Kanchanaburi to średniej wielkości miasto leżące około 120 km na północny zachód od Bangkoku. Mieszka tu około 66 tys. mieszkańców. Pewnie mało kto by o nim słyszał i jego mieszkańcy wiedliby zwykłe życie prowincjonalnego miasta, ale jeden film z 1957 roku zmienił wszystko i sprawił, że miasto odwiedza co roku wielu turystów.
Ten film to „Most na rzece Kwai” opowiadający historię alianckich jeńców wojennych budujących linię kolejową, oraz tytułowy most na potrzeby japońskiej armii. Nas też w te rejony przyciągnęła ta historia. Z Bangkoku do Kanchanaburi dostaliśmy się pociągiem. Bilet kosztuje 100 THB, a w Bangkoku pociągi do Kanchanaburi odjeżdżają z dworca Thonburi Station na zachodnim brzegu rzeki. W ciągu dnia są dwa pociągi, pierwszy odjeżdża z Bangkoku o 7:50, a drugi o 13:55. Trasę do Kanchanaburi pociąg pokonuje w około 3 godziny i 10 minut. Jest to lokalny pociąg z wagonami tylko trzeciej klasy. Nie ma w nim klimatyzacji ale jako, że wszystkie okna są otwarte to w środku w czasie jazdy panuje miły przewiew. Dodatkowo na suficie wagonów wiszą wentylatory, które wymuszają dodatkowy obieg powietrza, co szczególnie pomaga przetrwać postoje na stacjach, a tych jest po drodze dość wiele.
Linia kolejowa z Bangkoku do Kanchanaburi ma przeważnie po jednym torze, więc czasami pociąg stoi na stacji, aż przejedzie inny jadący w drugim kierunku. Ta linia kolejowa to pozostałość po słynnej linii kolei birmańskiej zwanej też koleją śmierci. To właśnie tę linię wybudowali w latach 1942-1943 Japończycy, aby zapewnić sobie możliwość zaopatrywania japońskich oddziałów stacjonujących w Birmie z pominięciem drogi morskiej, która była blokowana przez flotę aliantów. Stwierdzenie, że linię wybudowali Japończycy nie jest do końca trafne, bo tak naprawdę linię tę zbudowali dla Japończyków alianccy jeńcy wojenni, głównie Brytyjczycy, Holendrzy, Australijczycy i Amerykanie oraz cywilna ludność z podbitych terytoriów zwana Romusha, która wprawdzie pracowała przy budowie kolei jako zakontraktowana siła najemna, ale w rzeczywistości było to raczej coś w rodzaju pracy niewolniczej, bez żadnych praw i w warunkach jeszcze gorszych niż te jeńców wojennych. Linia częściowo przechodziła przez płaskie tereny i tu budowa nie nastręczała większych trudności, ale częściowo przechodziła przez górzyste tereny porośnięte dżunglą. I właśnie ten odcinek przyczynił się do powstania nazwy „kolej śmierci”. Jeńcy i Romusha ręcznie, przy pomocy najprostszych narzędzi jak motyki, młotki i dłuta musieli karczować dżunglę i kruszyć twarde skały. Mosty budowano z bambusów i często musiano to robić kilka razy gdyż konstrukcje się zawalały. Wszystko to w ogromnym upale przy nikłych racjach żywieniowych. Sytuację pogarszała też szalejąca malaria, która dodatkowo dziesiątkowała pracujących. Ponieważ Japończykom zależało na czasie to prace trwały dzień i noc. W czasie budowy tej linii zginęło około 100 tys. cywili i 16 tys. jeńców. Dodatkowo śmierć, głównie z powodu chorób poniosło ponad 1 tys. japońskich żołnierzy pilnujących pracowników i jeńców. Jako, że linia miała strategiczne znaczenie, to była też celem licznych ataków alianckiego lotnictwa. Obecnie z 415 km linii pozostało jedynie około 130 km i częściowo jest to atrakcja turystyczna szczególnie na odcinku Kanchanaburi-Namtok.
