Z Medan, w którym nie zabawiliśmy długo, postanowiliśmy znowu ruszyć w kierunku dżungli, bo jakoś nigdy nie mamy jej dość. Wybór padł na niewielką wioskę Bukit Lawang. Aby tam się dostać wybraliśmy najpierw pociąg do Binjai za 5 tys. IDR (1,33PLN), które jest oddalone od Medan ok. 25 km.
Po pół godzinie byliśmy już na miejscu i do przejechania mieliśmy ok. 65 km, tylko, albo aż. W Przypadku jakości dróg na Sumatrze to zdecydowanie aż. Zaraz po wyjściu z dworca w Binjai czekają busiki, ale one odjeżdżają w inne kierunki Sumatry, niż ten nas interesujący. Pewna miła pani pokierowała nas do skrzyżowania gdzie mieliśmy łapać różowego busa jadącego do Bukit Lawang. Przycupnęliśmy na przystanku gdzie czekały ze trzy osoby. Ciągle przejeżdżały jakieś busy, ale pan z przystanku mówił, że to nie do Bukit Lawang. W końcu zatrzymał się nasz. Co prawda nie był różowy, ale jechał w naszym kierunku. Kierowca nie był zbyt miły, od razu rzucił cenę dla turystów, czyli po 50 tys IDR, gdzie normalnie taki przejazd powinien kosztować 20 tys. widząc jednak, że nie reaguje w ogóle na nasze tłumaczenia stwierdziliśmy, że nie czekamy dalej, bo nie wiadomo kiedy pojawi się kolejny busik i jedziemy tym wiedząc, że przepłacamy za przejazd. Niestety kolejny raz zetknęliśmy się z dyskryminacją przyjezdnych. Miejsca w busie nie było za wiele, ale jakoś nas upchnęli, a bagaże wylądowały na dachu. Busik nie był pierwszej nowości, a dodatkowo, co jest tu niestety normą, dwóch panów sobie normalnie paliło w środku papierosy. Co zrobić, na szczęście po tym jak poprosiliśmy aby je zgasili, to od razu to zrobili. Generalnie co rzuca się tu w oczy, to Indonezyjczycy, przynajmniej tu na Sumatrze, bardzo dużo palą. Mamy wrażenie, że wszyscy mężczyźni i to od najmłodszych lat, nie rozstają się z papierosem. Droga była koszmarna, dziura na dziurze. Spory ruch na drodze i zwariowana jazda kierowców to tutaj norma. Po trzech godzinach „trzęsawki” dotarliśmy na miejsce. Po drodze, już w końcowym odcinku, mijaliśmy ogromne plantacje palmy oleistej, to smutny, trudny i niejednoznaczny temat. Pasażerowie podróżujący z nami stopniowo wysiadali po drodze i w końcu w busie zostaliśmy sami. Jak tylko dojechaliśmy na niewielki plac, który był miejscowym dworcem, podszedł do nas chłopak z naszego hostelu. Okazało się, że musimy jeszcze podjechać do naszego lokum takim motorkiem z wózkiem za 20 tys IDR, bo z dworca do hostelu jest dość daleko szczególnie idąc z bagażami. Podjechaliśmy więc kawałek, a chłopak z hostelu jechał na swoim motorze. Potem gdy droga była już zbyt wąska dla motoru z wózkiem nasze bagaże wylądowały na motorze chłopaka z hostelu, a my szliśmy za nim na piechotę. W końcu dotarliśmy na miejsce. Hostel był atrakcyjnie położony tuż nad rzeką i wyglądał całkiem fajnie. Miał przyjemną restaurację i poniżej stoliki, a nawet hamaki tuż nad rzeką. Pokoje niestety były raczej kiepskie i warunki dość spartańskie, ale za cenę w przeliczeniu 20 PLN za noc nie wybrzydzaliśmy. No i trzeba było uważać na grasujące w okolicy małpy. Lepiej było niczego na zewnątrz nie zostawiać, a i drzwi do pokoju też lepiej było trzymać zamknięte aby uniknąć wizyty nieproszonych gości, którym a nóż coś by przypadło do gustu i wylądowało z nimi na drzewie. Pod wieczór wyglądało to jak inwazja. Małpy ciągnęły z lasu w kierunku wioski całymi stadami skacząc po drzewach i dachach domów. Nasz pokój miał dach przykryty blachą falistą i skaczące po niej małpy wywoływały straszny hałas.
