Po kilku dniach odpoczynku w Biszkeku ruszyliśmy w drugą część objazdu Krigistanu. Tym razem na zachód i tym razem już sami wypożyczonym samochodem. Samochód wypożyczyliśmy w lokalnej wypożyczali poleconej przez recepcjonistę naszego hotelu w Biszkeku. Mieści się ona na przedmieściach kirgiskiej stolicy, więc na miejsce dojechaliśmy taksówką. Nasz samochód to była Toyota Camry, nieco już podniszczona, ale ogólnie była całkiem w porządku. Cena 33 Euro za dobę też była ok. Po załatwieniu formalności (uwaga w Kirgistanie do wynajęcia samochodu niezbędne jest międzynarodowe prawo jazdy). Ruszyliśmy w drogę. Trochę w głowie siedziało, że trzeba mocno uważać, bo w Kirgistanie praktycznie nie ubezpiecza się samochodów. Wprawdzie ten nasz miał ubezpieczenie, ale obejmujące tylko ten pojazd, czyli coś na wzór naszego auto-casco, natomiast nie miał OC, więc w przypadku gdybyśmy to my spowodowali wypadek lub stłuczkę, to za wszelkie szkody wyrządzone innym musielibyśmy płacić z własnej kieszeni. Nawet gdy pytałem o możliwość dokupienia takiej polisy to nie było jak. No cóż można powiedzieć, że ot taki miejscowy folklor.
Ruszyliśmy drogą na zachód. Podczas pierwszej tury objazdu Kirgistanu doszliśmy do wniosku, że drogi tu są całkiem niezłe. Może nie są to ekspresówki czy autostrady, ale jest w miarę pusto i jedzie się całkiem dobrze. Tym razem jechaliśmy najważniejszą drogą kraju łączącą dwa największe miasta kraju Biszkek i Osz, więc spodziewaliśmy się przynajmniej takiego samego standardu. Niestety rzeczywistość nas mocno rozczarowała. Najpierw w okolicach Biszkeku było bardzo tłoczno, a dalej było jeszcze gorzej gdyż przez kilkadziesiąt kilometrów droga była w przebudowie (trwającej już ponoć od trzech lat) i jechało się cały czas po wertepach, czasem po ziemi, przejeżdżając ciągle a to na lewą, a to z powrotem na prawą cześć drogi. W naszym kierunku i tak większość tego dystansu jechaliśmy po asfalcie albo czymś co kiedyś asfaltem było, ale ci jadący w przeciwny kierunku to już jechali głównie po klepisku. Przez to ciągle omijając doły wjeżdżali na pas wiodący w przeciwnym kierunku i jadąc wprost na nas na czołowe zderzenie, próbowali wymuszać abyśmy to my zjeżdżali na bok czy się zatrzymywali, istny koszmar. No ale w końcu po około 65 km jazdy dotarliśmy do skrzyżowania gdzie droga na Osz skręca w lewo i gdzie kończą się remonty i od tego momentu było już całkiem dobrze. No ale przez pierwsze dwie godziny drogi mieliśmy średnią prędkość na zatrważającym poziomie 35 km/h. Prowadząc samochód w Kirgistanie trzeba też mocno uważać na policję i liczne fotoradary, bo łapią tu za prędkość na potęgę, a do tego zawsze jest tabliczka informująca o końcu obszaru zabudowanego, ale za to często jakoś nie ma tej, która informuje, że obszar zabudowany się zaczyna, więc trzeba się pilnować. Nam się na szczęście jakoś specjalnie nie spieszyło, więc spokojnie podążaliśmy na południe, a przed nami już widać było wysokie góry, w które niebawem mieliśmy wjechać.
W pewnym momencie dojechaliśmy do punktu gdzie trzeba było zapłacić za przejazd przez góry 45 KGS. Od tego momentu droga wiodąca wcześniej przez płaskie pola, stopniowo zaczyna się wić pomiędzy górami i wiedzie cały czas pod górę. Po kilkunastu minutach wokół jest już typowo górski krajobraz, a droga wiedzie serpentynami od zakrętu do zakrętu, a każdy z nich ma prawie 180 stopni. No i oczywiście trzeba uważać na stada koni i owiec, bo nawet na tej drodze jest ich sporo.
Ponieważ to główna droga łącząca stolicę z południem to jest tu dość sporo dużych ciężarówek które pod tak długi i momentami stromy podjazd wloką się niemiłosiernie. Trzeba więc wykorzystując krótkie odcinki prostej jeszcze je wyprzedzać. Tak więc kierowca raczej się tu nie znudzi i nie ma specjalnie czasu na podziwianie widoków, a te są piękne. Im byliśmy wyżej, tym było bardziej biało, aż w końcu śnieg leżał wszędzie i tylko droga nie była nim pokryta.
