Drugiego dnia w Kpalime z samego rana spotkaliśmy się w naszym hotelu z Gregiem, przewodnikiem, który zabrał nas na całodniową wycieczkę do lasu Foret de Missahohoe. Naszą trasę zaczęliśmy od wioski Agome-Yo dokąd dojechaliśmy z Yaovi. Stąd już tylko w towarzystwie Grega ruszyliśmy pieszo.
Greg zaimponował nam ogromną wiedzą botaniczną i entomologiczną. Sypał nazwami roślin i owadów po francusku, angielsku, a czasem i po łacinie jak z rękawa. Nie było pytania, na które nie znał odpowiedzi. Okazało się, że studiował entomologię i stąd ta wiedza, dodatkowo uzupełniona przez wycieczki z entomologami z innych krajów. Podczas naszej wyprawy co chwila zatrzymywaliśmy się przy jakimś drzewie lub innej roślinie i Greg opowiadał nam co to za roślina i jakie jest jej zastosowanie. Trasa przebiegała przez bujny las, w którym było pełno ciekawych roślin, które czasami znaliśmy ze słyszenia, ale nigdy wcześniej nie widzieliśmy ich w naturze. W lesie były też plantacje kawy i kakao, z których słynie ten region. Było tam też dużo innych roślin uprawianych przez miejscowych. Tutejsze plantacje nie wyglądają tak jak sady w Europie, bo drzewa kawowe i kakaowce rosną pośród innych leśnych roślin i wygląda to jakby rosły tu na dziko, ale w rzeczywistości są one tu sadzone i pielęgnowane przez miejscowych rolników.
Greg pokazywał nam też różne rośliny, które służą za naturalne barwniki. Podczas wycieczki co jakiś czas zatrzymywaliśmy się przy takich roślinach i Greg stopniowo tworzył na ramieniu Kasi kolorowy tatuaż. Zaczął od wyznaczenia konturów za pomocą patyczka kosmetycznego umoczonego w soku drzewa kauczukowego. Następnie przy pomocy węgla z jednego z nadpalonych drzew uwidocznił na czarno wcześniej znaczone kontury i tak powstał rysunek motyla. Potem wykorzystując różne naturalne barwniki wypełniał kontur motyla różnymi kolorami. Np. kolor czerwony uzyskał rozgniatając nasiona kwiatu rośliny o nazwie ruku. Kolor pomarańczowy uzyskał z rozgniatania kory jakiegoś innego drzewa, a jeszcze inny odcień czerwieni z rozgniatania liści kolejnej. Chciał też dodać kolor niebieski, ale na roślinie indygo nie było świeżych liści, z których taki kolor można by uzyskać. Pokazał nam też rodzaj paproci, która przyłożona do ramienia czy przedramienia i mocno odciśnięta pozostawiała na skórze wyraźne odbicie swoich liści. Szczególnie dobrze widać to było na ciemnej skórze Grega.
Zobaczyliśmy też roślinę, której wysuszone owoce można używać jako swego rodzaju naturalny pumeks czy scrub do skóry. Widzieliśmy też „Garsenię” której gałązki są używane przez ludzi w Afryce jako patyczki do czyszczenia zębów zastępujące szczoteczkę i pastę. Taki patyczek się rozgryza i następnie takim rozgryzionym końcem szczotkuje się zęby. To jedna z tajemnic tak wyrazistej bieli zębów tutejszych mieszkańców. Widzieliśmy też rycynę, drzewo tekowe dające jedno z najtwardszych i najdroższych rodzajów drewna, drzewo mahoniowe oraz drzewo kapokowe, z którego między innymi robi się łodzie i które daje swego rodzaju włókna podobne do bawełny i również wykorzystywane jest do produkcji tkanin. Greg pokazał nam też dziko rosnące ananasy, ogromne juki i fikusy, pieprz, który jest swego rodzaju porostem rosnącym na innych drzewach. Wydzielimy też drzewa marakui, chininy i wiele, wiele innych. Były też miejsca z plantacjami manioku i bananów.
