Bangkok to największe i najważniejsze miasto Tajlandii. W samym mieście mieszka ponad 9 mln ludzi, a w aglomeracji ta liczba sięga 15 mln. Stanowi to ponad 22% całej populacji kraju. Leży nad rzeką Chao Phraya niedaleko jej ujścia do Zatoki Tajlandzkiej. Co ciekawe jeszcze w 1764 roku była to mała wioska zwana Bang Makok, czyli Wsią Drzewek Oliwnych i dopiero po zniszczeniu przez Birmańczyków ówczesnej stolicy Syjamu Ayutthaya zbudowano tu obóz warowny. Podczas swojej koronacji w 1782 roku król Rama I nadał miastu nazwę składającą się z 43 sylab, a potem dodano jeszcze do niej kolejne 21 sylab i obecnie pełna nazwa miasta znajduje się w Księdze Rekordów Guinnessa jako najdłuższa nazwa geograficzna na świecie. Brzmi ona w swojej pełnej wersji tak:
กรุงเทพมหานคร อมรรัตนโกสินทร์ มหินทรายุธยามหาดิลก ภพนพรัตน์ ราชธานีบุรีรมย์ อุดมราชนิเวศน์ มหาสถาน อมรพิมาน อวตารสถิต สักกะทัตติยะ วิษณุกรรมประสิทธิ์,
czyli:
Krung Thep Mahanakhon Amon Rattanakosin Mahinthara Ayuthaya Mahadilok Phop Noppharat Ratchathani Burirom Udomratchaniwet Mahasathan Amon Piman Awatan Sathit Sakkathattiya Witsanukam Prasit,
co tłumacząc na polski brzmi:
Miasto aniołów, wielkie miasto [i] rezydencja świętego klejnotu Indry [Szmaragdowego Buddy], niezdobyte miasto Boga, wielka stolica świata, ozdobiona dziewięcioma bezcennymi kamieniami szlachetnymi, pełne ogromnych pałaców królewskich, równającym niebiańskiemu domowi odrodzonego Boga; miasto, podarowane przez Indrę i zbudowane przez Wiszwakarmana.
Bangkok to także jedno z najczęściej odwiedzanych miejsc turystycznych świata. Miasto jest ogromne, chociaż w rzeczywistości nie sprawia wrażenia aż tak wielkiego. Jak na 15-to milionową aglomerację, do tego licznie odwiedzaną przez turystów, nie widzi się tu na co dzień jakiegoś wielkiego tłoku i strasznych korków. Oczywiście jest tu mnóstwo ludzi i samochodów, ale jakoś to wszystko i tak w miarę płynnie się przemieszcza. Takie jest przynajmniej nasze wrażenie nie do końca zgodne z tym co czytaliśmy wcześniej o tutejszych potężnych korkach. Nie ma tu też jednego ścisłego centrum, a można tu spotkać zarówno małe, drewniane rozpadające się chatki jak i potężne, kilkudziesięciopiętrowe drapacze chmur ze szkła i stali. Całą aglomerację przecina rzeka, z którą połączone są liczne kanały. Stanowią one dawny system nawadniania oraz wykorzystywany także obecnie system komunikacyjny. Kursuje tu kilka linii promowych przewożących ludzi pomiędzy brzegami rzeki, a także między dzielnicami położonymi wzdłuż rzeki. Dzisiaj to też atrakcja turystyczna i kursuje tu wiele linii turystycznych, ale te są dość drogie więc zdecydowanie lepiej korzystać z regularnych linii komunikacyjnych, gdzie za prom na drugi brzeg płaci się zwykle kilka batów, a za taki płynący wzdłuż rzeki 15 THB, bez względu na ilość przystanków. Inną możliwością przemieszczania się po mieście jest metro i szybki pociąg naziemny Skytrain zwany BTS, kursujący na zawieszonych kilkadziesiąt metrów nad ziemią wiaduktach, które często wraz z pasażami dla pieszych stanowią dodatkowy poziom miasta. Jak na tak wielkie miasto to system metra jest bardzo kiepski. Jest tylko jedna linia metra oraz dwie linie BTS. Do tego nie ma nawet wspólnego biletu i jadąc z przesiadką pomiędzy metrem i BTSem trzeba oddzielnie kupić bilet na metro i oddzielnie na BTS. Cena biletu zależy od długości trasy. Za jedną-dwie stacje płaci się kilkanaście THB, ale za dłuższą podróż może wyjść i 40-50 THB.
Są też oczywiście autobusy, ale tu też bilety są w różnych cenach i nie udało nam się rozgryźć żadnej reguły co do ich wysokości (nawet na tę samą trasę raz płaciliśmy jedną cenę, a innym razem inną), choć co do zasady są one raczej tanie, rzędu kilku-kilkunastu THB za przejazd. Bilety kupuje się u konduktora w autobusie, więc przynajmniej nie ma problemu jaki bilet i za ile kupić. Niektóre linie obsługują stare autobusy z wszystkimi otwartymi oknami, a niektóre w miarę nowoczesne z klimatyzacją.
