Po dwóch dniach spędzonych w Turkiestanie ruszyliśmy dalej na zachód. Naszym celem było miasto Aktau na wschodnim wybrzeżu Morza Kaspijskiego. Przed nami było ponad 2000 km drogi, którą postanowiliśmy pokonać pociągiem. Pociąg do Aktau wyrusza z Ałmaty i po drodze zatrzymuje się między innymi w Turkiestanie. Okazało się, że chcąc do niego wsiąść właśnie w Turkiestanie nie możemy kupić biletów z Turkiestanu, ale musimy kupić je na całą trasę, czyli Ałamty-Aktau. Taki bilet kosztował nas 9.350 KZT od osoby. Z tym, że były to miejsca w tak zwanym wagonie „plackartnym” czyli takim z leżankami, ale bez przedziałów. Wygląda to tak, że wzdłuż całego wagonu po jednej stronie są po cztery (dwie na dole i dwie na górze) leżanki usytuowane w poprzek wagonu, a po drugiej stronie wagonu ciągną się leżanki, też jedne na dole, a drugie na górze, usytuowane wzdłuż wagonu. Natomiast w całym wagonie nie ma żadnych przedziałów czy drzwi oprócz małej kanciapy dla konduktora, czegoś w rodzaju malutkiego pomieszczenia kuchennego no i oczywiście toalety. Tak więc o jakiejkolwiek nawet namiastce prywatności nie ma mowy.
Mimo że bilety kupowaliśmy parę dni wcześniej jeszcze w Ałmacie, nie było już miejsc w normalnych wagonach sypialnych, więc została nam tylko taka opcja. Do tego aby być w jednym wagonie musieliśmy zdecydować się na opcję dwóch leżanek obok siebie, ale na górze co też nie jest zbyt wygodne, bo na tych górnych leżankach nie da się usiąść i trzeba cały czas podróżować w pozycji leżącej. Trochę się obawialiśmy tak długiej podróży, przed nami było ponad 36 godzin jazdy non-stop w takich warunkach, jednak postanowiliśmy potraktować to jako swego rodzaju przygodę, tym bardziej, że nie było innej opcji. Pociąg z Turkiestanu odjeżdżał pod wieczór, a na miejscu w Aktau mieliśmy być rano, ale nie następnego dnia tylko jeszcze kolejnego. W pociągu mieliśmy więc spędzić dwie noce i cały jeden dzień. Było to może nie najgorszą opcją, bo zakładaliśmy, że większość czasu uda się jakoś przekimać. Jak na peronie pojawił się pociąg to znaleźliśmy swój wagon i wpakowaliśmy się do środka. Od razu okazało się, że w środku jest naprawdę ciasno. Już samo upchnięcie naszych bagaży było problemem, bo oczywiście pociąg w większości był już zapełniony pasażerami podróżującymi z Ałamty i innych wcześniejszych stacji i pomimo że w wagonie było dość dużo miejsca na bagaże, to niemal wszystko było już zajęte. Nasi współpasażerowi wieźli ze sobą niezliczone ilości bagaży i toreb. Mimo, że w wagonie na bagaże były półki nad górnymi leżankami, schowki pod dolnymi leżankami, a nawet schowki w podłodze to wszystko było zajęte. Na szczęście jedna z górnych leżanek umieszczonych wzdłuż wagonu nie była zajęta, więc tam przełożyliśmy jakieś poduszki i tym samym zrobiliśmy miejsce na półkach na nasze plecaki. Pod nami na dwóch leżankach podróżowało jakieś starsze małżeństwo, które wracało do Aktau z urlopu. Ponieważ w takim wagonie oprócz tych leżanek umieszczonych w jego poprzek, w szerokości musi się zmieścić jeszcze wąskie przejście oraz leżanki umieszczone wzdłuż wagonu, to takie leżanki są dość krótkie. Więc nawet dla osób o średnim wzroście są one za krótkie aby się całkowicie na nich wyciągnąć. Do tego musieliśmy jeszcze obok siebie zmieścić nasze małe plecaki i aparat fotograficzny, bo na to już na półkach bagażowych, które wisiały nad nami dość nisko, nie było miejsca. Ogólnie mówiąc było trochę ciasno i klaustrofobicznie. Większość naszych współpasażerów, w tym nasi sąsiedzi z dołu, prawie całą podróż spędzali na jedzeniu i piciu, na szczęście herbaty :-). W wagonie panowały więc różne kulinarne zapachy oraz odgłosy. Nasz sąsiad z dołu co jakiś czas otwierał schowek w podłodze wagonu i wyjmował z niego kolejną torbę z jakimś żarciem.
