Z Bukit Lawang ruszaliśmy dalej przez środkową Sumatrę. Naszym kolejnym celem było Jezioro Toba. Aby uniknąć wielu przesiadek i móc po drodze zobaczyć kilka interesujących nas miejsc, zdecydowaliśmy się na wynajęcie samochodu z kierowcą. Sprawę dogadaliśmy w jednej z małych agencji turystycznych w Bukit Lawang, której właściciel zobowiązał się z nami jechać. Kosztowało nas to 100 € i cena obejmowała także opłaty wstępu do atrakcji zwiedzanych po drodze, oraz promu na wyspę Samosir na Jeziorze Toba. Ruszaliśmy już o 5-tej rano. Pobudka była więc bardzo wcześnie. Okazało się, że właściciel agencji wziął jeszcze kierowcę, a sam robił za przewodnika. Jak ruszaliśmy było jeszcze całkiem ciemno i przez pierwsze 1,5 godziny jechaliśmy w ciemnościach. Z czasem za oknami samochodu robiło się coraz jaśniej i mogliśmy coś zobaczyć. Jechaliśmy wąskimi, krętymi i dziurawymi drogami w kierunki miasta Berastagi. Koło 7-mej zatrzymaliśmy się na krótki postój przy jednym z punktów widokowych na pola ryżu i zaczynające się góry, przez które wiodła dalsza droga.
Po przejechaniu przez góry przed nami pojawiła się majestatyczna sylwetka wulkanu Sinabung. Ma on 2.460 m n.p.m i typowy charakterystyczny stożek stratowulkanu.
Spośród jego 4 kraterów jeden jest czynny. Jest to jeden z najbardziej aktywnych wulkanów świata. Przez setki lat był uśpiony, aż do sierpnia 2010 roku kiedy to się przebudził. Od tego czasu regularnie uaktywnia się nawet 2-3 razy w ciągu roku i zabił w tym czasie ponad 20 osób. Podczas jego erupcji w 2010 roku z jego okolic ewakuowano ponad 19 tys. osób. Pyły wulkaniczne były wyrzucane na wysokość nawet 5 km. Podczas erupcji w 2013 roku słup dymu i popiołów sięgał 7 km. Najsilniejsza eksplozja była w lutym 2018 roku, kiedy popiół i dym były wyrzucane na wysokość aż 16,8 km.
Z powodu zagrożenia indonezyjski rząd przymusowo przesiedlił ludzi z najbliżej położonych wiosek, a teren wokół wulkanu stał się strefą zamkniętą. Jadąc w kierunku wulkanu przejeżdżaliśmy przez tereny jeszcze nie dawno porośnięte przez las, na których obecnie powstały wioski dla tych przesiedlonych osób. Dookoła wszędzie widać było małe poletka, na których uprawiają oni warzywa i owoce. Ziemia jest tu bardzo żyzna. Ale co ciekawe, przesiedleni nie dostali tej ziemi na własność a tylko w czasową dzierżawę, gdyż rząd liczy, iż z czasem będą mogli wrócić na stare śmieci. Pytanie tylko czy będą mieli do czego?
Wulkan robi wrażenie. Z jego wierzchołka cały czas wydobywa się dym. Zbocza częściowo pokrywa spalony lawą las. Widać tylko kikuty drzew.
Z czasem dojechaliśmy do strefy zamkniętej. Oficjalnie nikt tu nie może mieszkać, jednak ludzie i tu uprawiają pola, a niektórzy mimo zagrożenia nadal tu mieszkają. Jednak większość wiosek jest całkowicie opuszczona i wymarła. Domy są poniszczone i pokryte popiołem.
Zresztą bliżej wulkanu, od strony na którą występują erupcje, popiołem pokryte jest wszystko: drzewa, trawy, ziemia.
My jechaliśmy dalej. Następny przystanek to wulkan Sibayak. Ma on 2.212 metrów wysokości. Jego ostatnia erupcja była w 1881 roku, ale wciąż jest on „żywy”. Na ten wulkan, w przeciwieństwie do Sinabung można wejść. My oczywiście nie odpuściliśmy takiej okazji. Kiedyś można było podjechać bliżej samego wulkanu, ale teraz droga jest tak dziurawa, że nawet samochodem 4×4 byłoby trudno. Dojechaliśmy więc do miejsca gdzie przejezdna droga się kończy i dalej ruszyliśmy na piechotę. Wejście kosztuje 10.000 IDR. Mieliśmy do przejścia ponad 2 km pod górę. Całość czyli wejście i zejście zajęło nam nieco ponad 2 godziny. Niektórzy ruszają tu na piechotę z nieodległego Berastagi, ale wtedy do przejścia jest około 7 km w jedną stronę i robi się tego prawie całodniowa wyprawa. Pierwszy odcinek szliśmy po dawnej asfaltowej drodze, ale potem weszliśmy już w las dużych pandanów.
Z czasem roślinność była coraz niższa i coraz więcej było skał. Po drodze mija się bokiem Mount Sibayak i w końcu dochodzi się do wulkanu.
Już z daleka czuć siarkę, a także widać i słychać wydobywające się w kilku miejscach słupy gazów. Wokół otworów, z których te gazy się wydobywają widać żółty kolor siarki. Krajobraz wokół jest typowo wulkaniczny. Na dnie krateru widać wyschnięte jezioro, a z jego zboczy widać w oddali wulkan Sinabung.
