Po krótkim postoju w Surabaya ruszyliśmy dalej. Tym razem udaliśmy się na wschód Jawy. Pociągiem z Surabaya dojechaliśmy do niewielkiego miasteczka zwanego Probolinggo, oddalonego o około 100 km na południowy wschód. Na dworcu w Probolinggo próbowaliśmy zasięgnąć języka jak możemy się dostać dalej do Cemoro Lawang, które było celem naszej podróży, ale nikt za bardzo nie umiał nam tego powiedzieć, a informacja turystyczna przy dworcu była zamknięta. Oczywiście znaleźli się jacyś taksówkarze, którzy proponowali nam kurs za 300 tys IDR, ale naszym zdaniem, to kilkukrotnie więcej niż powinno być i nie skorzystaliśmy z ich usług. Postanowiliśmy dostać się jakoś na dworzec autobusowy skąd powinny odjeżdżać busy do Cemoro Lawang i zabraliśmy się tam małym żółtym busikiem za 5 tys. IDR od osoby, robiącym tu za swego rodzaju autobus miejski.
W busiku był jeszcze jeden gość i zaczął nam tłumaczyć, że nie ma busów jadących bezpośrednio do Cemoro Lawang i że będziemy musieli się przesiąść po drodze. Ale nim dojechaliśmy do dworca to kierowca busika zatrzymał się przy jakiejś agencji turystycznej, skąd wyszedł facet mówiący po angielsku i powiedział, żebyśmy tu wysiedli, bo za 15 minut będzie tu bus do Cemoro Lawang. Wysiedliśmy więc i zaczęliśmy czekać, z 15 minut zrobiło się prawie 45. Właściciel agencji skrzętnie wykorzystał je na próbę sprzedaży nam swoich usług, ale nie daliśmy się namówić. Niemniej jednak dał nam kilka porad co i jak zobaczyć w Cemoro Lawang, które potem okazały się przydatne. W końcu pojawił się bus, ale byliśmy jedynymi pasażerami, co wzbudziło nasze podejrzenia. Jak się okazało słusznie, gdyż bus podjechał dosłownie kilometr, może dwa, i zatrzymał się na dworcu autobusowym Terminal Bayu Angga. Kierowca poinformował nas, że pojedziemy dalej jak zbierze się komplet 15-stu pasażerów. Byliśmy tylko my i na dworcu czekało dwoje Francuzów i czteroosobowa rodzina miejscowych. Szykowało się długie czekanie, bo nikt kolejny się nie pojawiał. Francuzi byli nie do końca zorientowani w panujących tu zwyczajach i wydawali się trochę zagubieni. Zapytałem ich czy jeśli znajdę jakąś taksówkę to się z nami zabiorą, aby podzielić koszty i się zgodzili. Zacząłem więc poprzez aplikację zamawiać Graba, ale kierowcy, jeden po drugim, którzy najpierw potwierdzali kurs, potem rezygnowali tłumacząc się, że oni nie mogą nas zabrać spod dworca autobusowego, bo to jakaś zakazana dla nich czerwona strefa, a żaden nie chciał powiedzieć nam gdzie mamy podejść, aby mógł bez problemu nas zabrać. W końcu kolejny kierowca potwierdził kurs i zaczął chociaż dyskusję skąd może nas zabrać. Niestety nie umiał nam normalnie, w prosty sposób wyjaśnić gdzie mamy podejść, tylko używał zwrotów typu „południowe światła” jakby topografia Probolinggo i miejscowe nazwy były dla nas czymś oczywistym. Trwało to strasznie długo, ale w końcu podjechał gdzieś w pobliżu i się zatrzymał. Poszedłem do niego sprawdzić czy na pewno nas zabierze do Cemoro Lawang i potwierdził. Ale jak wróciłem na dworzec to okazało się, że w międzyczasie pojawiła się jeszcze dwójka kolejnych Francuzów i jeszcze dwie inne osoby i kierowca busa stwierdził, że jeśli zamiast 40 tys. IDR zapłacimy po 50 tys. IDR, to nie będziemy dalej czekać, tylko jedziemy. Zgodziliśmy się i w końcu ruszyliśmy busem. Zamiast o 12-tej jak to miało być na początku, to ruszyliśmy o 13:30.
