Przez większość część nocy padało, ale nad ranem się przejaśniło. Po śniadaniu posiedzieliśmy jeszcze trochę nad planem na kolejne dni i po 11-tej wyruszyliśmy z plecakami na dworzec autobusowy. Było całkiem zimno, niecałe 14 stopni. Tym razem mieliśmy z górki. Autobus do Tetouanu spóźnił się jakieś pół godziny. Droga wiodła przez kręte górskie drogi. Przez okna podziwialiśmy szczyty gór Rif. Mijaliśmy też kilka tam zbudowanych na rzece Laou. Dopiero potem zrobiło się bardziej płasko. Po raz pierwszy od przyjazdu zobaczyliśmy pasące się krowy. Do Tetouanu dotarliśmy przed drugą i na piechotę ruszyliśmy do naszego hotelu Riad Daria. Tetouan to dawna stolica hiszpańskich posiadłości w Maroku. Do dzisiaj wielu mieszkańców mówi po hiszpańsku, a mijane dzieci częściej wołają do nas hiszpańskie „hola!” niż francuskie „bonjour”. Obecnie to całkiem duże miasto. Mieszka tu około 380 tys ludzi. Położone jest u stóp gór Rif i niedaleko wybrzeża Morza Śródziemnego.
Zwane jest też miastem złodziei, ale dzisiaj nie jest ponoć tu już tak niebezpiecznie jak kiedyś. Jego medina jest wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Okazało się, że my mieszkamy właśnie na terenie mediny. Wybraliśmy się więc na krótki spacer po okolicy próbując nie zgubić się w labiryncie małych, wąskich uliczek. Praktycznie nie spotkaliśmy tu żadnych innych turystów i wydaje się, że nie jest ich tu dużo, a ponoć niesłusznie bo warto tu zajrzeć podczas swojej wizyty w Maroku.
Mijając meczet Jadida dotarliśmy do bramy Bab El Okla i ruszyliśmy trochę na czuja w kierunku Wielkiego Meczetu, ale chyba nie do końca dobrze szliśmy. Po drodze trafiliśmy do jakiegoś sklepu ze wszelkiego rodzaju lokalnym rękodziełem. Sklep był ogromny i imponował bardzo ładnym wnętrzem. Właściciel wskazał nam właściwą drogę do Wielkiego Meczetu. Do meczetu oczywiście i tak nie mogliśmy wejść, ale chociaż zobaczyliśmy wejście i trochę minaretu gdyż w gęstwinie uliczek i zabudowań praktycznie nigdy nie widać dobrze minaretów mijanych meczetów.
W drodze powrotnej kupiliśmy na targu i ulicznych straganach trochę owoców. W samej medinie nie mogliśmy znaleźć żadnego miejsca gdzie można by było zjeść coś ciepłego.
Postanowiliśmy więc opuścić mury mediny i poszukać coś poza jej obrębem. Znaleźliśmy w końcu coś w rodzaju marokańskiego fast-foodu i tam coś zjedliśmy. Po jedzeniu powłóczyliśmy się jeszcze po uliczkach mediny. Na jednej z nich widzieliśmy jak miejscowy kot złapał małego szczura i się nim bawił. Tak więc znowu po czystym i schludnym Chefchaouen znaleźliśmy się w niezbyt czystej medinie o zapachu odbiegającym zasadniczo od Channel 5. Może trzeba się do tego przyzwyczaić :-).
Następnego dnia rano ruszyliśmy znowu w miasto. Ponieważ musieliśmy pobrać pieniądze z bankomatu udaliśmy się do nowej części miasta. Jak się okazało mury okalające medinę są na wzgórzu. U podnóża murów od strony południowej rozciąga się park. Takie krakowskie planty tyle że z palmami :-).
Idąc w kierunku głównego deptaka, ulicy Mohammeda V, przez nowszą część miasta stwierdziliśmy, że to miasto ma dwa oblicza. Pierwsze to stara, ciasna i brudna medina, a drugie to całkiem nowoczesne, ruchliwe miasto jakie moglibyśmy spokojnie spotkać na przykład na południu Hiszpanii. Można powiedzieć, że te dwa oblicza dzieli przynajmniej jedno stulecie.
Ulica Mohammeda V dochodzi do głównego placu miasta Placu Hassana II. Przy placu tym znajduje się pałac królewski i dlatego większość placu jest odgrodzona barierkami oraz pilnowana przez dość dużą grupę policjantów. Z naszych dotychczasowych doświadczeń wynika, że król ma swoje pałace w każdym większym mieście. Zawsze są one pilnie strzeżone, ale ten był pierwszy jaki mogliśmy zobaczyć, gdyż do tej pory wszystkie inne były zawsze odgrodzone kilkumetrowej wysokości betonowym murem szczelnie zasłaniającym to co za nim.
Obok pałacu znajduje się brama Bab er Rwah, przez którą wróciliśmy do mediny. Człowiek czuję się tu jakby cofnął się w czasie, bo życie płynie tu tak jakby czas zatrzymał się w miejscu wiele lat temu. Zaraz za bramą rozciąga się uliczka na której pełno jest sklepików z biżuterią.
Dalej płynnie przechodzi się w miejscowy souk (bazar). Można w nim wyodrębnić rejony gdzie dominują np. tkaniny, przyprawy, wyroby cukiernicze. Generalnie idąc przez medinę jest się trochę na jednym wielkim targu, gdzie sprzedaje się owoce, warzywa, a także jajka, drób, ryby, mięso itd.
Jednym z miejscowych specjałów, który można tu kupić jest biały ser Jben. Sprzedaje się go zawinięty w liść palmowy.
Często można też spotkać tu kobiety ubrane w lokalny strój czyli kapelusz z pomponami zwany chachiya. Noszą one też mendil czyli taką tkaninę w białe, czerwone i niebieski paski. Przewiązują się one tą tkaniną w pasie lub narzucają ją na ramiona.
Spacerując po uliczkach mediny zawsze znajdzie się chętny, który chciałby Ci pomóc w znalezieniu drogi do celu. Oczywiście za drobną zapłatą. Trzeba wtedy grzecznie ale stanowczo podziękować i delikwent po chwili rezygnuje z dalszego oferowania swoich usług jako przewodnika.
Niestety koło południa pogoda znowu zaczęła psuć nam szyki i rozpadał się deszcz. Chcieliśmy przeczekać go w jednej z lokalnych kafejek przy kawie i ciachu, ale kawa i ciacha dawno się skończyły, a deszcz nie dawał za wygraną. Wróciliśmy więc do hotelu rezygnując z pierwotnego planu pojechania nad morze, które jest oddalone około 10 minut drogi taksówką, bo i tak w taką pogodę nie byłoby tam nic do roboty. Prognozy do wieczora nie są pomyślne. Wyskoczymy więc pewnie już tylko na chwilę coś zjeść.
Najczęściej komentowane