W poprzednim odcinku pisaliśmy o Ałmaty oraz kilku atrakcjach leżących relatywnie blisko tego miasta jak Jezioro Issyk czy Wodospad Ayuly, do których wybraliśmy się na dwudniową wycieczkę z Sanatem, spotkanym w Ałmaty kierowcą. Jak pisaliśmy wcześniej, ta wycieczka obejmowała nie tylko te miejsca i dzisiaj opiszemy kolejne, które udało nam się zobaczyć, a które należą do największych atrakcji całego Kazachstanu.
Jeszcze pierwszego dnia wycieczki po wizycie pod Wodospadem Ayuly, ruszyliśmy dalej na wschód w kierunku Kanionu Szaryn. Z Wodospadu Ayuly było tam ponad 170 km, więc droga chwilę nam zajęła. Po drodze mijaliśmy całe połacie kazachskich stepów. Było pusto, tylko czasami gdzieś na stepie zamajaczył jakiś koń, a na horyzoncie ciągnęły się wysokie góry.
Po kilku godzinach drogi dotarliśmy nad kanion. Wejście kosztuje tu 750 KZT od osoby plus 200 KZT za samochód. Kanion Szaryn zwany też czasem Szaryńskim to największy kanion w Kazachstanie. Mimo, że jest o wiele mniejszy od Kanionu Kolorado, to dzięki swemu pięknu zwany jest on także azjatyckim Kolorado lub Wielkim Kanionem Azji. Ma on 150 km długości i leży w południowo-wschodnim Kazachstanie w pobliżu gór Tienszan. Swoją nazwę zawdzięcza rzece Szaryn, która przepływa przez jego część. Wysokość jego ścian dochodzi do 200 metrów. Tworzą go kolorowe piaskowce, z których powstały ostańce o przedziwnych i czasem zaskakujących kształtach. Najciekawsza jego część zwana jest Doliną Zamków, gdzie można podziwiać te niebywałe formacje skalne często przypominające baszty i mury zamków. Przez tę część dnem kanionu prowadzi też pieszy szlak. My jednak najpierw oglądaliśmy kanion z góry. Samochodem można podjechać na parkingi leżące po północnej stronie kanionu. Dalej można przejść się pieszymi ścieżkami prowadzącymi wzdłuż krawędzi jego ścian i właśnie z góry podziwiać jego piękno.
Co ciekawe kanion wcina się głęboko w dół praktycznie płaskiego terenu. Idąc więc górną ścieżką po lewej stronie ma się płaski teren, a po prawej głęboki na kilkaset metrów kanion. Zaś zaraz za nim po jego drugiej stronie znowu jest dość płasko i dopiero nieco dalej widać góry. Widoki są przepiękne i będąc tu naprawdę warto przejść się tym górnym szlakiem. Trzeba tylko uważać aby w zachwycie nie podejść zbyt blisko krawędzi i nie spaść w dół, bo nie ma tu żadnych barierek czy zabezpieczeń.
Po spacerze górą zeszliśmy na dno kanionu. Są tam dwa zejścia. Jedno zaraz na początku kanionu tuż przy pierwszym parkingu, które jest ponoć łatwiejsze. My wybraliśmy drugie zejście, które jest mniej więcej w połowie tej części kanionu, którą można przejść, bardziej strome. Po zejściu na dół ruszyliśmy na wschód w stronę rzeki. Podziwiając otaczające nas ściany kanionu, nagle doszły nas dziwne dźwięki. Rozglądając się koło siebie dostrzegliśmy, że na jednym ze zboczy jest dużo norek, pomiędzy którymi biegały małe zwierzątka. Wyglądały jak połączenie małego świstaka z wiewiórką. Co to dokładnie było nie wiemy, ale wyglądały zabawnie i to właśnie one wydawały te dźwięki. Po krótkiej obserwacji mieszkańców kanionu, których potem jeszcze spotkaliśmy dalej, ruszyliśmy w dalszą drogę.
Kanion stopniowo się zwęża i pod koniec staje się kręty. Zmieniają się też kolory skał tworzących jego ściany. Cały czas można podziwiać przedziwne kształty skalnych formacji jakie natura tworzyła przez miliony lat. Kanion liczy sobie ponoć 12 mln lat. Tylko od własnej wyobraźni zależy co w tych kształtach dostrzeżemy. My między innymi dopatrzyliśmy się czołgu, głowy ptaka, profilu goryla itp..
W końcu dochodzi się do rzeki. Dalej drogi już nie ma, gdyż całą szerokością kanionu płynie rzeka Szaryn. Znajduje się tam też eco-lodge gdzie w małych domkach lub jurtach można zatrzymać się na nocleg. Jest tu też mały parking, bo niektórzy, leniwi turyści zamiast spaceru dnem kanionu wybierają opcję dojechania tu samochodem terenowym. Takie samochody kursują między tym parkingiem na początku kanionu, a właśnie tym miejscem.
