Po kilkudniowym pobycie na wyspie Samosir, ruszyliśmy dalej w naszą podróż przez Sumatrę. Naszym kolejnym celem było miasto Bukittinggi. Dostaliśmy się tam współdzieloną taksówką z Parapatu, ale najpierw musieliśmy przepłynąć do tego miasta z wyspy promem. Prom odebrał nas o 16:30 prosto z naszego guesthouse’u. W Parapacie byliśmy o 17:30 i do odjazdu taksówki planowanego o 22-giej mieliśmy bardzo dużo czasu. Wykorzystaliśmy go na krótki spacer w okolicach portu i zjedzenie ciepłej kolacji przed drogą. Parapat to raczej nieciekawe miejsce. Brudne i bez żadnych atrakcji. Po prostu miejsce przesiadki z promów na busy czy taksówki.
W międzyczasie okazało się, że jest szansa, iż nasza taksówka odjedzie wcześniej. Jechała ona z Medan i jak się okazało nieco szybciej niż planowo. W rzeczywistości przyjechała parę minut po 21-szej i po zapakowaniu się wraz z parą Holendrów ruszyliśmy około 21:30. Przed nami było 15 godzin drogi, choć to tylko nieco ponad 500 km, ale sumatrzańskie drogi nie należą do najlepszych i tempo jest tu ślimacze. W taksówce oprócz nas i Holendrów było jeszcze dwóch lokalnych facetów, którzy jechali już z Medan oraz jedna kobieta. Było też dwóch kierowców. W sumie było więc nas 9 osób, a samochód miał 8 miejsc. Na fotelu pasażera z przodu podróżowała więc ta kobieta oraz na zmianę jeden z kierowców, który w danej chwili nie kierował. Siedział on okrakiem na kawałku fotela pasażera oraz jakiejś poduszce położonej na dźwigni hamulca ręcznego pomiędzy fotelem pasażera i kierowcy, próbując się jakoś oprzeć o bok fotela kierowcy, wykrzywiając się przy tym niemiłosiernie. Na pewno nie było to wygodne, a przecież taki kierowca miał odpoczywać aby potem zmienić tego kierującego. Do tego kierowcy prawie bez przerwy palili papierosy. Jak nie jeden to drugi, a czasami obaj naraz. A i jeszcze puszczali jakąś lokalną muzykę w stylu „disco-indo” i to strasznie głośno. Także o zaśnięciu nie było mowy. Jak prosiliśmy ich aby nieco ściszyli muzykę to robili to na chwilę, ale po paru minutach przy kolejnym skocznym kawałku muzyka znowu rozbrzmiewała coraz głośniej. No ale cóż, musieliśmy jakoś to przetrzymać. Nie było innej opcji, bo bilety na normalne, duże autobusy okazały się być wyprzedane na kilka dni naprzód. Choć ponoć w tych autobusach, też nie jest wiele lepiej, tyle że byłoby taniej, bo 270.000 IDR od osoby, a nie 350.000 IDR jak zapłaciliśmy za tę taksówkę. Po drodze co jakiś czas kierowcy się zatrzymywali aby trochę odpocząć i się zmienić.
Za oknem panowały ciemności więc nic nie było widać. Droga była wąska, dziurawa i zapchana samochodami. Tempo było około 35-40 km na godzinę. Nad ranem postoje były dłuższe, bo na każdym z nich kierowcy na przemian coś jedli, jakby nie mogli jeść w tym samym czasie.
Na miejscu w Bukittinggi byliśmy o 13-tej. Na szczęście kierowca wysadził nas tuż przy naszym hotelu, ale tu pokój nie był jeszcze gotowy więc, pomimo że byliśmy wyczerpani tą drogą, to musieliśmy jeszcze godzinę czekać na recepcji. Po drodze jakieś 50 km przed Bukittinggi przekroczyliśmy równik. Szkoda, że kierowca się nawet na moment nie zatrzymał czy choćby zwolnił aby zrobić jakieś pamiątkowe zdjęcie. Udało nam się tylko przez szybę „pędzącej” taksówki cyknąć nie najlepszą fotkę tablicy wiszącej nad drogą.
