Jak pisaliśmy ostatnio głównym celem naszego przyjazdu do Talas było zobaczenie na własne oczy zmagań sportowców w ramach „Narodnych Igr Kociewnikow” czyli Krajowych Mistrzostw Koczowników (National Nomad Games), które w tym roku odbywały się w drugiej połowie września właśnie w Talas. Takie mistrzostwa odbywają się co dwa lata i za każdym razem ich gospodarzem jest innym obwód Kirgistanu. Ten dwuletni interwał jest o tyle ważny, że również co dwa lata odbywają się Światowe Mistrzostwa znane jako World Nomad Games i krajowe mistrzostwa są swego rodzaju eliminacjami do mistrzostw światowych. W krajowych zawodach w poszczególnych konkurencjach swoich zawodników czy reprezentacje wystawiają poszczególne obwody (jest ich 7) Kirgistanu i zwycięzcy danej konkurencji reprezentują w kolejnym roku swój kraj na światowych mistrzostwach. Następne World Nomad Games odbędą się w 2020 roku w Turcji, a poprzednie te z 2018 roku miały miejsce w Kirgistanie nad Jeziorem Issyk-Kul. W takich zawodach stratują zawodnicy z krajów gdzie wciąż istnieją koczownicy lub ludzie prowadzący na wpół koczowniczy tryb życia. Są to między innymi: Kirgistan, Uzbekistan, Kazachstan, Turkmenistan, Tadżykistan, Turcja, Iran, Afganistan, Arabia Saudyjska itd. Ponoć z roku na rok to coraz większe zawody, z coraz lepszym marketingiem i przyciągające coraz więcej kibiców, w tym zagranicznych turystów.
Na zawodach w Talas kibiców też było sporo i nie brakowało emocji. Jeśli jednak chodzi o zagranicznych turystów to tych raczej nie widzieliśmy zbyt wielu. Największym problem dla nas było zdobycie jakichkolwiek informacji o tym wydarzeniu. Niestety pod tym względem to organizatorzy zawodów zaliczyli totalną klapę. O samej idei zawodów powiedział nam Żenia, który był naszym kierowcą w pierwszym etapie zwiedzania Kirgistanu. Zaczęliśmy więc szukać więcej informacji o tych zawodach w internecie, ale nie było praktycznie nic. Jest dość sporo informacji o poprzednich i nadchodzących zawodach światowych, ale o tych krajowych nie było prawie nic. Problem był nawet z ustaleniem dokładnej dat kiedy te zawody miały się odbyć, bo nieliczne dostępne źródła podawały je nieco inne. Pierwotnie udało nam się ustalić, że odbędą się one od 15 do 19 września i tak sobie ułożyliśmy nasz plan podróży, aby pojawić się na miejscu 18-go i wyjechać 21-go. Potem okazało się, że jednak zawody mają się skończyć 20-go, ale to dla nas dalej było ok, bo wciąż przy naszym planie mogliśmy zobaczyć finały, które są ponoć najbardziej widowiskowe. Jak przyjechaliśmy do Talas to jednak okazało się, że finały będą odbywać się dopiero 21-go, a dla nas to było już za późno, bo tego dnia wieczorem musieliśmy być już z powrotem w Biszkeku, gdyż mieliśmy stamtąd lot do Osz. Musieliśmy więc jednak opuścić finały, ale tak rozplanowaliśmy swój pobyt w Talas, że udało nam się zobaczyć wszystkie dyscypliny i wiele ekscytujących zmagań. Co ciekawe po przyjeździe do Talas, Kuttubek – właściciel guesthouse’u gdzie się zatrzymaliśmy, powiedział nam, że promocja całego tego wydarzenia jest słaba, że nawet duża część mieszkańców Talas nie wie, że w ich mieście odbywają się te zawody. A szkoda, bo to naprawdę świetna okazja aby do Kirgistanu i samego Talas ściągnąć turystów chcących zobaczyć coś niestandardowego. Na szczęście w tym samym guesthousie zatrzymała się para Francuzów, którzy jakoś wyszukali na FB plan zawodów i dzięki nim wiedzieliśmy mniej więcej (bo rzeczywistość nie do końca trzymała się tego planu) gdzie i kiedy można było zobaczyć poszczególne konkurencje. Do tego pomocny jak zawsze Kuttubek pomógł nam nanieść te lokalizacje na mapę nawigacji i już mogliśmy śmiało rozplanować nasze kibicowanie.