Na szczęście pogoda była słoneczna, więc nie było ryzyka świeżych opadów. W końcu dociera się na wysokość ponad 3.100 m n.p.m. i tu wspinaczka się kończy, a przed nami pojawił się tunel Too Ashuu. Ma on 2,7 km długości i jest na tyle wąski, że dwa samochody osobowe to jeszcze się mogą minąć, ale dwie ciężarówki to już nie. Dlatego dla samochodów ciężarowych są tu zainstalowane światła tak aby w danym czasie ciężarówki jechały tylko w jednym kierunku. Nam akurat się trafiło, że te ciężarówki jadące w tym samym kierunku co my, musiały czekać, za to w wąskim, i słabo oświetlonym tunelu musieliśmy wymijać się z tymi jadącymi w drugim kierunku. Tunel wiedzie lekko pod górę i jego południowy wyjazd na wysokości 3.180 m n.p.m. jest 50 metrów powyżej tego północnego. Jazda przez ten tunel nie należy do przyjemnych i raczej każdy jadąc nim wyczekuje przysłowiowego, ale w tym wypadku także dosłownego światełka w tunelu oznaczającego, że zbliża się jego koniec.
Po drugiej stronie tunelu pogoda była zupełnie inna niż przed wjazdem do niego. Tu zamiast słońca było pochmurno i chmury wisiały momentami tuż nad drogą. Do tego zaraz za tunelem chmury płożyły się tuż nad jezdnią i wyglądało to jakby jezdnia intensywnie parowała. Utrudniało to mocno jazdę, bo momentami była bardzo słaba widoczność. Na szczęście dość szybko zjechaliśmy poniżej i już było tylko pochmurno, ale widoczność była ok. Droga znowu była kręta i dość stromo opadała w dół. Po zjechaniu na około 2,300 – 2.200 m n.p.m. przy drodze pojawiły się duże ilości straganów, na których sprzedawano głównie kurut (zwany też Kashk lub Kishk) czyli masa serowa powstała na skutek suszenia na słońcu słonego, gęstego jogurtu. Sprzedaje się go głównie w formie niewielkich kulek czy krótkich „paluszków”. W smaku jest słony i przypomina mocno sfermentowane mleko. Nam zupełnie nie przypadł do gustu. Zaraz potem z głównej drogi skręciliśmy w lewo w kierunku Suusamyr. Po kilkudziesięciu metrach od skrzyżowania asfalt się kończy i dalej prowadzi droga szutrowa. Do wioski Suusamyr jest jeszcze około 16 km. Droga wiedzie przez szeroką dolinę. To właśnie Dolina Suusamyr.
W połowie września jest tu raczej szaro i sucho, ale ponoć na wiosnę i latem dolina ta jest pełna zieleni, pasterskich jurt i pasących się tu zwierząt. Teraz zwierząt też było trochę, ale to ponoć nic w porównaniu do lata. Po około 30 minutach drogi dotarliśmy do wioski Suusamyr. Nie robi ona dobrego pierwszego wrażenia. Wygląda trochę na opuszczoną, ze starymi rozpadającymi się budynkami. Taki trochę krajobraz dawnego, upadłego PGRu. Życie nie jest tu zbyt łatwe. Zimą jest tu bardzo zimno i dużo śniegu, a sezon letni jest krótki. Przy drodze zobaczyliśmy mały drogowskaz kierujący do jakiegoś homestay’u i tam podjechaliśmy. Jak się okazało, to chyba jest to jedyne miejsce w całej wiosce gdzie można znaleźć nocleg. Śpi się w wiejskim domu. W pokoju młodsza właścicielka rozłożyła nam na podłodze maty i przyniosła pościel. W pokoju nie było nic oprócz pieca, który i tak nie grzał. Kibelek to był standardowy wychodek na zewnątrz, a łazienka w drugim budynku obok, to tak zwana ruska bania.
Po podwórku biegały kury ze śmiesznie opierzonymi nogami i owce ze śmiesznymi kuprami. Pomimo tych nieco spartańskich warunków pobyt tam wspominamy miło. Starsza gospodyni przygotowała nam pyszną kolację, a potem rano lokalne śniadanie. W homestay’u oprócz nas nocował jeszcze jeden Duńczyk, który przemierzał Kirgistan na rowerze czym bardzo nam zaimponował. Przy kolacji opowiadał nam swoje rowerowe przygody.
