od owoców mają swoje numery i chodzą po plaży przedstawiając się i podając swój numer namawiają turystów do skorzystania właśnie z ich oferty. Pamiętamy jak poprzednim razem po przyjeździe do hotelu te panie od owoców czekały na plaży na nowy turnus i jak tylko ktoś wychodził pierwszy raz na plaże to zaraz dostawał karteczkę z numerem takiej fruit lady, która go pierwsza dopadła i już do końca turnusu ta właśnie pani dostarczała mu owoce. Podobnie było z chłopakami od soków. Raz gdy nie było na plaży naszej „pani numer 5” i zamówiliśmy owoce u innej to i tak ta lojalnie przekazała zamówienie „piątce” i owoce dostarczyła nam nasza stała dostawczyni. Naprawdę warto tu przyjechać. My trochę posiedzieliśmy na plaży, a potem się wybraliśmy na spacer. Po drodze do domu zrobiliśmy zakupy i wieczorem trochę porobiliśmy plany na kolejne dni. Następnego dnia wybraliśmy się na plażę na cały dzień. Prawdziwe lenistwo.
Najczęściej komentowane