Po dojściu do rzeki zawróciliśmy i wróciliśmy do miejsca gdzie wcześniej zeszliśmy na dno kanionu. Tu wspięliśmy się na górę na parking gdzie czekał na nas kierowca. Mieliśmy dużo szczęścia, bo już ostatnie minuty spaceru i wspinaczki na górę upłynęły nam w zaczynającym padać deszczu. Ale jak tylko wsiedliśmy do samochodu to rozpadało się na dobre. Na szczęście deszcz był krótkotrwały i już po kliku minutach znowu jechaliśmy po suchej drodze.
Teraz droga wiodła przez dość płaski krajobraz z ładnymi widokami. Po jakimś czasie nasz kierowca zatrzymał się na poboczu i po kilkudziesięciu metrach marszu od drogi dotarliśmy na krawędź kolejnego kanionu, który nazywany jest Czarnym Kanionem, Nazwa pochodzi od koloru skał tworzących jego ścinany. Jego dołem płynie rzeka Szaryn. Tu widoki również były malownicze, ale tu nie da się zjeść na dół, więc oglądaliśmy ten kanion tylko z góry. Po kilkunastu minutach wróciliśmy do samochodu i ruszyliśmy dalej, ale po kilku minutach Sanat zatrzymał się jeszcze raz abyśmy mogli zobaczyć ten kanion z innego miejsca.
Potem pojechaliśmy już prosto do wsi Saty, gdzie zatrzymaliśmy się na nocleg. Spaliśmy w typowym lokalnym domu, którego gospodarze wynajmują pokoje turystom. Ponieważ to nie był sezon turystyczny to byliśmy tam jedynymi gośćmi. Warunki były bardzo proste. Nie była tam nawet prysznica, ale było sympatycznie i domowo. Gospodyni przygotowała nam lokalną kolację, na którą jedliśmy między innymi plov (pilaw), czyli potrawę z ryżu z mięsem i warzywami. Rano zaś było lokalne śniadanie.
Po śniadaniu pod dom gdzie nocowaliśmy podjechał kolega Sanata aby zabrać nas nad Jezioro Kaindy. Nie mogliśmy pojechać tam samochodem Sanata, bo dojechać tam można tylko samochodem terenowym. Zapakowaliśmy się więc do typowego poradzieckiego gazika, w którym wszystko się trzęsło i stukało i ruszyliśmy w drogę. Po kilkuset metrach skręciliśmy z asfaltu na szutrową drogę. Na początku było sucho i nawet niezbyt kamieniście, więc i osobowy samochód by dał radę. Z czasem jednak kamienie były coraz większe i tu już jedyną opcją była terenówka.
Po jakimś czasie droga prowadziła środkiem wartko płynącej rzeki. Jeszcze nigdy nie jechaliśmy tak długo rzeką. Spod kół tryskała woda, a wokół były piękne widoki, przeżycie jakich mało.
W końcu rzeka gdzieś skręciła, a my wróciliśmy na kamienistą drogę. Dojechaliśmy do szlabanu, gdzie trzeba było zapłacić za dalszy wjazd po 600 KZT od osoby i 500 KZT za samochód. Po zapłaceniu tej opłaty ruszyliśmy dalej i momentami przedzieraliśmy się przez niezłe błoto. W końcu dojechaliśmy do niewielkiego parkingu skąd dalej nad jezioro ruszyliśmy już na piechotę.
Droga wiodła w większości w dół i dojście do jeziora zajęło nam około 20 minut. Gdy naszym oczom ukazało się jezioro już wiedzieliśmy, że warto było tu przyjechać. Jezioro Kaindy powstało w wyniku trzęsienia ziemi na początku XX wieku w 1911 roku, kiedy to spadające skały utworzyły naturalną tamę, a wody rzeki Kajyngdy zalały dno wąwozu. Jezioro leży na wysokości 1867 m n.p.m., ma 400 m długości, a jego głębokość sięga 300 metrów.
Jego zimne wody (temperatura wody latem nie przekracza 6 stopni Celsjusza) są krystalicznie czyste, a co jest dla niego charakterystyczne i właśnie przyciąga tu turystów, to widok dziesiątek pni drzew wyrastających z wody jeziora. To drzewa dawniej rosnące w wąwozie, które zostały zalane w procesie tworzenia jeziora. Obecnie to już tylko suche kikuty, gdyż drzewa stojąc cały czas w wodzie obumarły. Mimo to widok zapada w pamięć. Nasyceni widokami ruszyliśmy w górę do parkingu, bo czas naglił, a do tego było dość chłodno. Następnie wróciliśmy do wioski, gdzie w domu jeszcze przed odjazdem zostaliśmy uraczeni domowym obiadem.
Po obiedzie już z Sanatem i jego samochodem ruszyliśmy w kierunku kolejnego jeziora. Po około 15 km dojechaliśmy na parking. W dole przed nami było Jezioro Kolsai I. To jedno z trzech jezior leżące na szlaku rzeki Kulsai. Leży ono na północnych zboczach gór Tienszan około 10 km od granicy z Kirgistanem. Jezioro jest w miarę wąskie (ok. 400 m), ale długie na około 1 km. Kolejne jeziora Kolsai II i Kolsai III leżą odpowiednio dalej 5 km i 11 km na południe od Kolsai I.
