Jak pisaliśmy w poprzednim odcinku Yogyakarta słynie głównie z okolicznych świątyń i wulkanu Merapi. Właśnie o nich będzie niniejszy odcinek. My zwiedzaliśmy okolice miasta w dwóch ratach. Pierwszym celem naszych wycieczek poza Yogyakartę była świątynia Prambanan i inne leżące w jej kompleksie. Prambanan leży około 17 km na północny-wschód od Yogyakarty i łatwo można się tam dostać miejskim autobusem z centrum miasta. My właśnie taki sposób dotarcia wybraliśmy. Z okolic naszego hotelu na miejsce dojechaliśmy autobusem 1A. Bilet kosztował 3.500 IDR, a kupuje się go u Pani siedzącej na przystanku przy jego wejściu. Autobus jechał do celu około godziny i dość często stawał w korku. Po dojechaniu do ostatniego przystanku trzeba jeszcze przejść z dobry kilometr do wejścia na teren kompleksu świątyń. Przy wejściu kasy dla cudzoziemców są w oddzielnym budynku od tego z kasami dla Indonezyjczyków. To chyba dlatego aby zagranicznych turystów nie drażnić faktem, że za bilet kosztujący 350.000 IDR muszą zapłacić kilkakrotnie więcej niż mieszkańcy Indonezji. W zamian za to, dostają po wejściu darmową filiżankę kawy lub herbaty czy też małą buteleczkę wody. Ale powiedzmy sobie szczerze za tę różnicę w cenie biletu to można by sobie kupić parę skrzynek z wodą, albo wręcz zapić się herbatą i jest to po prostu ordynarne zdzieranie kasy z turystów. Można też kupić bilet łączony do Prambanan i Borobodur, drugiej słynnej świątyni, o której będzie w dalszej części tego odcinka, i wtedy płaci się za dwie świątynie 650.000 IDR zamiast 700.000 IDR łącznie przy kupowaniu biletów oddzielnie do każdej z nich. Jest jednak jeden haczyk. Otóż taki bilet łączony jest ważny tylko w dniu zakupu i kolejnym dniu, co oznacza, że albo trzeba obie świątynie odwiedzić jednego dnia, co może być trochę trudne czasowo, albo dzień po dniu. My nie byliśmy w stanie pojechać do Borobodur następnego dnia, więc kupiliśmy bilet tylko na Prambanan. Co ważne za bilety można płacić karta kredytową.
Prambanan to hinduistyczna świątynia powstała w IX wieku, a poświęcona hinduistycznej trójcy bogów Brahmie, Winszu i Śiwie zwanej Trimurti. Prambanan została opuszczona około 930 roku i ponownie przypadkowo odkryta w 1811 roku przez brytyjskiego geodetę Colina Mackenzie, podczas krótkiego okresu, kiedy to Indonezja była pod panowaniem brytyjskim. Prambanan to największy kompleks hinduistycznych świątyń w Indonezji i drugi co do wielkości w Południowo-wschodniej Azji.
Charakteryzuje ją typowa architektura hinduistycznych świątyń z wysokimi, zakończonymi stożkami wieżami. Od 1991 roku zespół świątynny jest wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. W 2006 świątynie ucierpiały na skutej trzęsienia ziemi, które nawiedziło okolice, a w 2014 były czasowo, przez miesiąc, zamknięte z powodu erupcji wulkanu Kelud. Początkowo kompleks składał się z 240 świątyń, w tym 8 głównych świątyń, 8 mniejszych i 224 świątyń Pervara, wybudowanych w czterech rzędach biegnących na planie kwadratów wokół środka gdzie były główne świątynie. Obecnie wszystkie 8 świątyń głównych i 8 mniejszych są zrekonstruowane, ale z 224 świątyń Pervara zachowały się tylko dwie. Z pozostałych zostały tylko gruzowiska kamieni. W centrum kompleksu stoją trzy największe świątynie poświęcone głównym bogom. Najwyższa jest ta poświęcona Śiwie. Ma ona 47 metry wysokości i 34 metry szerokości. W jej środku jest 5 komnat, w których stoją posągi bogów. Pozostałe dwie świątynie poświęcone Brahmie i Wisznu, mają po jednej dużej komnacie z posągiem boga, któremu poświęcona jest dana świątynia.