Do Cemoro Lawang mieliśmy jakieś 37 km. Na początku bus jechał dość sprawnie, ale potem droga zaczęła piąć się kręto w górę i czasami było naprawdę stromo. Bus momentami ledwo jechał, ale chociaż widoki były piękne. Zbocza wulkanów pokryte polami ryżowymi, innymi uprawami i bujną roślinnością. Przy wjeździe do Cemoro Lawang musieliśmy zapłacić za wjazd do wioski po 20 tys. IDR, czyli zwykły haracz jaki miejscowi ściągają z turystów. Oczywiście o żadnym bilecie czy potwierdzeniu opłaty nie było mowy. Parę minut po 15-tej byliśmy na miejscu i po paru minutach odnaleźliśmy nasz guesthouse. Kosztował on jak na tutejsze warunki naprawdę sporo, tym bardziej, że mieliśmy ponoć pokój delux. Długo by pisać o tym fatalnym miejscu i jego właścicielu, ale w skrócie powiedzmy, że nic nie było jak miało być i był to jeden z najgorszych noclegów w całej naszej podróży. Na nasze nieszczęście opłatę za pokój pobrał wcześniej w całości portal Booking.com i teraz, ani właściciel, ani Booking.com w ogóle nie odpowiadają na nasze prośby kontaktu, aby odzyskać choć trochę z tej opłaty. Niestety to nie pierwszy raz kiedy Booking.com całkowicie nas olewa i nie odpowiada na maile w przypadkach gdy potrzebujemy z nimi kontaktu. Na pewno ich poziom obsługi klientów jest bardzo daleki od zadowalającego.
Po dosłownym upchnięciu bagaży w pokoju, co wymagało wyniesienia z niego części mebli, ruszyliśmy w kierunku wulkanu Bromo, który był głównym powodem naszego zawitania w te rejony. To właśnie właściciel agencji z Probolinggo poradził nam, aby na Bromo iść pod koniec dnia na zachód słońca, kiedy jest tam w miarę pusto i można spokojnie pokontemplować widoki, a nie rano, czy w ciągu dnia kiedy jest tam dosłownie kolejka ludzi idąca w stronę krateru, co rzeczywiście widzieliśmy potem następnego dnia. Cemoro Lawang to niewielka wioska leżąca nad zboczami wielkiej kaldery Tengger o średnicy około 16 km, z której dna wyrasta między innymi wulkan Bromo.
Najpierw trzeba więc zejść na dno kaldery. Można iść drogą, ale to jest dłużej, lub stromą i krętą ścieżką zaczynająca się zaraz za hotelem Cemara Indah. My wybraliśmy tę drugą opcję. Już po kilkudziesięciu metrach nasze buty były całe w pyle wulkanicznym, a z czasem pył pokrywał nas całych. Zejście o około 110-120 metrów, zajęło nam jakieś 15 minut i przed oczyma ukazało się nam wielkie, płaskie dno kaldery Tengger, pokryte miejscami kępami traw. W oddali widniała sylwetka idealnego stożka wulkanicznego wulkanu Batok, a po jego lewej stronie poszarpana krawędź krateru Bromo.
Przez dno kaldery prowadzi droga, którą w kierunku Bromo jeżdżą jeepy agencji turystycznych, gdzie można wykupić sobie taką wycieczkę jeepem po kalderze i motory podwożące turystów w okolice Bromo. Oczywiście wzbudzają one tumany pyłu wulkanicznego, tak że stojąc jeszcze na górze i patrząc w dół w kierunku dna kaldery, widzi się jakby smog wiszący nad kalderą, a to właśnie jest ten unoszący się w powietrzu pył. My ruszyliśmy przez kalderę na przełaj w kierunku Bromo. Każdy nasz krok też podnosił pył.
Szliśmy dość szybko, bo zachód słońca był coraz bliżej, a do przejścia był kawałek. Pomiędzy nami a wulkanem było widać świątynię Pura Luhur Poten. Stoi ona na dnie kaldery, u podnóża wulkanu Batok. To hinduska świątynia gdzie odbywa się festiwal Yadnya Kasada, podczas którego składa się ofiarę bogu gór z owoców, ryżu, warzyw i kwiatów, które wrzuca się do kratery wulkanu.
Niestety cała podróż busem trwała zbyt długo i na miejsce dojechaliśmy za późno, aby na spokojnie zdążyć wejść na Bromo przed zachodem słońca. Gdzieś w 2/3 drogi podjechał do nas młody chłopak na motorze i zaproponował podwózkę pod Bromo. Po negocjacjach udało nam się zejść ze 100 tys. na 40 tys. IDR za dwie osoby i we trójkę ruszyliśmy na jego motorze przez kalderę. Było to niemałe wyzwanie. Trzy osoby na motorze jadące przez nierówną i pokrytą grubą warstwą pyłu powierzchnię. Parę razy o mało co się nie wywróciliśmy, ale w końcu dotarliśmy do celu. Teraz czekała nas jeszcze droga pod górę pomiędzy pokładami lawy, a potem pewnie ponad dwieście schodów i w końcu stanęliśmy na krawędzi krateru, w promieniach zachodzącego słońca. Jak się okazało, to była dobra decyzja skorzystać z tej podwózki motorem, bo zdążyliśmy w samą porę na zachód słońca, a idąc na piechotę, byśmy nie zdążyli. Idąc pod górę minęliśmy dosłownie 4 osoby schodzące w dół i wyprzedziliśmy jedną parę turystów i faktycznie przy kraterze byliśmy przez moment sami, a potem dołączyła ta dwójka wyprzedzonych turystów.