Po zejściu na dół pojechaliśmy do miasta Berastagi, gdzie zatrzymaliśmy się na targu owocowym. W okolicach targu było też sporo straganów z kwiatami, a wokół stało dużo kolorowych dorożek. Na targu kupiliśmy trochę owoców i ruszyliśmy dalej na południe w kierunku wodospadu Sipisopiso.
Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze w niewielkiej, przydrożnej restauracji na szybki lunch – bardzo smaczną pieczoną wieprzowinę z ryżem. Wodospad Sipisopiso ogląda się z punktu widokowego nieco z góry, ale można też zejść schodami niżej, bliżej jego stóp. Aby dojechać do punktu widokowego trzeba zapłacić za bilet parę tysięcy IDR, ale płacił nasz przewodnik i nie zdążyliśmy zobaczyć ile dokładnie. Wodospad ma 120 metrów wysokości i jest jednym z najwyższych w Indonezji. Co ciekawe woda tworząca wodospad wypływa wprost z podziemnej rzeki. Wygląda to jakby wodospad wypływał z dziury w pionowej ścianie skały umiejscowionej nieco poniżej szczytu tej skały.
Z tego samego punktu widokowego tylko w drugą stronę rozciąga się piękny widok na Jezioro Toba i leżące u jego zachodniego krańca miasteczko Tongging.
Jezioro Toba to wielkie jezioro, największe w Indonezji, powstałe na skutek zalania kaldery superwulkanu. Jest to największa kaldera na świecie. Ma ona długość około 100 km i szerokość 34 km. Jego głębokość dochodzi do 505 metrów. A wszystko to około 900 m n.p.m.. Kaldera powstała na skutek wybuchy potężnego wulkanu 74 tys. lat temu. Według naukowców była to największa w dziejach ziemi erupcja wulkaniczna. Wydobyło się wtedy do atmosfery około 2800 kilometrów sześciennych pyłów i popiołów. Dla porównania w przypadku słynnej erupcji Wezuwiusza było to tylko 3 kilometry sześcienne. Popiół pokrył wtedy całą południową Azję 15-sto centymetrową warstwą pyłu i przyczynił się do zmian klimatycznych na całej kuli ziemskiej. Unosił się on w powietrzu jeszcze przez 1800 lat, ograniczając dopływ promieni słonecznych i wywołując tak zwaną zimę wulkaniczną. Powulkaniczne gleby są bardzo żyzne, co wykorzystują miejscowi mieszkańcy, tak więc obecnie tereny wokół jeziora to zagłębie rolnicze.
Jezioro jest przepiękne. Otoczone górami, często pionowo opadającymi do jego wód. Jadąc wzdłuż jego północnego i północno-wschodniego brzegu zatrzymywaliśmy się kilkukrotnie na punktach widokowych, z których można podziwiać samo jezioro, jak i jego okolice.
W środkowej jego części leży duża wyspa Samosir. To był finalny cel naszej drogi. Na wyspę można się dostać promami z kilku miejsc lub mostem od południowo-zachodniej strony. My z naszym przewodnikiem dojechaliśmy do miasteczka Parapat leżącego na wschodzie jeziora. Byliśmy tam koło 16:45, trochę zmęczeni, bo w drodze byliśmy już prawie 12 godzin, a i droga była raczej w kiepskim stanie. Najbliższy prom na wyspę był o 17:30, musieliśmy więc nieco na niego poczekać.
Promy z Parapat do Tuk-Tuk, najbliższej wioski na wyspie Samosir, kosztują 15.000 od osoby w jedną stronę i kursują co godzinę od 8:30 do 19:30. Promy powrotne z Tuk-Tuk kursują też co godzinę, między 7:00 a 18:00. Prom płynie około 30-40 minut. Płynąc na wyspę warto powiedzieć kapitanowi gdzie się ma wykupiony nocleg i chce się dopłynąć, bo prom ma możliwość zatrzymania się w wielu miejscach, gdyż wiele hoteli i guesthouse’ów położonych nad brzegiem jeziora ma własne mini-przystanie, na których można wysiąść parę metrów od swojego miejsca pobytu. My też skorzystaliśmy z takiej opcji, bo nasz guesthouse był nad samym jeziorem i miał własną przystań. Oczywiście wtedy rejs może trwać nieco dłużej. W naszym wypadku była to godzina, ale co warto podkreślić za taką podwózkę tuż pod hotel nie trzeba nic dopłacać.
Na promie było nas dosłownie kilkunastu pasażerów. Jeszcze czekając na odpłynięcie promu udało nam się wytargować nieco lepsze ceny od pani sprzedającej gotowane jajka. Były jak znalazł na śniadanie następnego dnia.
Po dopłynięciu do naszego guesthouse’u poszliśmy tylko szybko coś zjeść i wróciliśmy do pokoju. Mieliśmy super widok z balkonu na jezioro. Generalnie Gokhon Guest House był jednym z najfajniejszych w jakich spaliśmy podczas całej naszej podróży przez Afrykę i Azję. Do tego bardzo mili i pomocni właściciele, a cena za nocleg wynosiła w przeliczeniu około 66 złotych za dobę. Miejsce naprawdę warte polecenia.
Co nas bardzo cieszyło to także fakt, iż nie było tu tak gorąco. Położenie około 900 m n.p.m. powodowało, że wieczorami można było tu normalnie oddychać, a nawet czasami było lekko chłodno, czyli tak ze 22 stopnie 🙂 . O samej wyspie Samosir i co można tu zobaczyć napiszemy w następnym odcinku. Już teraz zapraszamy do jego lektury.
Pingback: Wyspa Samosir – pośrodku największej kaldery świata, wśród ludu dawnych kanibali – Bachurze i ich podróże