Spotkaliśmy też drzewa dające orzechy coli. Orzechy te są wykorzystywane jako miejscowe energetyki. Ponoć dają niezłego kopa. Tutejsi mieszkańcy często zbierają je i sprzedają na eksport do Senegalu, Mali i Nigerii, gdzie są one tam lubiane i często używane.
Była to niezwykły spacer wśród bujnej roślinności i śpiewu różnych ptaków. W lesie było też mnóstwo kolorowych motyli. Niestety czasami ciężko im zrobić zdjęcie, bo są bardzo ruchliwe. Na pewno idąc samemu bez przewodnika nie dowiedzielibyśmy się tylu informacji i nie zobaczylibyśmy wielu rzeczy.
Droga w pierwszym etapie wiodła przez część lasu, który nie jest jeszcze rezerwatem. Szliśmy między innymi starym, pierwszym leśnym duktem wyznaczonym jeszcze przez niemieckich kolonizatorów. Śmialiśmy się, że to taki odpowiednik naszej pierwszej autostrady z Wrocławia do granicy niemieckiej, też zbudowanej przecież przez Niemców.
Wśród lasu był też mały cmentarz niemieckich misjonarzy, którzy umarli na malarię oraz opuszczone zabudowania, w których kiedyś mieszkali. Niektóre z nich zostały obecnie zaadoptowane na domy przez tutejszych mieszkańców. Cała trasa przez las była podzielona na dwa etapy.
Po pierwszym etapie drogi przez las dotarliśmy do drogi asfaltowej, skąd nasz taksówkarz zabrał nas parę kilometrów do kolejnej wioski. Stąd ruszyliśmy na drugi etap pieszy.
Nim jednak ruszyliśmy z tej wioski odwiedziliśmy warsztat pracy lokalnego artysty malarza Agbo Kosi. Specjalizuje się on w technice batik, opartej głównie na użyciu wosku, najlepiej naturalnego, ale maluje też w innych technikach. Stworzył on swój unikalny styl, którego ponoć nie można spotkać nigdzie indziej w Togo, Ghanie czy Beninie. Używa on głównie naturalnych barwników z roślin z lasu, w których zdobyciu pomaga mu między innymi Greg.
Tym razem idąc przez las dotarliśmy do wioski, która jest rodzinną wioską Grega. Tam wypiliśmy coś chłodnego, a Greg jeszcze posilił się ciepłą strawą, po czym dojechał do nas Yaovi i ruszyliśmy już samochodem w stronę, skąd dalej motorami mogliśmy pojechać do Chateau Viale. Jest to położony na górze swego rodzaju „zamek”, zbudowany przez pewnego Niemca w latach 1940-1944 jako swego rodzaju weekendowo-wakacyjna rezydencja. W 1979 roku został przejęty przez Togo i po 3 latach renowacji stał się rezydencją prezydenta Togo. W czasie tej rezydencji dobudowano obok dodatkowy pawilon z pokojami dla ministrów tak aby mogli tam spać i pracować w czasie gdy prezydent chciał ich mieć pod bokiem podczas swojej wizyty w pałacu. W pałacu prezydent Togo gościł też zaprzyjaźnionych prezydentów innych krajów np. Burkina Faso, Francji, itp.. W 2002 roku podczas zamieszek i niepokojów społecznych jakie wtedy zapanowały w Togo, pałac został opuszczony przez prezydenta, stopniowo splądrowany i od tego czasu niszczeje. Jak się ogląda te poniszczone i splądrowane wnętrza to robi się przykro, że w tak relatywnie krótkim czasie można zniszczyć takie fajne miejsce. Ponoć ostatnio obecny prezydent, nomen omen syn tego, który najpierw odrestaurował pałac, a potem go opuścił chce go znowu poddać renowacji i przywrócić mu status prezydenckiej rezydencji.