Kompleks świątyń Prambanan leży na terenie większego parku (bilet wstępu upoważnia do zwiedzania całego parku), w którym można jeszcze zobaczyć trzy inne świątynie. Można do nich dojść na piechotę, lub podjechać wypożyczonym rowerem, czy takim niewielkim melexem. Najdalej od Prambanan leży świątynia Candi Sewu. Powstała ona w VIII wieku i jest drugą co do wielkości buddyjską świątynią w centralnej Jawie. Składa się ona z 249 budowli, w tym 1 głównej świątyni w centrum, 8 stojących wokół świątyń Candi Penjuru i 240 świątyń Candi Perwara dookoła.
Wracając w kierunku wyjścia z parku dochodzi się do świątyni Candi Bubrah. To kolejna buddyjska świątynia odbudowana w latach 2013-2017.
Trzecią ze świątyń jest także buddyjska Candi Lumbung, na którą składają się świątynia główna i otaczające ją 16 mniejszych.
Na terenie parku jest też niewielkie muzeum oraz zagroda z jeleniami oraz klatki z kazuarami.
Przed parkiem rozciąga się natomiast duży bazar, którego po wyjściu z parku i zmierzając na parking czy do autobusu nie sposób ominąć. Trzeba się więc przedrzeć przez setki straganów i dziesiątki krążących, czy siedzących na ziemi sprzedawców oferujących wszystko od jedzenia, poprzez pamiątki, ubrania, aż po do niczego niepotrzebne gadżety.
Do Yogyakarty wróciliśmy też autobusem 1A, ale okazało się że tym razem nie dojedziemy nim w pobliże naszego hotelu, tylko musimy się przesiąść do innego. Na szczęście, konduktor wskazał nam gdzie mamy się przesiąść i do którego autobusu, a ten z tego kolejnego autobusu gdzie mamy wysiąść, aby było nam najbliżej. Nawet poprosił kierowcę aby zatrzymał się między przystankami, aby maksymalnie skrócić nam drogę.
W okolice wulkanu Merapi i do świątyni Borobodur jest już znacznie dalej niż do Prambanan i nie da się tam dojechać miejskim autobusem. Szukaliśmy więc innego sposobu aby się tam dostać. Skorzystaliśmy więc z okazji i spytaliśmy jednego z kierowców Graba czy by nas tam nie zabrał. Ten się zgodził i do tego zaoferował całkiem dobrą cenę 500.000 IDR za cały dzień wliczając w to jego czas i paliwo. Tak więc z samego rana ruszyliśmy w kierunku wulkanu. Zależało nam na tym aby właśnie najpierw pojechać pod wulkan, bo rano jest większa szansa zobaczyć jego wierzchołek, który potem często ginie w chmurach i jak się okazało mieliśmy rację, ale też szczęście, bo zdążyliśmy go zobaczyć.
Merapi, o wysokości 2.968 m n.p.m., to jeden z najniebezpieczniejszych wulkanów świata i najbardziej aktywny wulkan Indonezji. Leży około 28 km na północ od Yogyakarty. Oficjalnie z powodów bezpieczeństwa wszystkie szlaki na jego wierzchołek są zamknięte, ale wiele osób ignoruje to i się na niego wspina. Najlepiej jest wejść na niego od jego północnej strony, od wioski Selo. Niestety, ponoć trzeba się jednak opłacić miejscowej mafii, która pobiera opłaty rzekomo za wstęp, ale tak naprawdę to ściąga haracz z turystów, a w przypadku odmowy zapłaty zdarzały się nawet przypadki pobicia turystów. Szlak jest ponoć bardzo trudny i dość niebezpieczny. My jednak nie planowaliśmy się wspinać na wierzchołek wulkanu, a tylko chcieliśmy go zobaczyć z dołu, więc kierowca zawiózł nas do wsi Kinahrejo, na południowym stoku wulkanu, skąd dalej ruszyliśmy na piechotę w kierunku punktu widokowego. Po drodze mijało nas dziesiątki jeepów wiozących setki turystów pod wulkan. Po drodze, na samym północnym krańcu wioski, zatrzymaliśmy się w niewielkim muzeum, gdzie można zobaczyć fotografie z okresu ostatniej erupcji wulkanu, a także późniejszej akcji ratunkowej. Jest tu też trochę „eksponatów” wydobytych ze zniszczonych przez erupcję wiosek. Jest tu na przykład spalona karoseria samochodu, popalone motocykle, czy poniszczone meble.