Samo Bukit Lawang to taka niewielka wioska skupiona na dwóch brzegach rzeki Bohorok. Nad tą rzeką toczy się życie i położona jest większość guesthouse’ów czy hosteli. Wzdłuż rzeki po jej lewym brzegu wiedzie droga, a raczej wąski chodnik, tylko dla pieszych, no i może motorów. Wzdłuż tego chodnika są restauracyjki czy małe sklepiki. Czasami na krótkich odcinkach chodnik jest zadaszony i wtedy można się poczuć jak na bazarze, otoczonym wiszącymi wszędzie ubraniami z mijanych sklepów.
Dwa brzegi rzeki łączy kilka wiszących mostów, a raczej wąskich mostków. Rzeka jest typowo górska, wartka z kamienistym dnem i brzegami. Jedną z okolicznych atrakcji jest rafting i czasami można dostrzec na rzece ludzi spływających na dużych, napompowanych, czarnych dętkach.
W 2003 roku wioskę nawiedziła niszcząca powódź, która zniszczyłam setki domów, kilkadziesiąt hoteli, kilka mostów i meczetów, a co najgorsze zabiła 239 osób w tym pięcioro turystów. Z pomocą międzynarodowych organizacji udało się odbudować wioskę i od 2004 znowu przyjmuje ona turystów, a tych zjeżdża tu całkiem sporo. Głównie za sprawą Parku Narodowego Gunung Leuser National Park i mieszkających w nim orangutanów. Od 1973 do 2002 roku działało tu centrum rehabilitacji tych małp, mające na celu ochronę ich zagrożonej przez polowania i wycinanie lasów deszczowych populacji. Z czasem miejsce stało się tak popularne turystycznie, że nie bardzo dało się już dalej prowadzić działalność takiego centrum i zdecydowano się na jego zamknięcie. Spełniło ono jednak swoje zadanie, gdyż populację żyjących w parku orangutanów udało się ustabilizować i obecnie żyje ich tu około 5 tys osobników, a do tego są one w stanie samodzielnie egzystować w lesie bez dodatkowej pomocy człowieka. Można więc rzec, że obecnie żyjące tu orangutany wiodą całkowicie dzikie życie, aczkolwiek starsze osobniki są niejako przyzwyczajone do bliskości człowieka i nie uciekają co pozwala na ich obserwację z bardzo małych odległości. Ponoć są dwie stare samice, które gdy spotkają człowieka w lesie to domagają się „poczęstunku” i gdy go nie dostają to potrafią takiego delikwenta pogryźć. Dlatego przewodnicy zawsze mają pod ręką jakieś owoce na wypadek spotkania tych dwóch samic. Oczywiście, oprócz orangutanów, w parku Gunung Leuser żyje wiele innych gatunków małp oraz innych zwierząt, w tym nawet tygrysy, ale te bardzo trudno wytropić i trzeba by się zapuścić bardzo głęboko w dżunglę aby mieć choć minimum szans.
My też oczywiście wybraliśmy się na całodniowy treking przez dżunglę aby spotkać orangutany. Można się tu wybrać do dżungli na jeden lub kilka dni i wtedy śpi się w specjalnych obozach usytuowanych na terenie parku. My wybraliśmy opcję jednodniową, bo i tak była dość droga (723 tys IDR od osoby, w tym przewodnik, bilet wstępu do parku za 150 tys IDR, lunch i owoce), a opcje kilku dniowe były bardzo drogie i zupełnie poza naszym budżetem. Wyruszyliśmy z hostelu wraz z dwiema Hiszpankami i dwójką przewodników. Po drodze „zgarnęliśmy” jeszcze w wiosce Egipcjanina z Nowego Yorku. Hiszpanki i Egipcjanin szli na wyprawę dwudniową, a my jednodniową, stąd dwóch przewodników aby jeden został z nimi w dżungli, a drugi wrócił z nami do wioski. Przeszliśmy przez rzekę jednym z wiszących mostów i ruszyliśmy w las. Najpierw przechodziliśmy przez plantację drzew kauczukowych, gdzie miejscowi farmerzy nacinali ich korę aby uzyskać kauczuk. Muszą oni codziennie nacinać korę wszystkich drzew z samego rana, bo potem jest za gorąco i drzewa już nie dają soku czyli kauczuku. Pod każdym drzewem jest mała miseczka z łupiny kokosa, do której spływa biały kauczuk. Z miseczek farmerzy wybierają codziennie uzyskany kauczuk i składują go w dużych dziurach wykopanych w ziemi, skąd co piątek zabierają go na targ, gdzie kauczuk skupują handlarze.
