Sanyang to ponoć najpiękniejsza plaża Gambii, postanowiliśmy więc sprawdzić to naocznie. Rano po śniadaniu złapaliśmy taksówkę, którą za 16 GMD (to ważne aby zapamiętać tę kwotę) dojechaliśmy w okolice targu rybnego w Brufut, skąd wzięliśmy już lokalnego busa do Sanyang. W busie było już trochę pasażerów i po około 10 minutach był już komplet i ruszyliśmy w drogę. Do Sanyang było niecałe 30 km i droga zajęła nam około godziny. Po opuszczeniu busa mieliśmy jeszcze trochę ponad 3 km do plaży po piaszczystej drodze. Postanowiliśmy przejść to na piechotę. Szliśmy mijając wiejskie chaty i z rzadka jakieś osoby. Potem zabudowania się skończyły i drogę otaczały pola ryżowe oraz jakieś rozlewiska.
Po około 40 minutach marszu doszliśmy do małej wioski rybackiej tuż nad oceanem. Na plaży stały łodzie rybackie, a miejscowi rybacy siedzieli w cieniu pod wiatami z liści palmowych.
Ruszyliśmy na południe i zaraz za wioską rybacką rozciąga się bardzo szeroka, piaszczysta plaża. Jest tu kilka restauracyjek gdzie można skorzystać z leżaków i parasoli, co ważne są one za darmo nawet bez zamawiania jedzenia, gdyż jak powiedział nam jeden z kelnerów jesteśmy na rajskiej plaży. Oczywiście mile widziane jest aby coś zamówić choćby do picia. Sama plaża jest na pewno dużo spokojniejsza niż te w okolicy Kololi, czy innych nadmorskich kurortów. Nie ma tu żadnych hoteli, ale turystów było całkiem sporo. Były też budki juice menów, którzy co jakiś czas oferowali swoje soki ze świeżych owoców. Plaża owszem ładna, warto spędzić tu parę godzin odrywając się od zgiełku plaż w okolicach hoteli, ale my po informacjach jakie o niej czytaliśmy spodziewaliśmy się trochę lepszych widoków.
Po spacerze po plaży zalegliśmy na leżakach w jednej z restauracyjek i zamówiliśmy sobie po piwku. Obserwowaliśmy lokalnych rybaków jak wyruszają w ocean lub z niego właśnie wracają i wyciągają swoje łodzie na brzeg.
Po paru godzinach leniuchowania zebraliśmy się w drogę powrotną. Ponieważ było już dość późno to do Sanyang, skąd mieliśmy złapać busa tym razem chcieliśmy dojechać taksówką. W wiosce rybackiej czekało kilka taksówek, więc zaczęliśmy negocjacje. Taksówkarz był nieugięty i dodatkowo musieliśmy czekać na dwie kolejne osoby, bo bez czwórki pasażerów nie chciał ruszyć. Trochę to wszystko trwało, ale w końcu dotarliśmy do postoju busów w Sanyang. Tu okazało się, że jesteśmy pierwszymi pasażerami busa do Serakundy i musieliśmy dość długo czekać na komplet pasażerów. Jak już był komplet to pojawił się problem z zapaleniem silnika busa. Po kilkunastu próbach w końcu się udało i ruszyliśmy. Po drodze był jeszcze jakiś problem z policją i kierowca chyba zapłacił jakiś mandat, bo był potem raczej nie w humorze.
Po dotarciu na miejsce chcieliśmy znowu złapać taksówkę na krótki odcinek do domu, za który w tamtą stronę zapłaciliśmy 16 GMD. Teraz nagle wszyscy zatrzymywani taksówkarze chcieli od nas 100 GMD! Tłumaczyliśmy im, że wprawdzie jesteśmy biali, ale nie damy się tak oskubać i po kolei z nich rezygnowaliśmy. Idąc wzdłuż drogi zrobiliśmy jeszcze jakieś zakupy pieczywa oraz owoców i w końcu przeszliśmy mniej więcej połowę drogi, aż udało nam się złapać taksówkę za 10 GDM. Przed powrotem do naszego hotelu chcieliśmy jeszcze wpaść do lokalnej restauracji na jakiś ciepły posiłek, ale nie wiedząc czemu okazała się zamknięta. Kolejna także. Musieliśmy więc dokupić coś do jedzenia w przydrożnym sklepiku i kolację zrobiliśmy sobie sami u nas w hotelu. Potem dowiedzieliśmy się, że tego dnia było jakieś święto i dlatego restauracje były zamknięte wcześniej niż zwykle. Następnego dnia wczesnym rankiem mieliśmy ruszyć w głąb Gambii do George Town. Musieliśmy się więc szybko ogarnąć i położyć wcześnie spać.
Najczęściej komentowane