Te drugie są oczywiście droższe. Trzeba też uważać, bo niektóre linie jeżdżą w pętlach i nie zawsze jak się gdzieś danym autobusem dojedzie, to potem tą samą drogą się wróci. No i oczywiście pełno tu taksówek i tuk-tuków. Ponoć są niedrogie, ale my nie mieliśmy okazji z nich korzystać, więc nie będziemy się wypowiadać. Z tego co czytaliśmy to w taksówkach trzeba uważać, aby kierowca włączył taksometr co ponoć robią niechętnie. My raz próbowaliśmy złapać na ulicy taksówkę, ale po paru minutach zrezygnowaliśmy, bo generalnie kierowcy nie chcieli powiedzieć ile mniej więcej będzie kosztował kurs, ani nawet ile kosztuje jeden kilometr i ogólnie wydawało się, że jest im całkowicie obojętne czy z nimi pojedziemy czy nie.
My w Bangkoku spędziliśmy 5 dni, z tego 3 przeznaczyliśmy na zwiedzanie miasta, a kolejne dwa na wycieczki poza stolicę, o których pisaliśmy w poprzednich odcinkach. Spaliśmy w starej części miasta, rejonie pomiędzy słynną ulicą Khao San pełną knajpek, barów i salonów masażu, a Pałacem Królewskim i rejonem słynnych świątyń. To ta część miasta gdzie nie dociera metro ani BTS, dlatego naszym głównym środkiem transportu były własne nogi, a jeśli chcieliśmy jechać gdzieś dalej to autobus numer 53, który wprawdzie strasznie na około, ale jeździ z tego rejonu do dworca kolejowego mijając po drodze Pałac Królewski, większość słynnych świątyń i Chinatown. Obok dworca kolejowego Hua Lamphong znajduje się stacja metra o tej samej nazwie. Na dzisiaj jest to ostatnia stacja metra w kierunku historycznego centrum i można z niej dojechać dwie stacje dalej do Si Lom, gdzie można się przesiąść na BTS.
Pierwszego dnia po śniadaniu ruszyliśmy do Pałacu Królewskiego. Bilet wstępu kosztuje tu 500 THB od osoby. Pałac, a właściwie cały kompleks pałacowy można zwiedzać od 8:30 do 17:00. Choć po drodze do pałacu jeden ze spotkanych przypadkowo mężczyzn próbował nam wmówić, że akurat dzisiaj pałac będzie otwarty dopiero od 11-tej, więc żebyśmy najpierw skorzystali z rejsu łodzią turystyczną i nawet od razu pojawił się tuk-tuk gotowy nas zawieść na przystań za horendalną stawkę. Nie daliśmy się oczywiście na to namówić, ale to kolejny raz kiedy w Azji Płd-Wsch. próbowali nas tak bezczelnie oszukać. Nigdzie indziej na świecie z czymś takim się nigdy nie spotkaliśmy. Bilet do pałacu warto zachować, bo uprawnia on także do obejrzenia tradycyjnego tańca tajskiego w teatrze Chalerm Krung Royal Theatre, o czym napiszemy za chwilę. Kompleks pałacowy to dość duży obszar otoczony murem. Po wejściu na jego teren porządkowi kierują do kas biletowych. Co ważne za bilety można płacić kartą kredytową. Po przejściu przez bramki wejściowe wchodzi się do świątynnej części kompleksu. Pierwsze co uderza to tłum turystów. Tych jest tu zawsze pełno. Najgorsi są Azjaci (głównie Chińczycy i Japończycy), którzy są bardzo głośni, a do tego idą jak taran nie zważając na nikogo innego. Co można powiedzieć o tej części, to to że ma się wrażenie, iż na małej powierzchni jest tu bogactwo budowli. Stoi tu kilka świątyń i stup. Dużo tu złotego koloru, który mieni się w słońcu. Najważniejszą świątynią jest Wat Phra Kaeo czyli Świątynia Szmaragdowego Buddy, gdzie w środku znajduje się właśnie niewielki szmaragdowy posąg Buddy (najbardziej czczony posąg przez buddystów) na złotym cokole z baldachimem o pięciu parasolach oraz naturalnej wielkości Budda z lanego złota. W środku nie można niestety robić zdjęć. Wszystkie tutejsze świątynie są bardzo bogato i misternie zdobione. Niestety panuje tu chaos organizacyjny i służby porządkowe nie radzą sobie z opanowaniem sytuacji. Jest tu dużo różnego rodzaju strażników, ale często podają oni sprzeczne i nie do końca pokrywające się w faktach informacje.
