Po nocy spędzonej w Kochkor, rano oczekiwaliśmy na wieści od znajomego naszego kierowcy Żeni na temat pogody i przejezdności drogi do Jeziora Song Kol. Nie były one najlepsze i wspólnie postanowiliśmy, że naszą wyprawę nad to jezioro opóźnimy o jeden dzień. Tego dnia pogoda zapowiadała się wyśmienita więc założyliśmy, że cały dzień takiego słońca roztopi na tyle śnieg, że następnego dnia będzie można tam dojechać. Pozostało jeszcze pytanie co robić tego dnia. Żenia zaproponował nam wycieczkę do Tash-Rabat. Z Kochkor to ponad 230 km na południe, ale w sumie nie mieliśmy innego pomysłu, więc skorzystaliśmy z propozycji Żeni. Jak się potem okazało był to strzał w dziesiątkę.
Tash-Rabat jak i już sama droga tam, dostarczyły nam wspaniałych widoków i wielu wrażeń. Pokonując te 230 km praktycznie cały czas jedzie się drogą wzdłuż której po obu stronach ciągną się piękne góry. Czasami są one tylko nieco bliżej drogi, a czasami droga biegnie szeroką płaską doliną i góry majaczą nieco w oddali, za dużymi połaciami płaskiego, suchego stepu. Na stepie i mijanych zboczach co rusz widzi się stada owiec, koni i bydła, które pasą się tam w spokoju.
Często całe wielkie ich stada maszerują wzdłuż lub w poprzek drogi, tak więc kierowca musi cały czas zachowywać czujność. Jak się już trafi na takie stado to czasami trzeba się uzbroić w cierpliwość nim się je minie. Oczywiście najszybciej jest jak stado przechodzi w poprzek. Gorzej jak idzie wzdłuż drogi. Wtedy jeśli jeszcze idzie w przeciwnym kierunku to nawet stojąc da się doczekać momentu, aż takie stado nas minie. Najgorzej jest jak stado idzie w tym samym kierunku co my jedziemy. Wtedy trzeba się wciskać pomiędzy zwierzęta próbując je nieco przestraszyć klaksonem. Przy tym jakoś najłatwiej jest rozgonić owce, z krowami jest już nieco gorzej, a najtrudniej jest w przypadku koni, które wydają się nie przejmować zupełnie próbującymi przecisnąć się i trąbiącymi samochodami. Przeważnie takie stado jest eskortowane przez jednego lub kilku pasterzy na koniach, ale oni jakoś za bardzo nie pomagają w udrożnieniu drogi i wydają się nie przejmować tym, że ich zwierzęta blokują drogę.
Dla nas była to swego rodzaju atrakcja, ale dla kierowców pokonujących drogi Kirgistanu zawodowo, może być to pewnego rodzaju utrudnienie, bo takie sytuacje zdarzają się dość często. Na szczęście ruch samochodowy jest tu raczej umiarkowany, więc nie powoduje to powstawania jakiś wielkich zatorów, no ale szczególnie na krętych, górskich drogach trzeba bardzo uważać, bo nigdy nie wiadomo co się trafi za zakrętem. Droga którą jechaliśmy prowadzi do granicy z Chinami, więc co jakiś czas trafiały się duże ciężarówki wiozące towary do lub z Chin. Ale droga był dość szeroka, w miarę dobrej jakości, więc z wyprzedzaniem nie było większych problemów. Pogoda była przepiękna, więc i widoki były wspaniałe. Czasami trafiały się jakieś małe wioski, lub cmentarze rozsiane tuż przy drodze.
Co ciekawe to praktycznie cały czas powolutku jechaliśmy pod górę i przez większość czasu byliśmy na wysokości grubo ponad 2 tys m n.p.m. Ostatnie 15 km do Tash-Rabat to już szutrowa droga odbijająca od tej głównej. Tu też widoki zapierają dech w piersiach. Czasami mijaliśmy jurty albo małe chatki czy przyczepy pasterzy i znowu towarzyszyły nam stada zwierząt, albo pasące się obok, albo maszerujące z nami – czyli sielsko-anielsko.