Do tego co kilka godzin pociąg zatrzymywał się na jakichś stacjach i wtedy wszyscy wylegali na perony gdzie zawsze były jakieś budki lub handlarki sprzedające jedzenie – manty, pielmieni, somsy, szaszłyki, kurczaki, lepioszki itd. Po takim postoju zapasy jedzenia były zawsze częściowo odbudowywane. My, jako że nie mieliśmy ze sobą jakiś specjalnych zapasów na drogę, kupowaliśmy sobie od czasu do czasu na tych postojach coś małego do przegryzienia i potem korzystaliśmy z uprzejmości naszych sąsiadów z dołu, którzy robili nam miejsce abyśmy mogli usiąść przy stoliku pomiędzy ich dolnymi leżankami i to zjeść.
Na jednym z końców wagonu, obok kanciapki kuchennej stał wielki samowar, w którym cały czas gotowała się woda. W każdej chwili można więc było sobie zrobić herbatę czy innych gorący napój.
Za oknami pociągu krajobraz był raczej jednostajny. Prawie cały czas jechaliśmy przez wyschnięte stepy i pustynie. Po horyzont nic się nie działo i tak cale godziny. Czasem pojawiła się jakaś pustynna droga czy mała wioska położona nie wiedzieć czemu, gdzieś w środku niczego. Monotonię podróży przerywali wagonowi sprzedawcy krążący cały czas po pociągu i oferujący swoją ofertę. Asortyment był szeroki. Można było na przykład kupić duże wędzone ryby, chyba jesiotry, które dodatkowo dostarczały intensywnych wrażeń zapachowych. Dużo było też okazji aby kupić skarpety, w tym takie ciepłe z wełny wielbłądziej, czy inne składniki garderoby. Obserwując spod wagonowego sufitu ten handel doszliśmy do wniosku, że interes chyba się nieźle kręci, bo co rusz ktoś coś kupował.
Mniej więcej w połowie drogi, do naszego sąsiada z dołu przysiadł się jakiś drugi facet i potem już praktycznie stamtąd nie odchodził. Gadali prawie bez przerwy, czasami wciągając też do dyskusji żonę naszego sąsiada. I tak mijała nam ta podróż trochę na kimaniu, trochę na obserwacji, a trochę na rozmowie z naszymi sąsiadami i w końcu dotarliśmy na miejsce. Co ważne, mimo że za nami była 36-cio godzinna podróż, pociąg dotarł do końcowej stacji punktualnie co do minuty. Pociąg nie dojeżdża do samego Aktau, a tylko do leżącego na jego obrzeżach Mangistau, skąd do Aktau jest niecałe 20 km. Tak więc po opuszczeniu pociągu znaleźliśmy jakąś „dzieloną taksówkę” i wraz z dwojgiem innych pasażerów za 500 KZT od osoby dojechaliśmy do Aktau. Po drodze mieliśmy wrażenie, jakbyśmy byli w jakimś arabskim mieście położonym gdzieś pośród pustyni. Widoki i architektura były prawie takie same, jak często widzieliśmy w Maroku czy Jordanii. Było dość wcześnie, około 8-mej rano, więc nasz pokój w hotelu nie był jeszcze gotowy. Udało nam się jednak załapać jeszcze na śniadanie. Po śniadaniu zostawiliśmy bagaże na recepcji poszliśmy na pierwszy rekonesans po mieście.