Bukittinggi to całkiem spore miasto. Mieszka tu ponad 125 tys ludzi. Na ulicach jest tłoczno i głośno. Klimat za to jest tu całkiem sprzyjający, ponieważ miasto leży 930 m n.p.m. więc nie ma tu takiej duchoty, przynajmniej wieczorami, a i komary też nie były dokuczliwe. W samym mieście jest kilka meczetów. Jest też pałac Istana Bung Hatta, który zajmują jakieś rządowe instytucje i nie można go zwiedzać, ale strażnicy pozwolili nam wejść chociaż za bramę aby zrobić kilka zdjęć, a przy okazji sami zrobili sobie z nami fotografię.
Obok pałacu jest dość duży plac na którym stoi wieża zegarowa Jam Gadang. To główne miejsce wieczornych spotkań mieszkańców miasta. Wieczorami panuje tu niezły tłok. Pełno jest tu też krążących sprzedawców różnych pierdółek.
W mieście jest jeszcze ogród zoologiczny i dawny Fort de Cock, z którego prawie nic nie zostało i dzisiaj jest to bardziej park niż fort. My jednak tam nie zajrzeliśmy, więc nie możemy podać więcej informacji na temat tych miejsc.
Z tarasu naszego hotelu mogliśmy podziwiać dwa otaczające miasto wulkany: śpiący Tandikat Singgalang i aktywny Marapi.
Na przedmieściach miasta ciągnie się Wąwóz Sianok. Z parku Panorama leżącego na zachodnich krańcach miasta można zobaczyć ten wąwóz z góry. Wejście do parku kosztuje 20 tys. IDR, a w cenie jest też wejście do „Japońskich Tuneli”. To kompleks dawnych bunkrów wybudowanych przez Japończyków okupujących te tereny podczas drugiej wojny światowej. Ale tak naprawdę to zupełnie puste, betonowe tunele gdzie nic nie ma. Można do nich wejść z terenu parku, a wyjść poniżej poza jego obrębem, blisko wąwozu Sianok.
Jak byliśmy w parku, to zaczepił nas jeden młody mężczyzna i zapytał czy chcemy jechać do nieodległej wioski, gdzie z lokalnym przewodnikiem można iść do dżungli aby zobaczyć największy kwiat świata, czyli raflezję. Pokazał nam jej zdjęcie sprzed kilku dni, ale ponieważ ten kwiat kwitnie tylko przez około 5-7 dni, to zadzwonił do przewodnika aby spytać czy jest jeszcze po co jechać. Przewodnik przesłał mu aktualne zdjęcie na WhatsAppa i na tej podstawie zdecydowaliśmy się, że pojedziemy aby zobaczyć to na własne oczy. Od razu umówiliśmy się z kierowcą, że potem pojedziemy nad Jezioro Maninjau, a kolejnego dnia do Doliny Harau. Kierowca poszedł po samochód, a my w tym czasie mieliśmy zwiedzić tunele i wyjść nimi poza park, gdzie on po nas podjechał. Ruszyliśmy na północ do oddalonej o około 11 km wioski Batang Palupuh. W wiosce kierowca zatrzymał się przy jednym z domów i tam „przejął” nas lokalny przewodnik. Dogadaliśmy się z nim, że za 130 tys IDR zaprowadzi nas do miejsca w dżungli gdzie właśnie kwitnie raflezja i ruszyliśmy w drogę. Na początku szliśmy wzdłuż krawędzi lasu, na obrzeżach wielkiej polany, na której rozciągały się pola ryżowe.
Z czasem weszliśmy najpierw w bardzo wysokie trawy, a potem w las. Ścieżka była bardzo stroma i chyba niezbyt często uczęszczana. Po kilkunastu minutach dotarliśmy na miejsce. Przed nami, na ziemi ujrzeliśmy wielki kwiat raflezji. Ten konkretny miał z 50 cm średnicy, ale ponoć jego wielkość może dochodzić nawet do 80-100 cm i 10 kg wagi.
Co ciekawe, raflezja jest kwiatem rosnącym na jednym z gatunków lian. Jej polska nazwa to Bukietnica Arnolda. Jest to pasożyt nie wytwarzający własnych korzeni, łodyg ani liści. W środku kwiatu są pręciki w kształcie kolców. Kwiat raflezji kwitnie przez 5-7 dni raz na kilka lat. Ma on 5 mięsistych płatków w kolorze czerwonym z białymi kropkami. Z czasem kolor ciemnieje i ta, którą my widzieliśmy nie była już jaskrawa, bo miała już parę dni.
Obok na lianach były dwa duże pąki w kolorze łosiowym, które pewnie za kilka dni rozwiną się w piękne kwiaty.