W końcu za kolejnym zakrętem ujrzeliśmy Tash-Rabat. To dobrze zachowany, ponoć jeden z najlepiej na całym Jedwabnym Szlaku, kamienny karawanseraj, czyli taki zajazd/gościniec dla przechodzących niegdyś tędy karawan. Leży on na wysokości ponad 3.000 m n.p.m. w jednej z górskich dolin. Zbudowano go w XV wieku. Szacuje się, że dokładna data jego powstania to 1408-1416. Zbudowano go z kruszonego kamienia na gliniastej podbudowie. Ma on 20 metrów wysokości i ponad 30 pomieszczeń. Długość głównego holu wynosi ponad 9 metrów, a jego szerokość ponad 8 metrów. Na dachu jest kopuła, a światło wewnątrz zapewniają świetliki w dachu. Wejście do tego karawanseraju kosztuje 100 KGS.
Obok tej kamiennej budowli jest obozowisko jurt, w którym można spędzić nocleg. Warunki trochę harcerskie. Toalety w wychodkach, umywalki ustawione na polu, a w środku „koza” do ogrzania – oczywiście piec a nie żywa 🙂 .
Za to widoki niesamowite i przygoda pewno też. Teraz sezon (połowa września) dobiegał już do końca i jurty stopniowo są składane i wywożone na zimę. Wokół pasły się oczywiście nieodzowne tu konie.
Po zwiedzeniu karawanseraju i krótkim spacerze po okolicy zaczęliśmy drogę powrotną. W pewnym momencie na jednym z górskich zboczy dostrzegliśmy duże stado jaków. Byliśmy też świadkami jak dwa samce z tego stada toczyły bój ścierając się głowami. To pierwszy raz, kiedy widzieliśmy te zwierzęta na wolności.
Na nocleg chcieliśmy dojechać do miasta Naryn, położonego nad rzeką o tej samej nazwie, która potem po połączeniu z Kara-daria tworzy słynną Syr-darię wpadającą do Jeziora Aralskiego. Do przejechania mieliśmy ponad 110 km w kierunku północnym. Po drodze zatrzymaliśmy się w miejscowości Kara-Suu gdzie odwiedziliśmy niewielkie muzeum historyczne oraz położone tuż obok ruiny Koshoy Korgon. To dawna forteca, której mury zbudowano z błota i słomy. Nie wiadomo dokładnie z kiedy pochodzi ta budowla. Jak dojechaliśmy na miejsce to muzeum było zamknięte, ale po chwili pojawił się jakiś pan na rowerze i nam je otworzył. Okazało się, że opiekuje się on tym muzeum, ale już wracał do domu. Zobaczył jednak z daleka, że jakiś samochód jedzie w kierunku muzeum i postanowił zawrócić. Wejście do muzeum kosztuje 100 KGS.
Przed dotarciem do Naryn wstąpiliśmy jeszcze po drodze do miasta At-Bashi gdzie stoi słynny pomnik głowy konia u wodopoju „Loshad na vodopoye”. Tam zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcia i podjechaliśmy jeszcze na moment nad rzekę At-Bashi przepływającą przez to miasteczko.
Miejscowość ta to typowe kirgiskie postsowieckie miasteczko, które na nasze standardy prędzej można by nazwać dużą wsią. Słynie ono z tego, że jest ponoć najbardziej kirgiskim miastem kraju, ale jak dla nas nie ma tam nic szczególnego oprócz kilku pomników.
Po dotarciu do Naryn, tradycyjnie poszukaliśmy jakiegoś noclegu, a potem pojechaliśmy z Żenią na kolację. Następnego dnia ruszyliśmy w końcu nad Song Kol. Ale o tym to już w następnym odcinku. W sumie to dobrze się złożyło, że pogoda pokrzyżowała nam plany, bo dzięki temu mogliśmy zobaczyć piękno południowego Kirgistanu, a tak być może byśmy tu w ogóle nie dotarli,
Pingback: Jezioro Song Kol – Bachurze i ich podróże
Pingback: Talas i Dolina Beshtash – Bachurze i ich podróże