Po przyjeździe do Kanchanaburi i zameldowaniu w hotelu ruszyliśmy od razu w kierunku słynnego mostu na rzece Kwai, który leży koło 3-4 km od centrum miasta w górę rzeki. Most to oczywiście największa atrakcja miasta i do dzisiaj służy jako czynny most kolejowy. Most jest wąski i pełno na nim turystów ale jak zbliża się pociąg to rozlegają się ostrzeżenia z głośników. Trzeba wtedy zejść na boczne platformy aby pociąg mógł przejechać.
Pierwszy most zbudowany przez jeńców był jakieś 100 metrów w dół rzeki i był drewniany. Natomiast później Japończycy zbudowali drugi, betonowy i ten służy do dzisiaj. Oczywiście nie jest on w pełni oryginalny, bo 2 kwietnia 1945 most został zbombardowany przez lotnictwo amerykańskie i częściowo zniszczony. Kawałek tego pierwszego, drewnianego mostu można zobaczyć w Muzeum II Wojny Światowej, które jest właśnie około 100 metrów od obecnego mostu. Wstęp do muzeum kosztuje 50 THB, ale poza tym fragmentem oryginalnego, drewnianego mostu, to nie ma tam za bardzo nic ciekawego. Ekspozycja jest dość chaotyczna i naszym zdaniem nie do końca warto poświęcać czas na jej zwiedzanie.
Mostem można przejść na drugą stronę rzeki, gdzie stoi dość duża chińska świątynia.
Kolejnego dnia postanowiliśmy przejechać tym turystycznym kawałkiem linii kolejowej z Kanchanaburi do Namtok, a stamtąd dalej dojechać autobusem do Hellfire Pass, czyli najtrudniejszego odcinka budowy kolei śmierci. Z Kanchanaburi do Namtok pociągi odjeżdżają o 6:07, 10:35 i 16:26. Pociągi powrotne z Namtok odjeżdżają zaś o 5:20, 12:55 i 15:30. W weekendu jest jeszcze dodatkowy pociąg z Kanchanaburi o 9:20 i powrotny z Namtok o 14:25. Bilet kosztuje 100 THB w jedną stronę. Pociąg zaś jedzie nie całe 2 godziny i 15 minut.
Po drodze pociąg zatrzymuje się na wielu, często bardzo małych stacjach. Za oknami ciągną się głównie pola uprawne, a w oddali widać góry.
Po minięciu stacji Thamkrasae Bridge, pociąg zdecydowanie zwalnia gdyż zbliża się do wiaduktu Wampo Viaduct, który zawalił się kilkanaście razy zanim udało się go finalnie skończyć. Na tym odcinku pociąg jedzie około 10 km/h, ale szybciej byłoby zbyt niebezpiecznie. Faktycznie drewniana konstrukcja wzdłuż skalnej ściany nie wzbudza jakiegoś dużego zaufania, a pod nią w dole płynie rzeka. Aby móc dobrze obserwować ten odcinek drogi najlepiej jest siedzieć przodem do kierunku jazdy po lewej stronie wagonu. Teraz za oknami nie ma już pól uprawnych, a tylko góry i dżungla.
Po dotarciu do Namtok na stacji od razu kilku kierowców taksówek oferowało nam swoje usługi, ale ich cenny były zaporowe. My i tak najpierw chcieliśmy zobaczyć oddalony od stacji o około 1,5 km wodospad Sai Yok Noi, więc ruszyliśmy piechotą. Wodospad, jako że pora sucha, nie powala swym ogromem. Ale będąc w Namtok warto go i tak zobaczyć, tym bardziej, że leży tuż przy drodze i dojście do niego jest dziecinnie proste. Można też wejść na jego szczyt.
