Po trzech dniach w Ho Chi Minh ruszyliśmy na południe do miasta Can Tho. Najłatwiej było nam dostać się tam autobusem. Jest kilka linii które kursują n a tej trasie a my wybraliśmy linie Futa Bus. Autobusy tej linii wyjeżdżają z Ho Chi Minh z dworca Ben xe Mien Tay. Połączenia są praktycznie co pół godziny (sprawdzić rozkład jazdy i kupić bilety można na stronie www.futabus.vn), a bilety kosztowały nas po 120.000 VND os osoby ale ponieważ kupowaliśmy je przez wyszukiwarkę baolau.com to wraz z wszystkimi opłatami serwisowymi transakcyjnymi zapłaciliśmy w sumie 295.000 VND.
Na ten dworzec Ben xe Mien Tay wybraliśmy się z okolicy naszego hotelu autobusem 102 (bilety kosztują po 5.000 VND od osoby plus bagaż drugie tyle). Sprawdzaliśmy też opcję taksówki, miejscowego odpowiednika Ubera o nazwie Grab, ale cena miała wynieść 190.000 VND i stwierdziliśmy, że to dla nas stanowczo za dużo. Autobusem jechaliśmy jakieś 50 minut.
Na dworcu panował niezły chaos. Okazało się, że pomimo kupionych przez internet i wydrukowanych biletów to musimy i tak iść do kasy Futa Bus aby wymienić je na takie wypisane ręcznie i ostemplowane przez panią z okienka. Przy okienku było mnóstwo ludzi i każdy się wpychał nie bacząc za bardzo na kolejkę. Wepchnąłem się więc i ja, i pani wydała mi te bilety. Potem okazało się, że autobusy Futa Bus mają swoje stanowiska trochę z boku dworca, a nie na jego głównym placu, musieliśmy więc przejść do pomarańczowego budynku po lewej stronie od wejścia na dworzec. Tu znowu był mały sajgon 🙂 . Mieliśmy niby czekać na stanowisku numer 7, ale jak popytaliśmy to jednak autobus miał przyjechać na stanowisko 10, a finalnie był na 11. Na bilecie mieliśmy podany numer autobusu, ale te numery nie były podawana na autobusach, za to autobusy miały swoje, inne numery nie podawane na biletach. Jedyną opcją aby sprawdzić czy numer z autobusu to nasz to był ekran w poczekalni gdzie były podane zarówno numery z biletu jak i z autobusu, więc można je było sobie połączyć. Wszystkie zapowiedzi były tylko w języku wietnamskim, więc dla nas były zupełnie niezrozumiałe. Chodzili też goście z mikrofonem i coś tam zapowiadali. Śmialiśmy się, że to zupełnie jak czasem u nas w Auchan panie chodzą po sklepie i ogłaszają promocję.
Oczywiście o 11:00 na naszym stanowisku stał jeszcze autobus, który miał odjechać o 10:30. Parę minut po 11-tej gdy ten pierwszy autobus już odjechał to podjechał kolejny, ale ten był z 10:31. Swoją drogą dziwne, że autobusy do tego samego miasta odjeżdżały teoretycznie co minutę, no ale może to wyjątkowa sytuacja związana ze zbliżającym się tu nowym rokiem co powoduje, że w tych dniach podróżuje bardzo wielu Wietnamczyków aby odwiedzić swoje rodziny. Nasz autobus podjechał finalnie jakieś 20 minut po jedenastej. Zapakowaliśmy bagaże i zajęliśmy nasze miejsca.
Autobus ten to tak zwany Sleeper, czyli nie ma w nim typowych miejsc siedzących, a są tu takie leżanki w trzech rzędach i na dwóch poziomach. W sumie było ich koło 40-stu. Jest to całkiem wygodny sposób podróżowania. Przy wejściu do autobusu należy zdjąć buty, na które dostaję się torebkę foliową. W autobusie jest klimatyzacja i wi-fi. Na początku dali nam też po małej butelce wody i chusteczce odświeżającej. My mieliśmy miejsca na górze, więc wdrapaliśmy się na nie i wygodnie się rozłożyliśmy. Autobus odjechał z 30 minutowym opóźnieniem.
Podroż miała trwać 3 i pół godziny, w tym miała być przerwa po drodze. Na początku autobus jechał dość sprawnie, ale po około 50 kilometrach z 160 km do przejechania zaczęły się korki i to poważne. Dodatkowo w pewnym momencie w nasz autobus z tyłu uderzył inny autobus. Było dużo huku i posypały się dwie boczne szyby na samym końcu autobusu z lewej strony. Potem okazało się, że autobus miał też rozbite tylne światło i nie mógł dalej jechać. Na szczęście nikomu nic się nie stało, nawet tym pasażerom co mieli leżanki tuż przy tych rozbitych szybach.