Uprawa kauczuku jest bardzo pracochłonna i do tego przynosi z hektara ponad dwa razy mniejszy dochód niż uprawa palm oleistych i dlatego te drugie są tak popularne. Palma rośnie szybko, a drzewo kauczukowe daje pierwszy kauczuk po 10 latach. Do tego orzechy palmy zbiera się co dwa tygodnie i pomiędzy tymi zbiorami nie trzeba nic przy palmach robić, a w przypadku kauczuku trzeba te drzewa codziennie nacinać i zbierać uzyskany kauczuk. Niestety więc dla dżungli, plantacje palm zabierają coraz większe jej połacie, choć ostatnio to tempo trochę przyhamowało, bo lokalne władze chociaż trochę starają się chronić środowisko naturalne. Nie jest to łatwe, bo za produkcją oleju palmowego stoją wielkie pieniądze i ich właściciele nie chcąc ograniczać swoich zysków, gotowi są bronić swoich interesów, w tym też często w sposób nie zawsze etyczny i zgodny z prawem. Z drugiej strony gdyby chcieć zastąpić olej palmowy olejem z innych roślin, jak na przykład rzepaku czy słonecznika, to do uzyskania tej samej ilości oleju potrzeba by trzykrotnie większego areału upraw, bo palma oleista jest o wiele bardziej produktywna niż inne rośliny oleiste. Lasy deszczowe byłyby wtedy poddane jeszcze większej presji, tak więc jak pisaliśmy wcześniej to trudny, ale niejednoznaczny temat. Będąc jeszcze na terenie plantacji kauczuku na jednym z drzew zobaczyliśmy dużego węża. Miał on pewnie ze dwa metry, albo i więcej, i siedział wysoko na gałęzi. Według naszego przewodnika to bardzo jadowity gatunek.
Po sesji fotograficznej węża ruszyliśmy dalej. Już po kilku minutach marszu, zanim jeszcze doszliśmy do granicy parku narodowego spotkaliśmy pierwsze orangutany. Była to matka z młodym. Młody orangutan buszował po gałęziach nie bardzo robiąc sobie coś ze stojących w pobliżu turystów, ale z czasem jego matka się zdenerwowała i zaczęła się zbliżać, wtedy przewodnicy kazali się wszystkim wycofać aby nie sprowokować jej ataku. I tak mieliśmy dużo czasu na obserwację z kilku metrów tych zwierząt.
Tutejsze, sumatrzańskie orangutany są trochę mniejsze i jaśniejsze w ubarwieniu niż ich bracia z Borneo. Do tego te sumatrzańskie spędzają większość życia na drzewach, a te z Borneo na ziemi. Wynika to z tego, że na Borneo nie ma już tygrysów, a na Sumatrze jeszcze są i polują one między innymi na orangutany. Dlatego te bezpieczniej czują się na drzewach niż na ziemi. Co ciekawe, jako że orangutany nie mają ogonów, nie skaczą one po gałęziach jak inne małpy, którym ogon służy do utrzymywania równowagi. Orangutany albo przechodzą z gałęzi na gałąź albo maszerują po ziemi. Orangutany żyją około 50-60 lat, a samica może zajść w ciąże raz na 5 lat. Po około 9 miesiącach rodzi zazwyczaj jedno młode, a czasami dwa. Zupełnie jak człowiek. Potem młode spędza czas z matką przez 6 do 8 lat i odchodzi. Orangutany żyją samotnie i nie tworzą stad.
My ruszyliśmy dalej i po kilku minutach natknęliśmy się na kolejną matkę z młodym, a do tego inne małpy: makaki i takie śmieszne małpy zwane Thomas Leaf Monkey, a po polsku Langurami. Miały one takie śmieszne czubki na głowie jak punkowie i miejscowi nazywają je żartobliwie „punky monkey”.