Po zobaczeniu wodospadu przeszliśmy na drugą stronę drogi, aby złapać autobus do Hellfire Pass. Oczywiście zaraz znowu pojawili się taksówkarze oferujący kurs za 400 THB. My jednak wiedząc, że autobus będzie kosztował 20 THB nie daliśmy się namówić i czekaliśmy cierpliwie na niego. Przyjechał on po ponad pół godzinie. Autobus był bardzo kolorowy w środku i po kilkunastu minutach wysadził nas tuż przy bramie muzeum Hellfire Pass.
Muzeum to zostało ufundowane przez Australię dla której to miejsce ma szczególne znaczenie, gdyż przy budowie kolei śmierci zginęło prawie 3 tys. jej żołnierzy. Co roku, 25 kwietnia organizowane są tu uroczystości Anzac Day upamiętniające śmierć żołnierzy australijskich i nowozelandzkich, którzy stracili życie na wojnach. W muzeum jest ciekawa wystawa przybliżająca kontekst powstania kolei śmierci jak i procesu jej budowy.
Po wizycie w muzeum można przejść się szlakiem prowadzącym dokładnie po śladzie kolei śmierci i na własne oczy zobaczyć przejścia wykute w skałach przez jeńców. Po kilku minutach marszu dochodzi się do miejsca zwanego Hellfire Pass czyli najtrudniejszego w budowie odcinka kolei. Nazwa ta wzięła się stąd, że podczas jego budowy, jeńcy oświetlali sobie w nocy miejsce pracy pochodniami. Światło odbijające się od ich twarzy i skał, oraz ich cienie, sprawiały wrażenie jakby się było w piekle. Zaraz na Hellfire Pass jest monument upamiętniający ofiary kolei śmierci. Tu kończy się krótsza trasa i wraca się do budynku muzeum.
Można jednak wybrać dłuższą trasę, i my taką wybraliśmy. Jeśli jednak chce się nią iść, to na początku, jeszcze w budynku muzeum trzeba to zgłosić, wpisać się do specjalnego rejestru oraz pobrać krótkofalówkę, która ma zapewnić łączność w sytuacjach awaryjnych. Idąc dalej przez las czasami pod nogami ma się stare podkłady kolejowe, a czasami mija się kolejne przejścia przez skały wykute przez budowniczych linii. Idąc w straszmy upale, kiedy już sam marsz był nie lada wysiłkiem, zastanawialiśmy jak ciężko było jeńcom i Romusha budować tę linię w takich warunkach. Po kilkudziesięciu minutach marszu postanowiliśmy zawrócić i wróciliśmy do muzeum. Następnie wróciliśmy do drogi i czekaliśmy na autobus, którym wróciliśmy bezpośrednio do Kanchanaburi (bilet kosztował 65 THB).
W drodze z dworca autobusowego do hotelu zobaczyliśmy jeszcze dawną bramę miejską, przeszliśmy przez targ i dotarliśmy do chińskiego cmentarza.
Tuż obok niego znajduje się duży cmentarz wojskowy gdzie pochowano cześć z jeńców, którzy stracili życie przy budowie kolei śmierci.
Następnego dnia z samego rana pociągiem wróciliśmy do Bangkoku, skąd wieczorem ruszaliśmy dalej na północ Tajlandii, ale o tym napiszemy już w kolejnym odcinku. W Bangkoku musieliśmy przedostać się z dworca Thonburi, gdzie przywiózł nas pociąg z Kanchanaburi, na dworzec Hua Lamphong, skąd mieliśmy kolejny pociąg. Opracowaliśmy sobie całą trasę i między innymi musieliśmy przepłynąć kilka stacji promem wzdłuż rzeki, ale okazało się, że z powodu prób ceremonii koronacji króla, która miała się odbyć za kilka dni, akurat kiedy my chcieliśmy skorzystać z promu, to rzeka była wyłączona z ruchu i wszystkie promy i łodzie były wstrzymane przez policję. Miało to trwać trzy godziny, ale na szczęście po godzinie nagle ruch promów przywrócono i mogliśmy dopłynąć tam gdzie chcieliśmy i dalej już na piechotę dojść na dworzec.
Najczęściej komentowane