Konduktor, który jechał z nami tym autobusem coś tam na początku powiedział po wietnamsku ,ale wszyscy siedzieli w środku, więc i my czekaliśmy nie wiedząc jeszcze dokładnie co się stało. Po jakimś czasie pojedyncze osoby zaczęły wychodzić z autobusu i zabierały ich inne autobusy tej linii, które przejeżdżały obok. W końcu po godzinie czekania bez jakiejkolwiek informacji w zrozumiałym dla nas języku postanowiłem jednak wyjść i spróbować się czegoś dowiedzieć. Konduktor nie mówił po angielsku, więc porozumiewaliśmy się za pomocą Google Translatora. Wtedy dowiedziałem się, że dalej tym autobusem nie pojedziemy i czekamy na inny, który ma nas zabrać. Pojawił się on po kolejnych 10-15 minutach, wszyscy pasażerowie przesiedli się ze swoimi bagażami do niego i ruszyliśmy dalej. Był to taki sam Sleeper jak ten pierwszy. Ale droga była koszmarnie zakorkowana. Był taki moment, że przez jakieś 20-30 minut nie ruszyliśmy się nawet o metr. Siedząc przy oknie widziałem tylko jak setki motorów mija nas, przeciskając się poboczem i między samochodami. Potem trochę się rozluźniło ale i tak tempo nie było zawrotne. Zatrzymaliśmy się też na parę minut na toaletę w jakimś miejscu, które wyglądało na ogromną halę targową, gdzie były różne stragany i mała restauracja. Dopiero przed samym Can Tho autobus mógł jechać z normalną prędkością, aczkolwiek kierowca cały czas trąbił na mijane motory aby zjeżdżały mu z drogi. Do Can Tho dojechaliśmy o 19:00, czyli podróż zamiast 3,5 godziny trwała 7,5 godziny. Na dworcu w Can Tho zapytaliśmy się czy będzie jakiś shuttle bus, który zawiezie nas do naszego hotelu, bo wcześniej czytaliśmy, że jest taka opcja. I faktycznie okazało się, że Futa Bus ma taki serwis i do tego jest on już wliczony w cenę biletu. Busik miał być za 20 minut, ale nagle po niecałej minucie okazało się, że już zaraz odjeżdża więc szybko do niego poszliśmy.
W hotelu byliśmy około 19:30. Trochę padnięci, ale wyszliśmy jeszcze coś zjeść. Trafiliśmy do jakiejś restauracyjki, gdzie zjedliśmy zupy z noodlami i kurczakiem oraz kaczką. W mieście panował straszny ruch i harmider. Myśleliśmy, że uciekliśmy od gwaru Ho Chi Minh, a tu wpadliśmy z deszczu pod rynnę. Taki sam sajgon jak w Sajgonie i też te wszędobylskie i jeżdżące bez żadnych reguł motory.
Can Tho to największe miasto delty Mekongu zwane też stolicą delty. Według danych jakie znaleźliśmy, w 2012 roku mieszkało tu ponad 1,5 mln ludzi, ale biorąc pod uwagę, że od 2009 do 2012 przybyło tu około 700 tys. mieszkańców, to jeśli tempo jest dalej to samo, teraz pewnie jest ich już ponad 2 mln. Leży ono na prawym brzegu rzeki Hau, która jest największą odnogą Mekongu, około 75 km od jej ujścia do Morza Południowochińskiego. Jest tu w okolicy mnóstwo mniejszych i większych kanałów. Jest to też najlepsza baza wypadowa do zwiedzania delty Mekongu w Wietnamie. Miasto słynie także z okolicznych pływających targów. My też pierwszego dnia wybraliśmy się na taką wyprawę po delcie, ale o tym napiszemy w oddzielnym odcinku. Teraz skupimy się na samym mieście, które odkrywaliśmy trochę na raty. Miasto jest dość duże, ale jego główne atrakcje można obejść na piechotę w parę godzin. Ulice to często takie niekończące się bazary, gdzie można kupić owoce, warzywa a także coś przekąsić. Dodatkowo okres nadchodzącego nowego roku powodował, że różnego rodzaju kramów i straganów było chyba jeszcze więcej.
Warto tu też powłóczyć się po uliczkach wieczorami kiedy tłumy Wietnamczyków wylegają na ulice i wygląda to jak jeden wielki festyn. Na jednym z głównych bulwarów na jego środku budowano specjalną noworoczną dekorację pełną kwiatów, świateł, figur i miniatur budowli oraz kompozycji kwiatowo-warzywnych. Ciągnęło się to koło kilometra. Przez pierwsze dni nie można tam było jeszcze wchodzić i można było to oglądać tylko z boku, ale w ostatni nasz wieczór w Can Tho w końcu otwarto to dla zwiedzających. My też przeszliśmy się w tłumie miejscowych i turystów. Naprawdę byliśmy pod ogromnym wrażeniem pracy włożonej w zbudowanie tej dekoracji oraz jej efektem końcowym. Zastanawialiśmy się ile milionów kwiatów zostało użytych aby to wszystko zbudować.