Po zejściu w dół z parkingu nad brzeg jeziora na początku przeszliśmy się ścieżką wzdłuż jego wschodniego wybrzeża. Jednak ta ścieżka dość szybko się kończy.
Wróciliśmy więc na północ i ruszyliśmy jego zachodnim brzegiem przechodząc obok budki kazachskich pograniczników. Żaden z nich jednak nie zainteresował się nami. Tą ścieżką wzdłuż zachodnich brzegów jeziora można dotrzeć na jego południowy kraniec, a dalej, ale to już kilkugodzinna wyprawa, do Kolasi II i III. My doszliśmy mniej więcej do 2/3 długości jeziora podziwiając okoliczne widoki i zawróciliśmy na parking.
Jak doszliśmy w okolice parkingu to nagle pojawił się jeden z pograniczników, który myślał, że dopiero przyjechaliśmy i powiedział, że szlak którym właśnie wróciliśmy jest zamknięty i nie można tamtędy chodzić. Ciekawe że jak nim wyruszaliśmy, to jakoś to ich wtedy nie zainteresowało. Nawet sam Sanat był zdziwiony, bo był tu dwa czy trzy tygodnie wcześniej z innymi turystami i spokojnie mogli oni wtedy iść tym szlakiem. No ale na szczęście my byliśmy już po spacerze więc ten nagły zakaz był dla nas obojętny. Zapakowaliśmy się więc do samochodu i ruszyliśmy w kierunku Ałmtay.
Jak dojechaliśmy do miasta było już ciemno. Ponieważ jechaliśmy do domu Sanata, który mieszkał ok 40 km, ale na zachód od Ałmaty, to musieliśmy przejechać całe miasto w godzinach szczytu. Trochę nam to zajęło, bo korki były potężne. W końcu koło 20-tej dotarliśmy do Uzynagash, gdzie właśnie mieszkał Sanat. Tam zostaliśmy poczęstowani kolacją, którą zjedliśmy wraz z Sanatem, jego żoną i ojcem gdyż jego dzieci już się wyprowadziły z rodzinnego domu. Dom był dość duży, nowy i nie wszystko jeszcze było w nim wykończone. Na przykład w łazience nie było jeszcze prysznica. Dlatego po kolacji Sanat zabrał nas do miejskiej łaźni, typowej ruskiej bani, abyśmy mogli się wykąpać, tym bardziej, że poprzedniego wieczoru też nie mieliśmy takiej możliwości, a następnego dnia przed nami była długa, nocna podroż do Turkiestanu. Za kąpiel w łaźni zapłaciliśmy po 700 KZT od osoby. Potem wróciliśmy do domu Sanata i poszliśmy spać. Następnego dnia rano po śniadaniu Sanat odwiózł nas do Ałmaty. Tam przeczekaliśmy do późnego popołudnia w kawiarni nadrabiając blogowe zaległości. Potem poszliśmy jeszcze coś zjeść i autobusem ruszyliśmy na dworzec kolejowy. Niestety były to godziny szczytu. Jak podjechał nasz autobus numer 141 to praktycznie nie było w nim nawet jak przysłowiowej szpilki wcisnąć, a my musieliśmy się tam wepchać nie tylko sami, ale z naszymi dużymi bagażami. Trochę energii nas to kosztowało, no ale się udało. Niestety co przystanek walkę trzeba było ponawiać od nowa. Najpierw trzeba było walczyć aby wysiadający ludzie nas nie wypchnęli, a jeśli się to nie udało to trzeba było walczyć aby znów się dostać do środka. Nad sytuacją w autobusie starała się zapanować konduktorka, która dziarskim głosem dyrygowała kto ma gdzie się przesunąć i stanąć, aby inni mogli wysiąść i wsiąść. Już dawno nie jechaliśmy w takim tłoku. Zupełnie jak za dawnych czasów komunizmu w Polsce. No ale w końcu dojechaliśmy pod dworzec i mogliśmy po wyjściu z autobusu odetchnąć z ulgą. Po około godzinie spędzonej na dworcu przyjechał nasz pociąg i ruszyliśmy do Turkiestanu, o którym napiszemy już w kolejnym odcinku.
Kanion Szaryn, Jeziora Kaindy i Kolsai to jedne z najpopularniejszych miejsc w Kazachstanie. I wcale nas to nie dziwi, gdyż te cuda natury naprawdę zasługują na miano najpiękniejszych miejsc tego kraju. Będąc w Ałmacie trzeba koniecznie się tam wybrać. Jeśli ktoś szukałby opcji jak tam się dostać to możemy śmiało polecić usługi Sanata. Można się z nim kontaktować poprzez WhatsAppa pod numerem +7 705 288 9967. Możecie wspomnieć, że namiary macie od Kasi i Mariusza z Polski, których gościł u siebie w domu, być może będzie nas kojarzył 🙂 .
Pingback: Przez kazachskie stepy i pustynie nad Morze Kaspijskie – Bachurze i ich podróże