Dzisiaj dzień zaczęliśmy wcześnie, bo przed wyjazdem chcieliśmy jeszcze zobaczyć ksar Ajt Ben Haddou o wschodzie słońca ale z drugiej strony niż wczoraj. Ruszyliśmy o 6:30 aby przejść przez ksar, który o tej porze był całkowicie wyludniony i cichy czyli taki jak w dawnych czasach bez tego całego zgiełku turystycznego. Następnie weszliśmy na wzgórze z jego drugiej strony skąd rozpościera się piękny widok na jego wschodnią stronę. Wiał dość zimny wiatr więc czekając na wschód słońca trochę zmarzliśmy. Słychać było tylko piejące koguty i ryczące osły. Jak tylko wzeszło słońce zrobiliśmy parę zdjęć i popędziliśmy z powrotem na szybkie śniadanie i po plecaki bo już o 8:30 ruszaliśmy w kierunku pustyni.
Na pustynię jechaliśmy z, jakże by inaczej tu chyba każdy ma tak na imię, Mustafą naszym kierowcą i przewodnikiem. Po drodze zatrzymaliśmy się na chwilę w okolicach kasby Tifoultoute, która obecnie jest zamknięta do zwiedzania gdyż znajduje się w niej hotel i restauracja. Tak więc parę zdjęć i pędzimy dalej.
Kolejny przystanek to oaza Fint. Mustafa wywiózł nas na punkt widokowy, z którego mogliśmy zobaczyć całą oazę z góry a przy okazji popodziwiać okoliczny górski krajobraz. Oaza leży nad rzeką, która dzisiaj była małym strumykiem ale Mustafa pokazał nam film ze swojego smartfona jak trzy tygodnie temu, kiedy padały deszcze strumyk był wielką rwącą rzeką.
W dalszej drodze zatrzymaliśmy się jeszcze w Taznakhte, stolicy wyrobu berberskich dywanów. Ponoć większość dywanów w południowym Maroko pochodzi właśnie z tych okolic. Tu odwiedziliśmy spółdzielnię, która skupia 125 rodzin trudniących się wyrobem dywanów od małych dywaników bo wielkie dywany na ściany i podłogi. Jak to u Berberów bywa zostaliśmy poczęstowani miętową herbatką i zobaczyliśmy krótki pokaz jak się robi dywan.
Ostatnim przystankiem przed pustynią był Foumzguid, gdzie zatrzymaliśmy się na krótki lunch.
Kilka kilometrów za Foumzguid skręciliśmy na szutrową drogę, jeszcze tylko szybka kontrola, a raczej krótka przyjacielska pogawędka Mustafy z żołnierzem, na wojskowym posterunku, szlaban w górę i wjeżdżamy na pustynię. Na początku droga była kamienista i wyboista. Krajobraz raczej księżycowy, choć było trochę pojedynczych drzew i krzaków. Z czasem zaczęły się pojawiać pierwsze łachy piachu pomiędzy kamieniami i skałami. Potem piachu było coraz więcej aż w końcu otaczał nas jego bezmiar tworzący przepiękne, czasem wysokie na kilkaset metrów wydmy.
Mustafa pokazał nam też lokalną roślinę, która jest dość niebezpieczna gdyż zawiera w swoich liściach biały sok, który w kontakcie z oczami może spowodować trwałą i całkowitą ślepotę. Ponoć nie jedzą jej nawet zwierzęta.
Po niecałych trzech godzinach drogi przez kamienie i piach, wytrzęsieni jak w szejkerze dotarliśmy do biwaku Chegaga. Biwak to kilka berberyjskich namiotów i trzy gliniane chaty oraz stojąca trochę na uboczu łazienka. Na biwaku przywitało nas dwóch Berberów no i oczywiście tradycyjne herbatka.
W obozie oprócz nas była jeszcze tylko para Francuzów. Po herbatce udaliśmy się na spacer po wydmach. To morze piachu robi naprawdę piorunujące wrażenie, a do tego te różne kształty i formy jakie przybierają wydmy. Coś niesamowitego. Wiejący wiatr powodował, że piasek cały czas się przemieszczał smagając nas po nogach i twarzy. Jak wróciliśmy to byliśmy cali w piachu.
Chodziliśmy tak aż do zachodu słońca, który podziwialiśmy ze szczytu jednej z najwyższych wydm w okolicy. Niestety było trochę chmur więc zachód nie był tak spektakularny.
Po powrocie do obozu Berberowie przygotowali kolację przy świecach – tradycyjnie zupa harira i tajine. A na koniec wieczoru było ognisko i berberyjskie muzykowanie. My też próbowaliśmy swoich sił w grze na bębnach. Okazało się, że aby bęben naprawdę dobrze brzmiał to trzeba go ścisnąć między kolanami lekko odchylony od siebie.
Niestety jak na złość ta noc była bardzo jasna przez księżyc, który świecił mocno. To powodowało, że niebo było rozświetlone, a do tego częściowo zachmurzone i gwiazdy nie były tak dobrze widoczne jak się spodziewaliśmy. Postanowiliśmy więc, że idziemy spać i wstaniemy koło piątej rano gdy księżyc będzie już nisko za wydmami. I faktycznie nad ranem niebo było już ciemniejsze a gwiazdy lepiej widoczne choć dalej przeszkadzały chmury. No cóż trzeba będzie jeszcze kiedyś wrócić na pustynię aby zobaczyć w pełni rozgwieżdżone niebo. Kasia wróciła do namiotu, a ja mimo wszystko przeleżałem ponad godzinę patrząc w niebo i licząc że może choć przez chwilę uda się zobaczyć pełnię gwiazd na tle ciemnego nieba. Jedynym plusem częściowo zachmurzonego nieba było to, że nie było tak zimno jak się spodziewaliśmy. Szczerze mówiąc w namiocie było całkiem ciepło.
Poranek rozpoczęliśmy krótką wyprawą na najbliższą wydmę aby zobaczyć wschód słońca. Chmury znowu trochę przeszkadzały.
Potem szybkie śniadanie i w drogę. Kolejne dwie godziny znowu spędzamy w drodze, która okazała się jeszcze bardziej wyboista niż dzień wcześniej. Były naprawdę strome podjazdy i zjazdy oraz mnóstwo kamieni i piachu. Zatrzymaliśmy się jeszcze przy studni, która jak się okazało jest źródłem wody dla pustynnych obozów w tym tego, w którym my spaliśmy. Ponoć każdego dnia z takiego obozu przyjeżdża samochód i napełnia zbiorniki na wodę, która potem służy do obsługi obozu.
Stopniowo krajobraz stawał mniej pustynny i pojawiało się więcej roślinności, aż w końcu dojechaliśmy do asfaltowej drogi.
Udało się, przebrnęliśmy przez pustynię! To było niesamowite przeżycie i nawet brak tych gwiazd tego nie zepsuł. Jeszcze tylko Mustafa sprawdził czy wszystko w porządku z samochodem (trochę on przeżył na tych wertepach) i ruszamy na północ przez dolinę Draa. Ale o tym to już w kolejnym odcinku.
Najczęściej komentowane