Aby zobaczyć deltę Sine-Saloum musieliśmy przejechać z Joal-Fadiouth do Djifer, skąd wypływają łodzie na wycieczki po delcie. Czyli nasza wyprawa tradycyjnie zaczęła się od negocjacji z taksówkarzem. Po kilkunastominutowych rozmowach po raz pierwszy nie udało nam się zbić pierwotnej ceny. Wprawdzie tuż obok stał bus, którym mogliśmy teoretycznie dojechać do celu za pół ceny, ale był on prawie pusty i musielibyśmy czekać nie wiadomo ile, aż się zapełni i ruszy. A ludzi jakoś nie przybywało. To znacznie osłabiło naszą pozycję negocjacyjną z taksówkarzem, a do tego musieliśmy już się zbierać aby do Djifer dojechać na tyle wcześnie żeby były tam jeszcze łodzie. Trudno zapłaciliśmy tyle ile chciał taksówkarz tym bardziej, że inny chciał tyle samo. Droga do Djifer (to około 42 kilometrów) biegła wśród terenów zalewowych delty, które były odkryte przez odpływ oraz pól gdzie rosło dużo baobabów. Miejscami tam gdzie była jeszcze woda żerowały flamingi i inne ptactwo. Po drodze taksówkarz zatrzymał się przy jakimś punkcie kontrolnym, gdzie był jeden żandarm i jakiś inny gość i nie wiedzieć czemu ten gość żądał jakiś pieniędzy od taksówkarza, a ten chciał byśmy to my je zapłacili. My się na to nie zgodziliśmy i powiedzieliśmy, że zapłacimy mu za przejazd umówioną kwotę, ale dopiero u celu. Trochę się upierał, ale w końcu wysiadł pogadał z tym gościem i pojechaliśmy bez płacenia. W Djifer dojechaliśmy do portu gdzie było pełno ludzi i łodzi. Taksówkarz z kimś zagadał i ten człowiek poszedł i przyprowadził drugiego. Okazało się, że to miejscowy rybak o imieniu Sam, który mówi po angielsku. Zaczęły się więc negocjacje ceny za łódź i ustalanie gdzie chcemy płynąć. Po jakimś czasie dogadaliśmy się co do warunków i ruszyliśmy w rejs.
Tak naprawdę płynęliśmy po rzece, a wyglądało to jakbyśmy płynęli po morzu. Wielkość tej rzeki zrobiła na nas duże wrażenie. Potem dowiedzieliśmy się, że tą rzeką na kilkadziesiąt kilometrów, aż do miasta Kaolack wpływają pełnomorskie statki, które przywożą głównie ropę i ryż, a wywożą potem sól. Po około 40 minutach dopłynęliśmy do drugiego brzegu w okolicach wsi Dionewar.
Tam wyszliśmy na brzeg i już lądem poszliśmy wraz z Samem zobaczyć okolicę. Generalnie plan był taki, żeby poszukać małej łodzi, którą można wpłynąć w mniejsze odnogi delty i oglądać lasy namorzynowe. Łódź Sama była na to za duża. Na początku przy brzegu widzieliśmy chaty rybaków, którzy są ponoć Gwinejczykami i przybyli do Senegalu. Chaty były bardzo prymitywne. Wszędzie na ziemi i specjalnych stojakach suszyły się ryby. Były też takie specjalne betonowe konstrukcje gdzie na wierzchu suszyły się ryby a pod spodem były miejsca do rozpalania ognisk aby ten proces przyspieszyć. Na ziemi suszyli też liście baobabu, które po ususzeniu mielą na proszek i dodają do potraw. Suszyli też takie czerwone kwiaty, z których potem robi się dżemy. Jest też ich zielona odmiana, z której też można robić dżem, albo można ją gotować jak warzywo.