Po rozlokowaniu się w naszym pokoju wybraliśmy się na spacer po okolicy. Najpierw spacerowaliśmy po wsi, aż doszliśmy do jej krańców skąd roztaczał się widok na niedalekie góry. Z resztą z każdego miejsca doliny widać praktycznie zawsze góry Tienszanu i to zarówno od północy (góry Ałatau Tałaski i Ałatau Kirgiski) jak i od południa (góry Suusamyr i Dżumgał). Na południe od wioski przez dolinę płynie rzeka Suusamyr i wokół niej jest bardziej zielono gdyż rosną tu niskie drzewa i krzewy.
Niestety nagle rozpadał się deszcz, a potem nawet grad. Musieliśmy szybko wracać do wioski, gdzie schroniliśmy się pod jakimś dachem, ale i tak trochę zmokliśmy i było nam bardzo zimno. Po deszczu idąc przez wioskę trafiliśmy na jakąś Kafe i tam rozgrzaliśmy się gorącą herbatą. Po herbacie postanowiliśmy pójść na północny kraniec wsi, gdzie na niewielkich wzgórzach rozciągał się cmentarz.
Idąc przez wieś poczuliśmy nagle przyjemny zapach świeżo pieczonego chleba. Okazało się, że tuż obok drogi była mała piekarnia lepioszek z tradycyjnym, glinianym piecem w kształcie półkuli. Piekarz właśnie wyciągał z pieca świeże lepioszki. Oczywiście skusiliśmy się na nie. Przy okazji piekarz pozwolił nam zajrzeć do pieca i pokazał jak umieszcza on w nim ciasto przyklejając je do jego wewnętrznych ścian, a potem po pięciu minutach wyciąga już gotowe lepioszki. W kanciapce obok pani formowała z ciasta krążki i zdobiła je wzorem odciskanym takim czymś w rodzaju stempla.
Kupiliśmy sobie dwie jeszcze ciepłe lepioszki z myślą o kolejnym dniu drogi. Nie wytrzymaliśmy jednak długo i jedna z nich zniknęła szybko w naszych brzuchach. To była najsmaczniejsza lepioszka jaką jedliśmy w całym Kirgistanie. Jedząc ją przypomniały nam się czasy kiedy jeszcze jako dzieci staliśmy czasami w kolejkach do piekarni, a potem po drodze do domu pałaszowało się świeżo kupione, jeszcze gorące pieczywo.
Po zobaczeniu cmentarza, posileni lepioszką, postanowiliśmy wejść na jedno z wyższych okolicznych wzgórz aby zobaczyć panoramę. Jak tam weszliśmy to stwierdziliśmy, że z kolejnego, jeszcze nieco wyższego, widok będzie jeszcze lepszy więc i na te drugie wzgórze też weszliśmy, a potem na trzecie. Ze wzgórz widać było całą dolinę oraz okalające ją góry. Szkoda tylko, że niskie chmury zasłaniały część widoków. Ale i tak widoki nas zachwyciły. I znowu na usta cisnęło się chyba najczęściej wymawiane przez nas w Kirgistanie zdanie „jak tu pięknie”.
Trochę żałowaliśmy, że droga tu była początkowo taka kiepska i dojazd zajął nam o wiele więcej czasu niż planowaliśmy, bo moglibyśmy jeszcze podjechać samochodem dalej na wschód doliny około 40 km w kierunku miejscowości Kyzyl-Oy, która jest ponoć najpopularniejszym miejscem noclegowym turystów przybywających latem do doliny.
Po zejściu ze wzniesień wróciliśmy do piekarni aby dokupić jeszcze jedną lepioszkę. Wstąpiliśmy jeszcze do lokalnego sklepu aby kupić wodę. Pierwsze co rzucało się w oczy po wejściu do sklepu, to wielka półka pełna wódki. Jak na muzułmański kraj to nieco dziwny widok, ale w Kirgistanie najwyraźniej zakaz picia alkoholu przez wyznawców islamu nie jest tak rygorystycznie przestrzegany. Woda zaś była gdzieś upchnięta w kącie, tak że sami jej nie znaleźliśmy i musieliśmy prosić o pomoc sprzedawczynię. Potem wróciliśmy już do naszego homestay’u.
Następnego, niezwykle rześkiego poranka po pysznym śniadaniu wyruszyliśmy w drogę w kierunku Jeziora Toktogul. Ale o tym napiszemy już w kolejnym odcinku
Pingback: Toktogul – Bachurze i ich podróże
Pingback: Osh i pełna przygód droga do niego – Bachurze i ich podróże