W drodze powrotnej z Chateau Viale do naszego hotelu zatrzymaliśmy się jeszcze na parę minut przy wodospadzie Kamalo, który leży bardzo blisko drogi. Jest to niewielki wodospad, dużo mniejszy niż Cascade de Wome, ale fajnie było na chwilę poczuć chłód i rześkość bijące od wody tym bardziej, że wokół latały kolorowe motyle.
Pod wieczór po powrocie do hotelu znowu wybraliśmy się do restauracji oferującej lokalne dania na kolację. Następnego dnia z samego rana wróciliśmy z Yaovi do Lome. Tym razem Yaovi okazał się niemal rajdowcem i przejechanie 130 km zajęło nam niewiele ponad 1,5 godziny. W Lome zostaliśmy na jedną noc w hotelu przy plaży, w którym spaliśmy pierwsze noce w Togo, a następnego dnia koło 13-tej ruszyliśmy w kierunku Beninu. Tym razem mieliśmy wielkie szczęście, gdyż poznana przez nas parę dni wcześniej przez facebooka oraz grupę „Afryka Zachodnia”, której jest między innymi administratorem – Barbara Kwiatek, która mieszka od ponad 5 lat w Beninie zaoferowała nam nocleg w swoim domu. A że akurat tego dnia wracała do Beninu samochodem z Lome to załapaliśmy się jeszcze na prywatny transport. Do granicy z Beninem mieliśmy około 45 km. Po drodze zrobiliśmy jakieś zakupy w przydrożnym supermarkecie, wyciągnęliśmy kasę z bankomatu i zatrzymaliśmy się w Aneho na ostatnie piwo w Togo. Wcześniej jeszcze w Agbodrafo Barbara pokazała nam też kościół, stojący tuż przy plaży. W samym Aneho podjechaliśmy jeszcze na moment na targ gdzie oprócz owoców, warzyw, ryb i mięsa oraz tekstyliów można też znaleźć stragany z fetyszami takimi samymi jak te, które widzieliśmy na targu fetyszy w Lome. Na targu kupiliśmy też trochę owoców.
Przekroczenie granicy przebiegło bardzo sprawnie. Na granicy panuje atmosfera małego targu i pełno tu sprzedawców oferujących różnego rodzajów towary spożywcze i nie tylko. Kupiliśmy tu między innymi kartę SIM z dostępem do benińskiego internetu. Od granicy do domu Barbary, który znajduje się Ayj’gennau niedaleko Grand Popo, mieliśmy jeszcze około 12 km, tak więc za moment byliśmy na miejscu. No ale o benińskiej części naszej podróży dowiecie się już niedługo z kolejnych odcinków naszego bloga.
W Togo spędziliśmy równo tydzień i chociaż wcześniej w ogóle nie planowaliśmy odwiedzić tego kraju i znaleźliśmy się w nim trochę z przypadku to bardzo się cieszymy, że mieliśmy okazję się tu pojawić i zobaczyć chociaż niewielką jego część. Na pewno było warto. Szkoda tylko, że nie mieliśmy czasu pojechać na północ Togo, no ale nasze wizy były ważne tylko 7 dni i jeśli chcielibyśmy tu zostać dłużej to musielibyśmy je przedłużyć. Nie jest to jakieś strasznie skomplikowane i praktycznie bez kosztowe, no ale postanowiliśmy finalnie ich nie przedłużać tylko ruszyć dalej na wschód do Beninu. Tradycyjnie jeśli ktoś ma dodatkowe pytania lub szuka informacji praktycznych o Togo, to prosimy o kontakt przez formularz kontaktowy na blogu lub poprzez komentarze na facebooku. Postaramy się na nie odpowiedzieć w miarę naszych możliwości i posiadanej wiedzy.
Najczęściej komentowane