Gdy szliśmy wzdłuż plaży nagle pojawił się jakiś facet na motorze i zaczął rozmawiać z Samem. Okazało się, że to jakiś strażnik i zażądał od nas dowodu opłaty wstępu. Nam nikt wcześniej nic nie mówił, że mamy coś takiego kupić i trochę się wkurzyliśmy, że nagle wyskakują dodatkowe koszty. No ale po dość długiej dyskusji okazało się, że musimy tę opłatę uiścić u tego faceta na motorze. Sam poczuł się winny tej sytuacji, bo mieliśmy do niego pretensję, że nic wcześniej nam o tym nie mówił jak rozmawialiśmy o cenie wycieczki i nawet w końcu chciał tę opłatę zapłacić ze swojej kieszeni. My jednak postanowiliśmy, że nie będziemy go tym obciążać i zapłaciliśmy sami. Pewien niesmak jednak pozostał. Idąc po plaży mijaliśmy całe mnóstwo zdechłych ryb. Sam powiedział nam, że to rybacy przed powrotem do portu wyrzucają je, bo są one za małe i jakby odkryli w porcie, że złapali takie małe ryby to by zapłacili kary. Szkoda tylko, że nie wrzucają ich do wody kiedy jeszcze żyją, aby mogły rosnąc dalej, a wyrzucają je na plaży na pewną śmierć. Tak naprawdę niektóre z nich były już całkiem spore i można by je śmiało jeść.
Potem spacerowaliśmy przez trawy i wzdłuż lasów namorzynowych. Co jakiś czas trafił się jakiś ptak, ale było ich mało i raczej daleko, choć niektóre z nich były bardzo kolorowe. Jak zawsze na namorzynach mnóstwo było za to krabów. Ponoć żyją tu też krokodyle, ale żadnego nie widzieliśmy. Można tu też spotkać pytony, ale my żadnego nie spotkaliśmy. Pewnie w ramach programu łączenia rodzin wszystkie pytony wyemigrowały nad Wisłę 🙂 . Niestety w miejscu gdzie miały być małe pirogi aby wpłynąć w deltę nikogo nie było i musieliśmy się zadowolić jedynie spacerem.
Potem odeszliśmy trochę od wody i wtedy Sam pokazywał nam różne nowe dla nas owoce i drzewa, na których rosną. Jeden z tych owoców, Ditah mieliśmy już okazję spróbować dzień wcześniej na wyspie Fadiouth, ale dopiero teraz dowiedzieliśmy się jak się nazywa. Jest wielkości dużej śliwki, ma zieloną skórkę, która z czasem ciemnieje i potem wygląda jak mały pieczony ziemniak. Skórkę się odłupuje trochę jak skorupkę od jajka. W środku jest zielony miąższ, ale jest go niewiele bo jest jeszcze duża pestka. Miąższ ma strukturę włóknistą i smakuje jak dla nas jak połączenie awokado i limonki. Drugi owoc to daf, który jest lekko brązowawy, a w środku jest biały. Niestety nie mieliśmy okazji go spróbować, bo te które Sam znalazł nie były jeszcze dojrzałe. Widzieliśmy też te czerwone i zielone kwiaty, które potem się suszy na dżemy.
Po ponownym dotarciu do brzegu wsiedliśmy na łódź i wróciliśmy do Djifer. Po drodze Sam opowiadał nam o swojej pracy rybaka jak wypływa koło 17-tej, spędza noc na oceanie i wraca do portu koło 5-tej rano następnego dnia. Jego dzienny połów to maksymalnie 50 kg, a jest ich na łodzi 7 osób. Mówił nam, że czasem łodzie przywiozą tylko 6-7 kg ryb ale już powyżej 10 kg to już jest ok. Są też duże łodzie, które wypływają w ocean po dwie i potem przywożą do 2 ton ryb. Na jednej takiej łodzi transportuje się sieci i potem ryby, a na drugiej płyną rybacy, czasem nawet po 50 osób, do wyciągania sieci.
