Po nocy spędzonej w Naryn ruszyliśmy na północ w kierunku Jeziora Song Kol. Pogoda była znowu piękna więc zakładaliśmy, że droga do jeziora zasypana dwie noce wcześniej śniegiem będzie już w pełni przejezdna. Po pierwszych 50 km przejechanych główną drogą skręciliśmy w lewo w lokalną drogę, która za moment stała się drogą szutrową. Widoki znowu od samego rana były wspaniałe.
O ile te pierwsze 50 km, które i tak wiodły malowniczą drogą pomiędzy górami były nam już znane, bo jechaliśmy tędy dzień wcześniej w przeciwnym kierunku do Tash-Rabat, to to co widzieliśmy jadąc już drogą szutrową było jeszcze bardziej zachwycające. Droga cały czas wiodła pod górę wijąc się pomiędzy kolejnymi wzniesieniami. Co chwila mijaliśmy większe lub mniejsze stada pasących się koni lub owiec, a niemal każdy zakręt czy szczyt wzniesienia odsłaniały przed nami nowe, przepiękne scenerie. Co jakiś czas zatrzymywaliśmy się na chwilę aby nacieszyć się tymi widokami i porobić parę zdjęć.
Z czasem droga stała się bardziej kamienista więc jechaliśmy powoli, ale cały czas była to droga, którą spokojnie można przejechać zwykłym samochodem osobowym (my podróżowaliśmy Renault Logan czyli odpowiednikiem znanych u nas Dacii Logan). Po jakimś czasie droga zaczęła się już mocno piąć pod górę. Jechaliśmy typową górską serpentyną z zakrętami niemal o 180 stopni. W końcu wspięliśmy się najwyższe przewyższenie tej drogi gdzie zatrzymaliśmy się aby popodziwiać widoki. Byliśmy na wysokości 3.111 m n.p.m.. Wokół leżały łaty śniegu, ale sama droga byłą całkowicie sucha. Stwierdziliśmy, że owszem pewnie te dwie noce temu padał tu śnieg, ale chyba nie aż tak duży jak to twierdził wtedy znajomy naszego kierowcy i droga nie mogła być chyba aż tak zasypana, bo jeśli naprawdę spadłoby tu tak dużo śniegu to w ciągu dwóch dni chyba aż tak bardzo to by się on rozpuścił. No ale ponieważ wycieczka poprzedniego dnia do Tash-Rabat była taka udana, to nie żałowaliśmy ani przez chwilę, że w sumie dotarliśmy tu dzień później niż pierwotnie planowaliśmy. Na tym najwyższym punkcie „zabalowaliśmy” nieco dłużej, gdyż postanowiliśmy przespacerować się kilkaset metrów na pobliski szczyt aby mieć jeszcze lepsze widoki. W oddali można było już dostrzec Jezioro Song Kol, a z drugiej strony widać było krętą nitkę drogi, którą wspięliśmy się na górę. Nad głowami, nieco z boku latał nam wielki orzeł.
Można by tak tam stać godzinami, no ale przed nami było jeszcze trochę drogi więc wróciliśmy do samochodu i ruszyliśmy dalej. Teraz droga prowadziła chwilę lekko w dół, a potem jechaliśmy przez wielkie, płaskie dno Doliny Song Kol mijając kolejne stada koni, krów, owiec pasących się na stepie. Czasami zdarzały się też osiołki.
Mijaliśmy też jurty i chaty pasterzy. W końcu dotarliśmy do jeziora i kontynuowaliśmy drogę wzdłuż jego południowego brzegu. Po prawej stronie, w odległości 100-200 metrów mieliśmy taflę wody jeziora, za którym widać było wysokie szczyty gór Songkol Too pokryte śniegiem na jego północnym brzegu. Po lewej zaś znowu w odległości 100-200 metrów ciągnęły się wzniesienia gór Borbor Alabas i Moldo, również często pokryte śniegiem.
Song Kol to sporej wielkości (270 km2) jezioro górskie leżące na wysokości około 3016 m n.p.m.. Ma ono maksymalnie około 29 km długości i 18 km szerokości. W najgłębszym punkcie ma 13,22 m głębokości. To drugie co do wielkości jezioro Kirgistanu po Jeziorze Issyk Kul, a ponieważ wody Issyk Kul są lekko słone, a Song Kol nie, to to drugie jest tym samym największym jeziorem słodkowodnym kraju. Wzdłuż brzegu jeziora, co jakiś czas, stały obozowiska jurt, gdzie od czerwca do września można wykupić sobie nocleg z pełnym wyżywieniem. Ponoć taki dzień pobytu z trzema posiłkami to koszt 1.000 KGS od osoby. Co ważne w okolicach jeziora nie ma innych opcji zakwaterowania i nie ma tu żadnych budynków czy permanentnych budowli. My dojechaliśmy do jednego z ostaniach takich obozowisk przy drodze, która jest dostępna dla zwykłych samochodów. Byliśmy mniej więcej w połowie długości jeziora ze wschodu na zachód. To ponad 60 km szutrową drogą od drogi głównej. Dalsza droga na zachód wymaga już samochodu terenowego z napędem 4×4. Przy tym obozowisku, które wprawdzie było już w trakcie posezonowego składania, ale wciąż w paru jurtach byli jeszcze turyści, spędziliśmy trochę czasu podziwiając widoki i spacerując w okolicy brzegu jeziora pomiędzy dziesiątkami pasących się tam krów i koni. Po wodzie jeziora pływało dużo wodnego ptactwa. Wokół było trochę śniegu, więc była też mała bitwa na śnieżki.