Wulkan wybucha dość regularnie od 1548 roku. Mimo niebezpieczeństwa dużo ludzi zamieszkuje wioski położone na jego zboczach, czasami nawet na wysokości 1700 metrów n.p.m. gdyż tutejsze ziemie są bardzo żyzne. Ostatnie duże erupcje miały miejsce w 1994 roku, kiedy to zginęło 27 osób, w 2006 oraz i tej właśnie poświęcone jet to niewielki muzeum 25 X 2010. Na szczęście dzień przed erupcję rząd Indonezji zarządził ewakuację ponad 100 tys mieszkańców żyjących w promieniu 10 kilometrów od wulkanu, co ograniczyło straty, ale i tak do XII 2010 kiedy to aktywność wulkanu zmalała, zginęło ponad 350 osób, a zniszczeniu uległo wiele wiosek. W sumie swoje miejsce zamieszkania musiało zmienić 320 tys. ludzi. Po tej erupcji rząd Indonezji ustanowił strefę zamkniętą wokół wulkanu, w której nikt nie może stale przebywać i nie można nic budować. Strefa ta objęła między innymi 9 wcześniej zamieszkałych wsi. Ostatnia aktywność wulkanu miała miejsce w maju 2018 roku. Na szczęście tym razem obyło się bez ofiar, choć znowu potrzebna była ewakuacja najbliżej mieszkających. Po dojściu do punktu widokowego udało nam się jeszcze zrobić ostatnie zdjęcia stożka wulkanu, z którego co jakiś czas wydobywa się dym i gazy, a zaraz potem nadciągnęły chmury, które go całkowicie zasłoniły.
Po powrocie do samochodu pojechaliśmy do Muzeum Gunung Merapi znajdującego się w Kaliurang, położonym parę kilometrów na południe od wulkanu. To ciekawe muzeum dotyczące nie tylko samego wulkanu Merapi, ale też ogólnie wulkanów, trzęsień ziemi i tsunami. Można tu zobaczyć miedzy innymi ponad dwudziestominutowy film o erupcji z 2010 roku. Szkoda tylko, że część ekspozycji ma tylko opisy po indonezyjsku. Wstęp kosztuje 20.000 IDR, w tym jest opcja pozwalająca na obejrzenie filmu.
Po wizycie w muzeum ruszyliśmy w kierunku świątyni Borobodur, która znajduje się około 40 km na północny-zachód od Yogyakarta. Jechaliśmy wąskimi, lokalnymi drogami pośród pól i wiosek. Jako że na początku cały czas byliśmy w okolicy wulkanu, to co jakiś czas mijaliśmy specjalne znaki wskazujące kierunek w którym należy się ewakuować w przypadku niebezpieczeństwa kolejnej erupcji. W końcu po ponad godzinie dotarliśmy pod świątynię Borobodur. Kierowca został na parkingu, a my ruszyliśmy po bilety. Tu znowu, jak w przypadku Prambanan, są oddzielne kasy dla cudzoziemców, i oddzielne dla Indonezyjczyków, i znowu cudzoziemcy muszą płacić kilkakrotnie więcej niż miejscowi. Na prawdę nie wiemy dlaczego jest to tolerowane tym bardziej, że ta świątynia też jest na liście UNESCO i naszym zdaniem szczególnie w przypadku takich obiektów UNESCO, będące przecież agendą ONZu, powinno dbać o to, aby nikt nie był dyskryminowany ze względu na swoją narodowość, czy miejsce swojego zamieszkania, co jest przecież wbrew zasadom propagowanym przez ONZ. Bilet kosztował 350.000 IDR i tu też można płacić kartą kredytową.