Po powrocie do Djifer Sam poszedł z nami jeszcze na południowy cypel półwyspu, na końcu którego leży właśnie Djifer. Na początku szliśmy wzdłuż portu przeciskając się między ludźmi, łodziami i rybami. Sam pokazał nam też dwa duże ślimaki, które się tu poławia. Pierwszy z nich był naprawdę duży jak mała głowa człowieka. Nazywa się Yet. Najpierw poddaje się go fermentacji a potem suszy i dodaje do potraw jako przyprawę. Drugi był mniejszy i Sam mówił, że nazywa się Tufa.
Gdy doszliśmy do końca półwyspu znaleźliśmy się na wielkim wysypisku śmieci. To jest naprawdę przerażające. To mogłoby być piękne miejsce. Zaraz potem wysypisko śmieci przechodzi w publiczną toaletę gdzie trzeba uważać na plaży aby w coś nie wdepnąć. Potem przez wąskie uliczki rybackiej wioski wróciliśmy do głównej, ale jeszcze piaszczystej drogi i dopiero potem pojawił się asfalt.
Tu czekały busy i taksówki. Jeden z busów miał jechać do Dakaru przez Joal-Fadiouth i tym chcieliśmy się zabrać, ale znowu w środku nie było kompletu pasażerów. Kierowca stwierdził, że komplet będzie za 10 minut jak się skończą modlitwy w pobliskim meczecie. Postanowiliśmy poczekać. Oczywiście z 10 minut zrobiło się jakieś pół godziny, ale nagle w parę chwil bus się zapełnił. W busie na początku drogi doliczyliśmy się 36 pasażerów plus kierowca i dwóch pomagierów-naganiaczy, którzy podróżują na tylnym zderzaku. Część bagaży była w środku, a reszta na dachu. Z czasem bus zatrzymując się zabierał dodatkowych pasażerów i było już nas 40 osób plus kierowca i pomagierzy. Nam za każdym razem wydawało się, że w busie nie ma już miejsca ale jakoś zawsze ludzie się przesiadali, ściskali i miejsce się znajdowało. Przybywało też bagażu i na dachu rosła niezła kupka. 42 kilometry jechaliśmy półtorej godziny, tak więc tempo nie było zabójcze. No ale dojechaliśmy do domu trzy razy taniej niż rano w przeciwnym kierunku taksówką i dodatkowo pełni wrażeń 🙂 .
Wieczorem poszliśmy do jednej z dwóch tutejszych restauracji na kolację. Trochę tam się zasiedzieliśmy i wracaliśmy już po zmroku wśród latających nietoperzy. Mimo że było już ciemno, a działających latarni tu nie ma za dużo, czuliśmy się bezpiecznie.
Jako, że to nasz ostatni planowy przystanek w Senegalu, następny dzień musimy poświęcić na planowanie kolejnych etapów naszej podróży. W niedzielę jedziemy do Gambii. Czeka nas długa i pewnie niełatwa droga. Trzeba będzie kilka razy zmienić taksówki, przeprawiać się promem i przejść granicę Senegalu z Gambią.
W Senegalu spędziliśmy w sumie 13 dni. Najbardziej w pamięci utkwiły nam wyspa Goree oraz porty rybackie w Yoff i Mbour, a także rybacy łowiący z plaży w Saly. Jest tu na pewno kolorowo, ale przygniatają te ilości śmieci. Trochę obawialiśmy się o bezpieczeństwo, ale odpukać nie było żadnych stresowych sytuacji z tym związanych. Pewną barierą był brak znajomości francuskiego, bo po angielsku dogadać się tu nie jest łatwo. No i te ciągłe negocjacje cen. Trzeba do tego przywyknąć ale ma to też swój urok. Jeśli ktoś ma dodatkowe pytania lub szuka informacji praktycznych o Senegalu, to prosimy o kontakt przez formularz kontaktowy na blogu lub poprzez komentarze na facebooku. Postaramy się na nie odpowiedzieć w miarę naszych możliwości i posiadanej wiedzy. Tak więc do usłyszenia już z Gambii w przyszłym tygodniu!
Najczęściej komentowane