Na całe zawody składało się kilka konkurencji rozgrywających się w sumie w trzech lokalizacjach na terenie miasta. Całości towarzyszył jeszcze duży festyn w Manas Ordo położonym kilkanaście kilometrów od Talas, który też udało nam się odwiedzić. Najwięcej zawodów odbywało się na miejskim hipodromie i w jego otoczeniu. Tu też rozgrywane były mecze najbardziej widowiskowej i chyba wzbudzającej największe emocje wśród kibiców konkurencji Kok Boru. Nazwa ta dosłownie znaczy „wydzieranie kozy/barana”. Dla nas wyglądało to jak połączenie rugby i hokeja, tyle że rozgrywane na koniach.
Zasady tej gry są dość proste. W zespole naraz występuje kilku graczy (to różnie wygląda w zależności od zawodów, ale jest to od 5 do 7) ale obok na „ławce rezerwowych” czeka duża grupa zmienników, którzy zmieniają się dość często zupełnie jak w hokeju. Zamiast krążka czy piłki mamy tu martwego barana z obciętą wcześniej głową. W niektórych krajach zamiast barana używa się kozę. Taki baran dzień wcześniej jest namaczany w wodzie, aby ważył jeszcze więcej i jego waga w czasie meczu może dochodzić do 40 kg. Na początku baran jest umieszczany na środku boiska i zawodnicy muszą go dźwignąć z ziemi. Wygląda to trochę jak wznowienie gry w hokeju, bo do barana podjeżdża po jednym zawodniku z drużyny.
No a potem to praktycznie wszystkie chwyty dozwolone. Trzeba takiego barana dowieźć do bramki przeciwnika, którą jest tu duży krąg i go tam wrzucić co jest równoznaczne ze zdobyciem punktu, tyle że po drodze trzeba się przedrzeć przez zasieki przeciwnej drużyny, w czym oczywiście pomagają koledzy z zespołu.
Dużo jest tu spięć i walki fizycznej przy blokowaniu i wydzieraniu sobie barana. Gracze mają krótkie nahajki, którymi okładają swoje konie, ale także konie przeciwników, jak i samych przeciwników, Dużo jest tu jazdy na pełnym galopie, zderzeń i szybkich zwrotów.
Czasem ktoś spadnie z konia albo zostanie z niego zrzucony i to często wprost pod kopyta pędzących lub kłębiących się koni. Zdarzają się więc poważne kontuzje a ponoć nawet wypadki śmiertelne, bo co ciekawe graczce nie mają żadnych ubiorów ochronnych. Nawet na głowach zamiast kasków mają zwykłe czapki. Dlatego też w pobliżu czuwały karetki pogotowia i raz nawet byliśmy świadkami interwencji jednej z nich. Na szczęście tym razem jak kurz już opadł, a tego jest tu podczas gry co niemiara, to okazało się, że poszkodowany gracz wstał o własnych siłach i za chwilę siedział znowu na koniu. Same konie też są specjalnie szkolone aby w przypadku gdy jeździec spada z konia, koń chronił go własnym ciałem przez stratowaniem.
Przed meczem i w jego przerwie pomiędzy poszczególnymi połowami boisko polewane jest przez polewaczki aby choć trochę ograniczyć ilości kurzu. Podczas meczu zasad pilnuje sędzia główny i dwóch liniowych, oczywiście też jeżdżących na koniach. Jest to bardzo widowiskowy sport gdzie szczególnie dużo dzieje się w okolicach „bramek”. Często dochodzi tam do intensywnych walk wręcz aby zablokować przeciwnika próbującego wrzucić do bramki barana. Po przejęciu barana pod własną bramką lub gdzieś w środku pola często wyprowadzany jest galopujący kontratak i wtedy zdarza się, że zawodnik gnający na pełnym pędzie wrzucając barana do bramki przeciwników sam spada z konia i czasem nawet razem z baranem ląduje w bramce. Zobaczcie sami krótki film z jednego z meczów, które oglądaliśmy z trybun.
Kibice siedzieli na zadaszonej trybunie ciągnącej się wzdłuż jednego z boków hipodromu, ale także na ziemi wokół jego pozostałych boków. Ci drudzy narażeni byli na nagły wjazd między nich rozpędzonych i walczących o barana jeźdźców lub samotnego konia pędzącego przed siebie po tym jak jego jeździec spadł chwilę wcześniej w ferworze walki. Musieli być więc czujni, aby na czas uciec spod kopyt.