Poprosiliśmy też spotkanych tam pasterzy aby pozwolili nam zrobić zdjęcia na jednych z ich osiodłanych koni. Zgodzili się, ale potem oczekiwali od nas pieniędzy. Zapłaciliśmy im 200 KGS za dwa zdjęcia choć oni chcieli drugie tyle, no ale stwierdziliśmy, że bez przesady, w końcu to był tylko moment i kilka zdjęć i jakoś nam się udało.
Po około 30 minutach spędzonych nad jeziorem ruszyliśmy w dalszą drogę. Najpierw wracaliśmy drogą wzdłuż południowego brzegu jeziora, którą tu przyjechaliśmy ale jak dotarliśmy do wschodniego jego krańca, to skręciliśmy na północ, aby do głównej drogi dojechać nieco inną trasą niż tu przyjechaliśmy.
Nasz kierowca trochę kręcił nosem, że wybraliśmy taką drogą gdyż była ona gorsza od poprzedniej. Rzeczywiście było tu dużo tak zwanej „tarki” i samochód trząsł się niesamowicie. Czasami Żenia zjeżdżał z tej drogi i jechał przez step, bo tak mniej trzęsło i można było jechać szybciej. Po okrążeniu jeziora od wschodu droga odbijała na wschód w kierunku wysokich szczytów. Znowu pieliśmy się krętą drogą w górę pomiędzy całkowicie zaśnieżonymi szczytami, aż w końcu dotarliśmy do przełęczy na wysokości 3.404 m n.p.m.. Tu się na moment zatrzymaliśmy. Na zewnątrz było strasznie zimno, a do tego mocno wiało co jeszcze potęgowało poczucie chłodu. W tym miejscu na drodze leżało jeszcze trochę błota pośniegowego. Porobiliśmy parę zdjęć i ruszyliśmy dalej tym razem już dół.
Droga cały czas była mocno dziurawa i kamienista więc jechaliśmy bardzo powoli, ale za to widoki było znowu przecudne więc rekompensowały nam tę „trzęsawkę”.
Po drodze mijając jedno ze stad owiec Żenia pokazał nam typowego kirgiskiego psa pasterskiego Tajgana. Nie wygląda on jakoś specjalnie urodziwie i ma długą sierść.
W pewnym momencie przy drodze stała kobieta z dzieckiem machając na nasz przejeżdżający samochód. Zatrzymaliśmy się i ją zabraliśmy, tak więc kolejne kilka kilometrów jechaliśmy w piątkę. W Kirgistanie to dość popularne, że kierowcy zatrzymują się i zabierają po drodze jakiś pasażerów. Nie jest to jednak bezpłatny auto-stop jak w Europie gdyż tu zabrani pasażerowie z reguły płacą takiemu kierowcy jakieś drobne sumy. Jadąc tą szutrową drogą spotkaliśmy duże stado jaków, ale te jaki nie były zupełnie dzikie i były pilnowane przez pasterza, który po namowie Żeni pozwolił nam dosiąść swojego konia, tym razem bezpłatnie.
W końcu wyjechaliśmy z wysokich gór, zostawiliśmy gdzieś po drodze zabraną wcześniej kobietę z chłopcem i dotarliśmy do jakiejś wioski ciągnącej się wzdłuż drogi. Tu widzieliśmy całe gromadki dzieci wracających ze szkoły. W Kirgistanie dzieci chodzą do szkoły bardzo elegancko ubrane. Chłopcy w białych koszulach, czasami pod krawatem i w czarnych lub granatowych spodniach, a dziewczynki zawsze w ciemnych spódniczkach lub spodniach, białych bluzkach i często w białych rajstopach i z dużymi białymi kokardami we włosach. Biorąc pod uwagę, że w tym Kraju większość dróg jest szutrowa i kurzy się wszędzie niemiłosiernie nie jest to chyba najpraktyczniejszy stój na takie warunki i mamy takich dzieci muszą mieć przez to mnóstwo prania i prasowania. Ale wygląda to bardzo fajnie jak takie eleganckie maluchy maszerują do lub ze szkoły.
Po dotarciu do głównej drogi skręciliśmy na północ i rozpoczęliśmy drogę powrotną do Biszkeku. Było jeszcze dość daleko, a było też już trochę późno, bo ta droga powrotna znad jeziora (ponad 80 km) była na tyle kiepska, że nie dało się jechać szybciej niż 30-40 km na godzinę. Zatrzymaliśmy się jeszcze w Kochkor, bo Żenia stwierdził, że musi chwilę odpocząć i coś zjeść i potem ruszyliśmy dalej. W Biszkeu, gdzie Żenia odstawił nas do hotelu byliśmy już późnym wieczorem. To był koniec naszej pięciodniowej wyprawy z Żenią, w czasie której przejechaliśmy wschodni i południowy Kirgistan. Udało nam się zobaczyć mnóstwo bajkowych miejsc i byliśmy zachwyceni pięknem Kirgistanu. Nigdy wcześniej nie spodziewaliśmy się, że w tym kraju jest tak pięknie. To prawdziwa perełka dla miłośników gór i natury. W Biszkeku spędziliśmy kolejne trzy dni z czego jeden poświęciliśmy na odwiedzenie wąwozów Chunkurchak i Alamedin, o których pisaliśmy w odcinku poświęconym okolicom Biszkeku, a dwa kolejne upłynęły nam na nadrabianiu zaległości blogowych, planowaniu kolejnych etapów i regeneracji przed dalszym zwiedzaniem Kirgistanu. Przed nami była wyprawa na zachód tego kraju, ale o tym już w kolejnym odcinku.
Pingback: Talas i Dolina Beshtash – Bachurze i ich podróże