Po wejściu na teren świątyni uderzył nas tłum obecnych tam ludzi. Niestety to był weekend i ponoć wtedy zawsze jest tu taki tłum. Borobodur to największa na świecie świątynia buddyjska. Wraz z Bagan w Birmie i Angkor Wat w Kambodży zaliczana jest do najważniejszych stanowisk archeologicznych południowo-wschodniej Azji.
Nie wiadomo dokładnie kiedy powstała, ale szacuje się, że było to na początku IX wieku. W XIV wieku, kiedy mieszkańcy Jawy przeszli na islam, świątynia została opuszczona i ponownie odkryta w 1814 roku, podobnie jak Parambanan, przez Brytyjczyka – Sir Thomasa Stamforda Rafflesa, który potem założył Singapur. Od 1991 roku świątynia jest na liście UNESCO. Świątynia ma piramidalną konstrukcję złożoną z 9 poziomów. Najniższe, pierwsze pięć, tarasy są czworoboczne. Na tych tarasach znajdują się reliefy z ilustracjami scen życia Buddy i dżataki jego wcześniejszych wcieleń. W sumie jest tu 2672 reliefów o łącznej długości około 6 km.
Trzy kolejne tarasy są koliste i umieszczone są na nich 72 dagoby czyli stupy, w których poza jedną znajdują się figury Buddy. Na samym szczycie, na najwyższym poziomie znajduje się największa dagoba.
Boki najniższego tarasu mają po 111 metrów długości, a cała świątynia ma 35 metrów wysokości. W świątyni nie ma żadnych wewnętrznych pomieszczeń. Niestety, mimo że to piękna budowla, to trudno się ją ogląda w takim tłumie. Do tego zwiedzający ją turyści, w większości nic się nie przejmują tym, że to bardzo stara budowla, i trzeba o nią dbać, i nic sobie nie robi z umieszczonych w wielu miejscach tablicach informujących o zakazie wchodzenia na mury świątyni i dagoby czy siadania na nich. Ludzie włażą wszędzie a dla zdjęcia gotowi są zniszczyć wszystko. Często można było zobaczyć ludzi włażących na dagoby czy na nich siedzący tuż obok tabliczki mówiącej o zakazie tego typu aktywności. Nie wiem ile razy zwracałem im uwagę, że łamią reguły i niszczą cenny zabytek, ale w większości przypadków patrzyli na mnie jak na kosmitę i zupełnie nie rozumieli o co mi chodzi.
Świątynię otacza dość duży park gdzie można odpocząć, coś zjeść, zobaczyć zagrodę ze słoniami, czy odwiedzić lokalne muzeum. Oczywiście po wyjściu z terenu parku, tak jak w Prambanan, trafia się na wielki bazar, znacznie większy niż w przypadku Prambanan.
Po wizycie w Borobodur wróciliśmy do Yogyakarty. Poprosiliśmy jeszcze kierowcę aby nas na chwilę podwiózł pod dworzec kolejowy, aby „zaczekować się” i wydrukować sobie bilety na pociąg, którym za dwa dni mieliśmy pojechać dalej i niestety, ale utknęliśmy w jakichś gigantycznych korkach w centrum miasta. Mimo, że to była sobota, to miasto było całkowicie zakorkowane. Pewnie straciliśmy przez to z półtorej godziny, no ale wydrukowaliśmy te bilety i w końcu dotarliśmy do hotelu.
Yogyakarta jak i jej okolice to na pewno miejsce, które warto odwiedzić będąc na Jawie. Dla nas był to miło i ciekawie spędzony czas. Świątynie Prambanan i Borobodur robią naprawdę duże wrażenie. Wulkan Merapi też intryguje oraz uświadamia potęgę natury, a i sama Yogyakarta ze swoją atmosferą i ciekawymi zabytkami zachęca do spędzenia tu kilku dni. Tak więc umieśćcie to miejsce w planach swojej podróży przez Jawę, a z pewnością nie będziecie żałować.
Pingback: Yogyakarta – miasto sułtana – Bachurze i ich podróże