Idąc dalej doszliśmy w końcu do granicy parku narodowego, gdzie przewodnicy wykupili dla nas bilety wstępu. Pamiątkowa fotografia całej grupy i ruszamy dalej.
W dżungli spotkaliśmy orangutany jeszcze kilka razy. Przeważnie były to samice z młodymi. To bardzo cieszy, bo widać że mają tu dobrze i ich populacja rośnie. Spotkaliśmy też raz wielkiego samca, co podobno nie jest tak częste. Siedział sobie na drzewie i obserwował nas z góry. Przewodnik uczulił nas jednak, że jeśli tylko orangutan zacznie schodzić na dół to mamy się szybko wycofać, bo nie ma co ryzykować bliskiego spotkania z takim samcem.
Widzieliśmy też jeszcze kilka razy makaki i langury. Było też oczywiście dużo kolorowych motyli i innych owadów, w tym dużych, około 2-3 centymetrowych, mrówek. Po pewnym czasie nasi przewodnicy rozłożyli na ziemi folię i z plecaków wyjęli owoce, które dla nas przygotowali. Były to banany, marakuje, mandarynki i żółty arbuz. Mieliśmy niezłą owocową ucztę.
Po owocowej przerwie ruszyliśmy dalej. Szlak wiódł prawie cały czas a to pod górę, a to z góry. Czasami było dość stromo, a dodatkowo błotnisto i ślisko. Czasami szliśmy takimi wąskimi ścieżkami, które wyglądały na mało uczęszczane i dość mocno zarośnięte. Po prostu prawdziwa dżungla i wokół te różne odgłosy ptaków, żab i owadów.
Potem koło 14-tej gdy znowu zatrzymaliśmy się na dłuższą przerwę, nasi przewodnicy zaserwowali nam lunch. W swoich plecakach mieli wszystko. I jedzenie, i naczynia, i sztućce. Był ryż z kurczakiem, tofu, jakieś warzywa oraz miejscowe chipsy, a na deser pyszny ananas. Podczas przygotowywania lunchu udało nam się zobaczyć przez moment gibona. Niestety był on dość daleko i dość szybko zniknął w gęstwinie gałęzi, tak więc nie zdążyliśmy mu nawet zrobić zdjęcia.
Po lunchu jeden z przewodników uplótł Kasi na ręku bransoletkę z włókien jakiejś rośliny, którą znalazł w lesie.
Po posiłku i krótkim odpoczynku ruszyliśmy dalej, ale po kilkudziesięciu minutach rozdzieliliśmy się na dwie grupy. Hiszpanki z jednym z przewodników ruszyły w kierunku leśnego obozu, a my z drugim i Egipcjaninem, który finalnie zrezygnował z noclegu w dżungli, zaczęliśmy powrót do wioski. Po drodze spotkaliśmy jeszcze jedną samicę orangutana z małym.
W wiosce byliśmy po 16-tej. Zmęczeni, ale uradowani. Widzieliśmy wiele orangutanów i to takich dziko żyjących, a nie w centrum opieki gdzie przychodzą na karmienie jak na Borneo. Było też dużo innych zwierząt i ciekawych roślin. Dla nas orangutany to bardzo fascynujące zwierzęta i zawsze marzyliśmy aby móc je zobaczyć w ich naturalnym środowisku. No i marzenia jak widać się spełniają. Przypominają one bardzo człowieka, i z wyglądu, i z zachowania. Zresztą mają z nim ponad 96% wspólnego DNA. Stąd też ich nazwa orangutan, która pochodzi z miejscowego języka, gdzie „orang hutan” znaczy „człowiek leśny”.
W wiosce „dograliśmy” jeszcze transport i przewodnika na następny dzień, które wstępnie umówiliśmy poprzedniego wieczora, i wróciliśmy do naszego hostelu na kolację. To był koniec naszego krótkiego, ale intensywnego pobytu w Bukit Lawang. Następnego dnia o 5-tej rano ruszaliśmy dalej, ale o tym już wkrótce, w kolejnym odcinku.
Pingback: Przez środkową Sumatrę – Bachurze i ich podróże
Pingback: Padang – ostatni przystanek na Sumatrze – Bachurze i ich podróże