Na ulicy biegnącej wzdłuż brzegu jednego z kanałów był zorganizowany wielki, noworoczny targ kwiatowy. Niedaleko były też placyki gdzie na jednym był nocny market odzieżowy Cho Dem Ninh Kieu, na którym można było kupić ubrania, a na drugim było mnóstwo budek z różnego rodzaju ulicznym jedzeniem. Takie stoiska z jedzeniem ciągnęły się też wzdłuż tego targu kwiatowego. Obok była też hala targowa Cho Can Tho.
Wzdłuż tego kanału wiedzie też promenada, na której stoi duży, złoty pomnik Ho Chi Minh’a. Na końcu tej promenady jest nowoczesny, pieszy most, pośrodku którego są dwie konstrukcje przedstawiające kwiaty lotosu. Wszystko to jest wieczorami bardzo ładnie podświetlone i przychodzą tu tłumy miejscowych. Dodatkowo wiejąca od rzeki bryza sprawia, że chcę się tu przychodzić.
W mieście jest też kilka ładnych świątyń buddyjskich. Nam udało się zobaczyć ich parę. Najładniejszą z nich była według nas Pitu Khosa Rangsay (zwana też Vien Quang). Widzieliśmy też świątynię Munirensay, która znajduje się niedaleko tej poprzedniej. W pobliżu Pitu Khosa Rangsay jest też niewielki staw Ho Xang Thoi, gdzie czas, głównie w porze zachodu słońca, spędzać lubią miejscowi mieszkańcy.
Na jednej z głównych ulic Can Tho, Mau Than, można zobaczyć dwie kolejne świątynie buddyjskie Quang Duc oraz Buu Tri. Na tej samej ulicy jest też kościół Than Tuong oraz Tin Lanh An Phu. Ten drugi był zamknięty, więc zobaczyliśmy go tylko z zewnątrz.
Odbijając, w okolicy świątyni Butu Tri, z ulicy Mau Than w prawo poszliśmy małą uliczką wzdłuż niewielkiego kanału. Po drodze zagłębiliśmy się trochę w jeszcze mniejsze uliczki, gdzie panował błogi spokój i cisza i trafiliśmy na dwie kolejne świątynie Giac Linh oraz Hiep Minh. Po drugiej stronie kanału dostrzegliśmy natomiast świątynię Thien Quang.
Spacerując po tych małych uliczkach czuliśmy się jakbyśmy byli w innym mieście. Było tu tak spokojnie.
Następnie wróciliśmy nad kanał i dalej nie mogliśmy uwierzyć, że wciąż jesteśmy w Can Tho. Ruch był tu niewielki. Nie było słychać hałasu silników i klaksonów. Wzdłuż ulicy po jednej stronie ciągnęły się kramy z warzywami i owocami, a po drugiej nad brzegiem kanału nie kończyły się stoiska z kolorowymi kwiatami, krzewami i drzewkami. Nie wiemy czemu kojarzyło nam się to trochę z francuskimi miasteczkami. Po drodze w mijanych kawiarenkach miejscowi sączyli mrożoną kawę i grali w miejscowe, dziwne dla nas gry.
Idąc wzdłuż kanału doszliśmy do ulicy Nguyen Trai. To jedna z głównych ulic miasta, więc błogi spokój ulotnił się jak kamfora. Znów było tłoczno i gwarnie. Wszędzie motory i ich klaksony. Ulicą Nguyen Trai wróciliśmy w okolice drugiego kanału, wzdłuż którego wiedzie wspominana wcześniej promenada z pomnikiem Ho Chi Minh’a.
Dochodząc do drugiego końca tej promenady dochodzi się do ulicy Nguyen An Ninh, za którą idąc dalej wąską już ulicą Hai Ba Trung, a potem Nguyen Thi Minh Khai trafia się na uliczny targ owocowo-warzywny. Oprócz mnóstwa owoców i warzyw można tu także kupić inne artykuły spożywcze, w tym ryby i owoce morza oraz mięso. My też tu kupowaliśmy owoce. Wiele ze spotkanych tu owoców i warzyw były dla nas nieznane. Część z nich kupiliśmy i jedliśmy po raz pierwszy w życiu. Niektóre nam smakowały, a inne nie za bardzo.
Idąc wzdłuż tego ulicznego targu dochodzi się do hali targowej Cho Tan An. Potem droga zakręca o 90 stopni i tu zaczyna się targ gdzie oprócz artykułów spożywczych są też tekstylia. Następnie przekraczając ulicę Durong 30 Thang 4 wchodzi się na ulicę Mau Than, o której już pisaliśmy wcześniej, a na rogu znajduje się hala targowa Cho Xuan Khanh.
W czasie jednego z wieczornych spacerów trafiliśmy też na występy miejscowych dzieci i młodzieży w jednym lokalnych centrów artystycznych.
Zobaczcie sami wietnamskich bębniarzy oraz taniec smoków. A na koniec jeszcze kilka fotek z Can Tho.
Najczęściej komentowane