Widok był piękny i imponujący. Z jednej strony widzieliśmy panoramę całej kaldery Tengger oraz okalających ją gór częściowo przykrytych chmurami. Słońce powoli skrywało się za sylwetką wulkanu Batok. Patrząc w drugą stronę przed oczami mieliśmy wielki, głęboki krater Bromo, z którego cały czas wydobywał się słup dymu.
Średnica krateru Bromo wynosi około 700 metrów. Stojąc na jego krawędzi byliśmy na wysokości 2.321 m n.p.m.. Sam krater Bromo wznosi się na wysokość około 133 metrów z dna kaldery Tengger. Wulkan Bromo jest cały czas mocno aktywny i monitorowany przez odpowiednie służby, aby w porę zareagować na jego ewentualną kolejną erupcję. Ostatnia tragiczna erupcja tego wulkanu, miała miejsce w 2004 roku i spowodowała śmierć dwóch osób zabitych skałami wyrzuconymi podczas erupcji. Kolejne erupcje w 2010, 2011 i 2015 roku, na szczęście nie spowodowały ofiar śmiertelnych. Wokół krateru Bromo można się przejść. Częściowo szlak jest zabezpieczony barierkami, ale potem już nie. My wykorzystując ostanie chwile słońca zrobiliśmy sobie krótki spacer po krawędzi krateru i zaczęliśmy wracać, aby jeszcze za dnia przejść jak najwięcej i dotrzeć chociaż do zbocza kaldery, tak aby odnaleźć wąską ścieżkę w górę.
W kalderze było już prawie pusto. W kierunku Cemoro Lawang wracały ostatnie jeepy i motory. Kilku gości na motorach proponowało nam podwózkę, ale my wybraliśmy spacer. Robiło się coraz ciemniej i drogą pod górę zbocza kaldery, szliśmy już w zupełnych ciemnościach, rozświetlanych tylko światłem naszych czołówek. Na górze w Cemoro Lawang zjedliśmy jeszcze kolację w jednej z niewielu czynnych, małych restauracji i wróciliśmy do naszego nieszczęsnego guesthouse’u.
Na szczęście nie musieliśmy spędzić w nim dużo czasu, bo następnego ranka, a raczej jeszcze nocy, pobudka była o 2-giej, a o 3-ciej wyruszaliśmy już w drogę aby zobaczyć Bromo o wschodzie słońca. Na ulicach Cemoro Lawang panował już harmider. Wszędzie pełno było już jeepów, które stały, albo powoli posuwały się w korku. Ilość tych samochodów, a tym samym ludzi, jest powalająca. Do tego oczywiście motory, istne godziny szczytu, tyle że o 3-ciej rano. My ruszyliśmy na piechotę w kierunku punktu widokowego na szczycie Penanjakan. To jeden ze szczytów wzgórz okalających kalderę Tengger skąd rozpościera się piękny widok na kalderę i leżące w niej wulkany. Do przejścia mieliśmy około 5 km. Po drodze jest jeszcze punkt widokowy zwany Kingkong Hill i stwierdziliśmy że zobaczymy, o której tam dotrzemy i wtedy podejmiemy decyzję czy idziemy dalej na Penanjakan czy zostaniemy już na wschód słońca na Kingkong Hill. Po drodze udało nam się złapać motor i za 50 tys. IDR udało nam się podjechać pierwsze 2 km do miejsca gdzie dalej można już iść tylko pieszo. Zaczęliśmy więc drogę w górę. Najpierw po krętej asfaltowej drodze, wzdłuż której stały stragany gdzie można zjeść śniadanie, czy napić się czegoś ciepłego, a na zewnątrz było naprawdę chłodno. Temperatura była w okolicach 10-ciu stopni. Potem droga wiodła po schodach, aż do jednego z punktów widokowych z dużą platformą. Dalej zaczęła się już typowa górska wspinaczka po skałach przez las. Wokół było zupełnie ciemno, więc widzieliśmy tylko to co oświetlały nam czołówki. Szliśmy więc w górę nie wiedząc co nas może czekać za parę metrów. W końcu dotarliśmy do Kingkong Hill. Było jeszcze wcześnie, więc postanowiliśmy iść dalej na Penanjakan. Za Kingkong Hill dochodzi się do wąskiej drogi, wzdłuż której stały zaparkowane setki jeepów, które przywiozły ludzi od strony kaldery. Było tam też mnóstwo straganów.