Ponoć te kwiaty wydzielają silny zapach zbliżony do zapachu padliny, co ma zwabić muchówki, które go zapylają. Dlatego też mieszkańcy Sumatry nazywają te kwiaty trupimi. Ale szczerze mówiąc to my nic nie czuliśmy. Raflezja rośnie tylko w południowo-wschodniej Azji. Już będąc na Borneo szukaliśmy możliwości aby ją zobaczyć, ale wtedy akurat nigdzie nie kwitła. Po powrocie z lasu zatrzymaliśmy się w wiosce w jednym z domów zwanym House of Rafflesia Luwak Coffee, gdzie jego właścicielka zajmuje się produkcją najdroższej kawy na świecie Coffee Luwak.
Można tu posłuchać jak się taką kawę produkuje oraz oczywiście jej spróbować. My już kiedyś próbowaliśmy takiej kawy będąc na Bali, ale tu dowiedzieliśmy się, iż ta miejscowa jest lepsza, bo jest w pełni naturalna. Kawa Luwak powstaje z ziaren zjedzonych przez niewielkie zwierzaki zwane cywetami. Zjadają one owoce kawy, ale nie trawią one ich nasion, a jedynie miąższ. Nasiona zaś są wydalane z odchodami, ale wcześniej są nadtrawione przez enzymy trawienne zwierzęcia, przez co kawa traci gorzki smak i staje się bardziej łagodna. Na Bali cywety trzyma się w klatkach i karmi się ziarnami kawy i tak pozyskuje się ich odchody. Natomiast tutaj cywety żyją na wolności w dżungli. Miejscowi chodzą po lesie i zbierają ich odchody, które potem właścicielka palarni skupuje. Dlatego też według niej ta kawa jest lepsza od tej z Bali, bo zwierzaki same wyszukują sobie tylko najlepsze owoce kawy, a nie jedzą to co im poda człowiek, a do tego żyjąc na wolności nie są zestresowane, jak te trzymane w klatkach. Oczywiście skala produkcji takiej kawy jest niewielka i jak nam mówiła właścicielka, jest ona w stanie wyprodukować do 25 kg miesięcznie.
Właścicielka może opowiadać o kawie długo i ze szczegółami. A więcej można poczytać na www.rafflesialuwakcoffee.org oraz na facebooku @rafflesia luwak coffee. Na koniec dowiedzieliśmy się także, że kawowe fusy też mają zastosowanie. Można z nich zrobić maseczkę, która nawilża i oczyszcza skórę. Jedna z pracownic palarni zrobiła taką maseczkę Kasi z fusów kawy, którą wypiliśmy na miejscu.
Po degustacji kawy ruszyliśmy w kierunku Jeziora Maninjau. Jeszcze w Batang Palupuh widzieliśmy przed domami suszącą się korę cynamonu, który uprawiają miejscowi.
Jadąc nad jezioro nasz kierowca wybrał wąską lokalną drogę, dzięki temu mogliśmy podziwiać piękne widoki. W okół rozciągały się pola ryżowe i nie tylko, wtulone między wzgórza porośnięte dżunglą.
W końcu dojechaliśmy pod szczyt Puncak Lawang. Stąd rozpościerał się niesamowity widok na Jezioro Maninjau. Jest to jezioro kalderowe. Leży ono na wysokości ponad 470 m n.p.m.. Ma do 460 m głębokości, około 16 km długości i 7 km szerokości, a jego powierzchnia to ponad 99 km2. Nad jeziorem leży kilka wiosek.
Tutejsze okolice zamieszkuje między innymi lud Minangkabau. Pierwotnie byli oni wyznawcami hinduizmu, ale obecnie w większości przeszli na islam. Co ciekawe to jest to lud z systemem matriarchalnym, gdzie własność ziemi należy do kobiety i jest ona dziedziczona przez jej córki. Dzieci też otrzymują nazwiska po matce. Jezioro to także miejsce produkcji rybnej. Na jego powierzchni widać „klatki”, w których hoduje się ryby. Mały narybek hoduje się w przydomowych stawach, a potem gdy ryby osiągają pewien rozmiar, to przenosi się je do tych klatek na jeziorze i tam dorastają one już do rozmiaru pozwalającego je odłowić i sprzedać. Na drogach często widzi się ciężarówki wyładowane plastikowymi workami z wodą, w których pływają odłowione ryby jadące na sprzedaż.