Aktau leżące na półwyspie Mangystanu to stolica obwodu mangystauskiego. Miasto powstało w 1961 roku, gdy w okolicy odkryto bogate złoża ropy naftowej i gazu. Pierwotnie miało to być swego rodzaju robotnicze miasteczko dla robotników przemysłu naftowego i gazowego. Od 1964 do 1991 roku miasto nosiło nazwę Szewczenko na cześć słynnego kazachskiego poety Tarasa Szewczenki. W latach 1973-1999 działała tu elektrownia jądrowa. To także największy port Kazachstanu. Obecnie miasto liczy ponad 180 tys mieszkańców i samo w sobie nie jest zbyt ciekawe. Dominują tu zniszczone budynki z czasów sowieckich. Dużo jest tu blokowisk z wielkiej płyty, a mało zieleni. Prawie nie ma tu trawników, a tylko połacie gołej ziemi, a raczej piachu. My liczyliśmy głównie na to, że będziemy się mogli trochę wygrzać nad brzegiem Morza Kaspijskiego. Trochę się jednak przeliczyliśmy, bo po pierwsze było dość chłodno, a po drugie samo wybrzeże, bo nawet ciężko to nazwać plażą nie zachwyca. Morze Kaspijskie to tak naprawdę największe jezioro świata o powierzchni około 370 tys. km kwadratowych. Jeszcze w 1930 roku ta powierzchnie wynosiła ponad 440 tys. km2, ale na skutek obniżenia poziomu wody, do dzisiaj znacznie zmalała. Jego głębokość sięga do 1025 metrów, a zasolenie zmienia się od 10-12 promili w części środkowej, do nawet 300 promili w Zatoce Kara-Bogaz-Goł. Co ciekawe w północnej części jego wody są słodkie. W jego wodach żyją między innymi jesiotry których ikra uznawana jest za jeden z najwyższej jakości kawior.
Niestety jego wybrzeże w Aktau bardziej przypomina brzeg jeziora niż morza. Rośnie tu trochę trzcin, a woda przez cały czas jaki tam spędziliśmy, była spokojna i gładka jak właśnie na jeziorze. Do tego w wielu miejscach na brzegu zalegały wyrzucone przez wodę wodorosty, które czasami mocno śmierdziały. Nie zachęcało to do kąpieli, a nawet dłuższych spacerów. Nawet infrastruktura w postaci kawiarni itp. była w większości zamknięta. Pewnie w sezonie wygląda to wszystko trochę inaczej, ale nawet i nam udało się dostrzec kilku „morsów” pluskających w wodzie. Mimo wszystko spędziliśmy trochę czasu na spacerach wzdłuż brzegu gdzie można było obserwować ładne zachody słońca.
W samy mieście nie ma za bardzo nic ciekawego do zobaczenia. My odwiedziliśmy Meczet Centralny, ponoć najładniejszą plażę w okolicy Mikrorejonu 1, ale naszym zdaniem ciężko znaleźć wytłumaczenie dlaczego uważana jest ona za najładniejszą, tym bardziej że widać z niej port.
Odwiedziliśmy też parę niewielkich parków, w których zobaczyliśmy najsłynniejsze tutejsze pomniki Tarasa Szewczenki i wiecznie płonący płomień na cześć bohaterów kraju. Udało nam się też trochę nadgonić zaległości blogowe i ogólnie trochę odsapnąć.
Aktau to był nasz ostatni przystanek w Kazachstanie. Zdajemy sobie sprawę, że zobaczyliśmy tylko skrawek tego ogromnego kraju jednakże jakoś specjalnie nie przypadł nam on do gustu. Leżące obok Kirgistan i Uzbekistan, podobały nam się całościowo o wiele bardziej, choć trzeba przyznać, że Kanion Szaryn i górskie jeziora, o których pisaliśmy w poprzednich odcinkach były piękne i choćby dla nich warto było odwiedzić ten kraj. Nie udało nam się zobaczyć wschodnich rejonów tego kraju, bo byliśmy w okresie, który jest już zbyt zimny i wietrzny aby tam jechać, a słyszeliśmy, że tam też jest wiele pięknych i ciekawych miejsc. No cóż może uda się je odwiedzić następnym razem. My odezwiemy się już ponownie z Azerbejdżanu, który był kolejnym krajem na naszej trasie. A tymczasem tradycyjnie, jeśli ktoś ma dodatkowe pytania na temat Kazachstanu lub szuka bardziej dokładnych informacji o tym kraju, to prośba o kontakt przez maila lub Facebooka. Jeśli będziemy mogli to na pewno pomożemy.
Najczęściej komentowane