Całość zawodów ochraniało wielu policjantów. Oprócz służb medycznych była też miejscowa straż porażana no i oczywiście wszystko było transmitowane przez telewizję. Po meczach zawodnicy podjeżdżali do strefy wywiadów i tam rozmawiali z dziennikarzami. Z nami też jedna dziennikarka chciała przeprowadzić wywiad, ale jak się zorientowała, że nie mówimy biegle po rosyjsku to się jakoś zmieszała i odstąpiła od wywiadu.
Obok hipodromu rozgrywano też drugą konkurencję Ordo. To taka gra przypominając trochę Bule, tyle że gra się tu kośćmi z kręgosłupa barana i z tego co się zorientowaliśmy, to chyba polega to na tym aby kości przeciwnika wybić swoją kością z dużego okręgu narysowanego patykiem na piaszczystym podłożu. Na koniec pobytu w Talas Kuttubek podarował nam po jednej takiej kości na pamiątkę.
Po zakończeniu zawodów Kok Boru na hipodromie rozgrywały się kolejne dyscypliny. Wyglądało to trochę jak zawody lekkoatletyczne gdy na jednym stadionie w tym samy czasie rozgrywa się zawody w kilku dyscyplinach. Najpierw było przywitanie i prezentacja zawodników ze wszystkich dyscyplin. Było też trochę oficjalnych przemówień i oczywiście hymn Kirgistanu.
No a potem to już zawody ruszyły na całego. Na głównej części hipodromu walczyli ze sobą zapaśnicy na koniach. Chodziło tu o to aby zrzucić swego przeciwnika z konia lub go za sobą pociągnąć w określony sposób. Nad wszystkim czuwał sędzia, też oczywiście na koniu. Zawodnicy tej dyscypliny, choć byli raczej drobni to mogli się pochwalić naprawdę imponującą muskulaturą.
Nad walczącymi „końskimi zapaśnikami” od czasu do czasu przelatywały orły i inne drapieżne ptaki puszczane przez sokolników. Sokolnik wypuszczał takiego ptaka z jednego kręgu stanowiącego bramkę podczas zawodów Kok Boru, a ptak miał dolecieć do drugiego z nich czekającego na drugim kręgu. Czasem ptaki zamiast do sokolnika leciały sobie gdzieś w bok lub lądowały na trawie co wzbudzało śmiech i ironiczne okrzyki kibiców zgromadzonych na trybunie.
Nieco z boku odbywały się zawody łuczników. Ubrani w kolorowe, tradycyjne stroje strzelali oni do tarcz. Były też wyścigi kirgiskich psów pasterskich. Jeździec na koniu ruszał z „przynętą” na sznurku, a wypuszczone psy goniły za nim. Oczywiście wygrywał najszybszy pies.
Wokół hipodromu odbywał się mały piknik. Było tu dużo jurt gdzie można było coś zjeść lub się czegoś napić. Były też tańce i śpiewy oraz dużo gier zręcznościowych dla kibiców, jak na przykład rzucanie niewielkim pierścieniem na butelki i w zależności na którą butelkę udało się wrzucić pierścień, to można było wygrać pewną sumę pieniędzy. Oczywiście najpierw trzeba było zapłacić za możliwość wykonania rzutu.
Hipodrom w sumie odwiedziliśmy dwa razy. Drugiego dnia po wizycie na nim pojechaliśmy do centrum miasta, gdzie w szkole muzycznej odbywały się zawody w Toguz Korgool. To taka gra logiczna pochodząca z Kirgistanu. Jej nazwa dosłownie znaczy „dziewięć kulek”. Do gry używa się planszy z 18 wydrążeniami (po 9 dla każdego gracza) plus dwa duże centralne wydrążenia.