Idąc dalej w górę wzdłuż tej drogi doszliśmy do miejsca skąd odbijała wąska ścieżka. Jeden z miejscowych na nasze pytanie czy to droga na Penanjakan, potwierdził, więc ruszyliśmy tą ścieżką przez las. Po kilkunastu minutach dotarliśmy na jakiś szczyt, ale nie był to Penanjakan, który widzieliśmy niedaleko obok, ale oddzielała nas od niego przełącz porośnięta lasem. Musieliśmy się wrócić ścieżką znowu do drogi i ruszyć dalej w górę drogą. Było już późno. Złapaliśmy znowu, tym razem dwa motory i za 10 tys. IDR od motoru podjechaliśmy kawałek do miejsca gdzie był szlaban i dalej ruszyliśmy na piechotę. Po paru minutach dotarliśmy na Penanjakan. Byliśmy na wysokości 2.808 m n.p.m.. Było już tam kilkaset osób. Niektórzy coś jedli, inni coś gotowali, a większość kuliła się z zimna. Udało nam się zająć jakieś w miarę dobre miejsca i razem z tłumem czekaliśmy na wschód słońca.
Było tak zimno (11-cie stopni), że musieliśmy założyć czapki i rękawiczki. Z czasem stawało się coraz jaśniej. W końcu na niebie pojawiły się pierwsze promienie słońca. Niestety było trochę chmur, więc nie mogliśmy podziwiać wschodu w pełni.
Jednak i tak widok był niesamowity. Przed nami, w dole rozciągała się kaldera Tengger a w niej wulkany Batok i Bromo, Za nimi widać było górującą sylwetkę wulkanu Semeru, który ma 3676 m wysokości i jest najwyższym szczytem Jawy. W ciągu ostatnich 200 lat zanotowano ponad 60 erupcji tego wulkanu. W 1981 roku jedna z takich erupcji spowodowała śmierć ponad 250 osób i zniszczyła 16 wsi.
Widzieliśmy też wiele innych wulkanów i gór w całej okolicy. W dole zaś widzieliśmy zabudowania Cemoro Lawang rozrzucone pomiędzy polami uprawnymi.
W pewnym momencie nad szczytem Semeru, a zaraz potem nad kraterem Bromo, pojawiły się słupy dymów wydostających się z wnętrz tych wulkanów. Śmialiśmy się, że natura też się budzi z nocnego snu.
Na Penajakan spędziliśmy ponad 2 godziny i po 6-tej zaczęliśmy schodzić w dół. Teraz, gdy było już widno mogliśmy w końcu zobaczyć drogę, którą wspinaliśmy się wcześniej na szczyt. Po drodze zatrzymywaliśmy się kilka razy na punktach widokowych, aby jeszcze nacieszyć oczy okalającymi widokami.
W końcu zeszliśmy na dół i szliśmy drogą wijącą się pomiędzy polami, na których rosła głównie cebula, kapusta, jakieś fasole itp.. To bardzo żyzne gleby, więc i upraw jest tu bardzo dużo. Czasami uprawy są na tak stromych zboczach, że zastanawialiśmy się jak można tu uprawiać ziemię, skoro same chodzenie po tych zboczach jest już trudne.
Wracając do naszego guersthouse’u zatrzymaliśmy się jeszcze na moment na skraju kaldery, aby rzucić okiem z góry na Bromo. W dole były setki jeepów, a na schodach wiodących do krateru, jak i na samej jego krawędzi było ludzi „jak mrówków”. Na pewno w takim tłumie trudno podziwiać piękno tutejszej natury. Cieszyliśmy się strasznie, że za namową gościa z agencji turystycznej poszliśmy na Bromo dzień wcześniej na zachód słońca.
Po powrocie do guesthouse’u dostaliśmy śniadanie, chyba jedyne pozytywne co nas w tym guesthousie spotkało, to właśnie były te śniadania. Potem wykłóciliśmy się o zmianę pokoju, który był choć odrobinę lepszy i położyliśmy się spać pełni wrażeń z nocno-porannej eskapady. Resztę dnia spędziliśmy na pisaniu bloga i planowaniu dalszych etapów podróży.
Pingback: Yogyakarta – miasto sułtana – Bachurze i ich podróże