Po wizycie na punkcie widokowym pod Pucak Lawang, skierowaliśmy się w dół, w kierunku brzegu jeziora. Jedzie się słynną drogą gdzie na długości 7 km jest 44 zakrętów o 180 stopni, a oprócz tego jeszcze trochę zakrętów o mniejszym stopniu. Każdy z zakrętów o 180 stopni jest oznaczony tablicą z kolejnym numerem. Droga jest momentami bardzo stroma, a ponieważ ostre zakręty ograniczają widoczność to kierowcy przed nimi przeważnie trąbią aby dać znać, że zbliżają się do zakrętu.
Po zjechaniu na dół do miasteczka Maninjau zatrzymaliśmy się przy drodze wiodącej do lasu w kierunku wodospadu. Kierowca wytłumaczył nam jak mamy iść i umówiliśmy się, że wrócimy za jakąś godzinę. Ruszyliśmy więc w drogę. Najpierw szliśmy wąską, asfaltową drogą przez pola ryżowe rozciągające się po obu jej stronach.
Potem droga weszła w las i stała się leśną ścieżką. Mieliśmy iść pod górę wzdłuż strumienia i tak staraliśmy się robić. Ścieżka kilka razy przechodziła z jednego brzegu strumienia na drugi i stopniowo stawała się coraz węższa i mniej wydeptana.
W końcu dotarliśmy do wysokiej skały, na którą nie było jak wejść. Obok było bardzo strome wejście na wzgórze pomiędzy drzewami, ale nie do końca wyglądało to na szlak. Posiłkując się pniami drzew i lianami, wspiąłem się na górę prawie na czworaka, ale tam nie było dalej żadnego szlaku. Musiałem więc zejść na dół znowu podtrzymując się na lianach i pniach drzew. Niepocieszeni zawróciliśmy do miasteczka. Potem kierowca zabrał nas jeszcze nad sam brzeg jeziora. Było tam kilka bungalowów, gdzie można zatrzymać się na noc, mała plaża i niewielka restauracja.
Po zrobieniu kilku zdjęć zaczęliśmy wracać do Bukittinggi. Po drodze zatrzymywaliśmy się jeszcze kilka razy na punktach widokowych, w tym obok fajnie położonej na wysokim, drewnianym tarasie kawiarni Taruko Coffee & Resto.
Następnego dnia rano ruszyliśmy w kierunku Doliny Harau, ale najpierw zatrzymaliśmy się w Kiniko. To miejsce gdzie lokalni mieszkańcy zrzeszeni w swego rodzaju spółdzielni, zajmują się produkcją kawy i chipsów oraz słodkich przekąsek z orzeszków ziemnych czy tapioki czyli tak nazywanego tu manioku. W niewielkim sklepiku można kupić tu miejscowe wyroby, a w kawiarni spróbować między innymi napoju z liści kawy czyli czegoś co smakuje trochę jak zielona herbata. Pije się go z niewielkich miseczek z łupiny orzechów kokosowych.
Kolejnym naszym przystankiem była jaskinia Ngalo Indah. Wejście kosztuje tu 10.000 IDR. To niewielka jaskinia z kilkoma formacjami skalnymi wewnątrz. Można do niej wejść z jednej strony, a wyjść z drugiej i potem króciutkim szlakiem wrócić na parking.
Po wizycie w jaskini pojechaliśmy dalej w kierunku doliny. Po drodze przejechaliśmy jeszcze przez miasto Payakumbuh. Jest ono całkiem duże i ruchliwe. My się w nim nie zatrzymywaliśmy, ale jeśli ktoś chciałby jechać na własną rękę z Bukittinggi do Doliny Harau to właśnie tu dojeżdża się busem z Bukittinggi i trzeba się przesiąść w dalszą drogę. My w końcu dotarliśmy do doliny Harau. To bardzo malownicze miejsce. Po obu jej stronach ograniczają ją wysokie, często pionowo granitowe ściany, dochodzące czasem do 300 metrów wysokości. Z niektórych takich ścian spadają w dół wąskie wodospady.
Sama dolina to głównie rolniczy teren. Pełno tu poletek ryżowych, ale też i innych upraw.
Pola ryżu czasami są poprzykrywane siatkami chroniącymi je przed ptakami wyjadającymi ziarno. Jest tu kilka wiosek i strumieni. Miejscami można zobaczyć pasące się bawoły, czy wszystko jedzące kozy.