W każdym z 18 wydrążeń umieszcza się po 9 kulek. Po czym każdy z graczy ma możliwość na przemian przekładania kulek z jednego wybranego swojego wydrążenia do następnych, wkładając do nich po jednej kulce tak aby w sumie w ostatnim wydrążeniu do którego włoży kulkę, była ich parzysta liczba, to gracz zdobywa wszystkie kulki z tego dołka. Jeśli liczba kulek jest nieparzysta, zostają one w dołku i ruch ma drugi gracz. Gra wydaje się prosta i przewidywalna, ale tylko w teorii, bo w praktyce jak sam miałem okazję spróbować zagrać z jednym z młodych sędziów i propagatorów tego sportu, trzeba tu nieźle główkować jak samemu zdobyć najwięcej kulek, a jednocześnie blokować taką możliwość przeciwnikowi. Gracze podczas meczu mają zegary podobne do tych, które mają szachiści. Każdy z graczy podczas rozgrywki ma łącznie 1,5 godziny na namysły i wykonanie swoich ruchów, tak więc mecz może trwać nawet 3 godziny i ponoć często tak się zdarza. Jak trochę porozmawialiśmy z tym młodym sędzią, który zagrał ze mną partyjkę to w Polsce jest nawet jakiś klub zrzeszający graczy tej dyscypliny.
Ostatnią dyscypliną całych zawodów były typowe zapasy w stylu klasycznym. Rozgrywana ona była w hali sportowej należącej do miejscowej siłowni. Tu też spędziliśmy trochę czasu obserwując walki kilku par zawodników.
Jak wspominaliśmy wcześniej z okazji mistrzostw odbywających się w Talas, w pobliskim Manas Ordo (gdzie znajduje się Muzeum Manasa, o którym pisaliśmy w poprzednim odcinku, zorganizowany był wielki festyn. Samochodem dojechaliśmy tylko do skrzyżowania głównej drogi z drogą prowadzącą do Manas Ordo. Tam dalsza droga była zamknięta przez policję. Musieliśmy zostawić samochód na jednym z parkingów zorganizowanym na polu i dalej pojechać już marszrutką czyli małym busem. Na miejscu w okolicach Muzeum Manasa rozstawionych była ponad setka jurt, a wokół nich krzątały się głównie kobiety przygotowujące potrawy. Nie do końca wiemy dla kogo to wszystko w takich ilościach było szykowane.
W części jurt były pięknie zastawione i pełne jedzenia stoły. Choć to nie były typowe stoły, gdyż w jurtach je się siedząc na matach bezpośrednio na ziemi, więc i stoły są niziutko. Zaglądając do jednej z takich jurt i podziwiając bogato zastawiony stół zostaliśmy zaproszeni przez siedzące tam kobiety do wspólnego biesiadowania. Jedzenia było tam w bród, a do tego jeszcze pełno słodkości. Szkoda że nie mogliśmy tam dłużej zostać, ale spieszyliśmy się z powrotem do Talas na kolejne zawody. W tej jurcie mogliśmy skosztować tradycyjnego miejscowego napoju sporządzanego z końskiego mleka, który nazywa się Kumys. Powstaje on w wyniku fermentacji alkoholowej cukru mlecznego. Taki napój jest lekko musujący i ma w sobie nieco alkoholu. Co ciekawe właśnie kumys i miód pitny to jedyne napoje alkoholowe, które muzułmanie mogą pić bez naruszania zasad swojej religii, która generalnie zakazuje spożywania alkoholu. Nam nie przypadł on do gustu. Jest lekko kwaskowaty i cierpki w smaku. Oryginalny kumys musi być z mleka końskiego, ale ponoć w okresach gdy dostępność takiego mleka jest ograniczona, to czasem robią go z mleka jaka, osła, wielbłąda, owcy lub krowy.
Nieco dalej każdy obwód Kirgistanu miał swoją strefę. Były tam lokalne jurty, a na scenach często występowały miejscowe grupy teatralne. Kobiety i mężczyźni ubrani byli w tradycyjne, lokalne stroje. Było tam bardzo kolorowo i ciekawie. Na samym końcu był typowy bazar z miejscowym rękodziełem i pamiątkami.
Te kilka dni spędzone w Talas były dla nas niezwykle interesujące oraz pełne wrażeń i emocji dzielonych z kibicami, szczególnie podczas meczów Kok Boru. Strasznie się cieszymy, że udało nam się tam być podczas Mistrzostw Koczowników. Bez tych zwodów pewnie byśmy w ogóle tu nie zawitali, a tak mieliśmy okazję zobaczyć coś bardzo lokalnego, a zarazem nie często spotykanego. Bardzo miło wspominamy ten czas, choć w drodze powrotnej spotkały nas nieprzewidziane i trochę stresujące przygody. Ale o tym to już w następnym odcinku.
Pingback: Osh i pełna przygód droga do niego – Bachurze i ich podróże
Pingback: Turkiestan – Bachurze i ich podróże