Nasz kierowca w pewnym momencie wysadził nas wskazując drogę przez pola, którą mamy iść, a potem czekał na nas jakieś 1,5 km dalej. Mając takie piękne widoki na około, ten spacer to była czysta przyjemność, nawet pomimo panującego upału.
Potem razem z kierowcą podeszliśmy zobaczyć jeden z wodospadów i pojechaliśmy dalej w głąb doliny.
Po drodze zatrzymaliśmy się przy wodospadzie Lembah Hartau. To chyba największy wodospad w całej dolinie. Może nie najwyższy, ale na pewno najszerszy. Pod wodospadem można się kąpać. Wodospad jest bardzo ładny, ale leży dosłownie tuż przy samej drodze i jest tam tłum ludzi, handlarzy itp. To trochę odejmuje mu uroku.
My pojechaliśmy dalej i znowu kierowca nas wysadził abyśmy mogli się sami przejść przez wioski i pola, a sam pojechał dalej i miał na nas czekać 3,5 km dalej. Ruszyliśmy więc w naszą trasę. I znów wokół ciągnęły się pola, na których głównie rósł ryż, a za nimi ciągnęły się pionowe skalne ściany. Po pewnym czasie doszliśmy do jakiejś wioski i po jej minięciu krajobraz nie był już taki ładny. Było trochę bardziej dziko.
W końcu doszliśmy do końca naszej drogi, gdzie czekał nasz kierowca. Podprowadził on nas kawałek w kierunku kolejnego wodospadu i potem znowu dalej szliśmy sami. Tym razem wodospad był wśród lasu. To był koniec doliny Harau. Idąc krótkim szlakiem przez las, doszliśmy do ściany zamykającej dolinę, z której to właśnie spadał wodospad. Niestety było tam bardzo brudno. Wszędzie leżały śmieci. W okolicy wodospadu miejscowi robią sobie pikniki i niestety duża część produkowanych przez nich śmieci tu zostaje po krzakach.
Po powrocie do samochodu ruszyliśmy w drogę powrotną. Początkowo jechaliśmy szutrową drogą i dopiero po jakimś czasie, dojechaliśmy do drogi asfaltowej. W pewnym momencie kierowca skręcił w lewo z głównej drogi wiodącej przez dolinę, aby pokazać nam kilka punktów widokowych. Dotarliśmy między innymi do miejsca gdzie z pionowych skał spływały w niewielkiej odległości od siebie trzy wodospady. Przy tym najbliżej drogi był dość duży parking i pełno straganów z jedzeniem, pamiątkami, ubraniami itp..
Robiąc niewielką pętlę dotarliśmy znowu do głównej drogi wiodącej przez dolinę i wróciliśmy do Bukittinggi. Po drodze zarówno tego dnia jak i poprzedniego widzieliśmy też dużo pięknych domów z dachami wygiętymi w łuk podobnie jak na wyspie Samosir, choć tutaj kształt ten nawiązuje do rogów byka, a nie kształtu łodzi jak na wyspie. Kierowca często zatrzymywał się przy najpiękniejszych z nich, abyśmy mogli je na spokojnie zobaczyć.
Rozważaliśmy czy nie zostać w Bukittinggi jeszcze jednego dnia i nie pojechać z naszym kierowcą do dwóch pałaców położonych niedaleko na południowy-wschód od miasta: Istana Silindung Bulan i królewskiego Istana Pagar Ruyung, a potem jeszcze nad jezioro Singkarak, ale finalnie odpuściliśmy sobie to, bo po pierwsze kierowca chciał strasznie dużo za taką wycieczkę, a po drugie stwierdziliśmy, że nie bardzo mamy czas na zostanie tu jeden dzień dłużej, bo bez wizy w Indonezji możemy być tylko 30 dni, a chcieliśmy jeszcze zobaczyć wiele innych miejsc w tym kraju. Z tego powodu zdecydowaliśmy się też nie wchodzić na wulkan Marapi, gdyż stwierdziliśmy, że chodzenie po wulkanach zostawimy sobie na Jawę. Niestety nie da się wszystkiego zobaczyć w 30 dni i czasami trzeba robić sobie selekcję. Tak więc to był koniec naszego pobytu w Bukittinggi. To bardzo fajny rejon gdzie w okolicach można zobaczyć wiele pięknych krajobrazów i ciekawych miejsc. Każdy znajdzie tu coś dla siebie i warto spędzić tu choćby kilka dni.
Pingback: Padang- ostatni przystanek na Sumatrze – Bachurze i ich podróże