Po części świątynnej przechodzi się do części pałacowej. Uwaga oficjalnie z części pałacowej nie można się już cofnąć do części świątynnej. Trzeba więc najpierw zobaczyć wszystko co się chce w części świątynnej i dopiero potem udać się do części pałacowej. W części pałacowej można zobaczyć kilka budynków pałacowych, ale jak my byliśmy to nie można było do nich wchodzić do środka. W całym kompleksie pałacowym jest też Muzeum Tkanin Królowej Sirikit gdzie można zobaczyć między innymi kolekcję jej strojów (obowiązuje ten sam bilet co dla reszty kompleksu pałacowego). Niestety nie można tam robić zdjęć.
Po wizycie w Pałacu poszliśmy na znajdujący się nieopodal targ amuletów. To tak naprawdę dwie uliczki, wzdłuż których w pawilonach i na straganach można zaopatrzyć się w różnego rodzaju amulety, figurki Buddy, a także zioła, maści itp.
Dalej ruszyliśmy w kierunku świątyni Wat Arun. Świątynia znajduje się niedaleko pałacu, nad brzegiem rzeki, ale po jej drugiej, zachodniej stronie. Trzeba więc przeprawić się do niej korzystając z łodzi przewożących za 4 THB na drugi brzeg. Łodzie te odpływają z The Chang Ferry Pier, wokół którego rozciąga się niewielki targ. Świątynia Wat Arun to jedna z najładniejszych, a jednocześnie oryginalnych świątyń Bangkoku. Bilet wstępu kosztuje tu 50 THB. Jest ona nazywana też Świątynią Świtu, gdyż królewska flota, która niegdyś tu przybyła, dotarła tu właśnie o wschodzie słońca. Ponoć najpiękniej wygląda ona nie o świcie, a o zachodzie słońca. Świątynia składa się z centralnego prangu (charakterystycznej dla khmerskiej architektury wieży) o wysokości 104 metrów oraz 4 mniejszych wież o wysokości 80-85 metrów. Wszystko to zdobione jest tłuczoną porcelaną pochodzącą z Chin.
Następnie wróciliśmy na wschodni brzeg rzeki i udaliśmy się do świątyni Wat Pho. Tu wstęp kosztuje 200 THB od osoby. Wat Pho to największa i najstarsza świątynia Bangkoku, a w jej kompleksie znajduje się też Kaplica Odpoczywającego Buddy. W jej środku znajduje się wielki posąg leżącego Buddy. Jest to pozłacana figura mierząca 46 metrów długości i 15 metrów wysokości. Ukazuje ona Buddę w momencie osiągania nirwany. Posąg ma też olbrzymie stopy z wygrawerowanymi starożytnymi symbolami zdobionymi masą perłową. W kaplicy jest też rząd 108 miseczek, do których wierni, ale też turyści, wrzucają monety (po jednej do miseczki) aby zapewnić sobie powodzenie w życiu. Liczba 108 odnosi się do właśnie 108 symboli i działań Buddy, które pozwoliły mu osiągnąć perfekcję. Śmialiśmy się, że to jest niesamowity biznes, bo na miejscu sprzedają te drobne monety, które zaraz potem lądują w tych miseczkach i wracają znowu do sprzedaży. Istne biznesowe perpetuum mobile, sprzedające wielokrotnie to samo.
W kompleksie Wat Pho znajduje się też słynna szkoła masażu tajskiego. Można tu albo skorzystać z masażu albo zapisać się na jego kurs. Oczywiście można też i to i to.
Ze świątyni Wat Pho ruszyliśmy do Chalerm Krung Royal Theatre, aby zobaczyć tradycyjny taniec tajski. To około półgodzinny występ podczas którego poprzez taniec opowiadane są różne historie. Występujący artyści mają kolorowe i oryginalne kostiumy. Część z nich gra w maskach, a część wizualną uzupełnia muzyka grana na żywo przez orkiestrę. Spektakle odbywają się od poniedziałku do piątku o następujących godzinach: 10:30, 13:00, 14:30; 16:00 i 17:30. Nam udało się dotrzeć na miejsce tuż przed 14:30 i niemal z biegu wejść na salę, na szczęście miejsc było jeszcze wiele. Jak pisaliśmy wcześniej do wejścia na ten spektakl uprawnia bilet do Pałacu Królewskiego. Co ważne nie trzeba iść na spektakl tego samego dnia co odwiedza się pałac, bo bilet ważny jest w teatrze przez 7 dni od zakupu. Dodatkowym atutem wizyty w teatrze oprócz doznań duchowych było to, że po paru godzinach zwiedzania mogliśmy sobie chwilę usiąść i odpocząć i do tego w klimatyzowanym pomieszczeniu, co przy tutejszych upałach było dla nas zbawienne.
Uduchowieni, schłodzeni i z nowymi siłami ruszyliśmy na dalsze zwiedzanie, w kierunku Złotej Góry. To niewielkie 79-cio metrowe wzgórze, na szczycie którego stoi chedi czyli wieża świątynna przypominająca swoim kształtem dzwon zwieńczony iglicą. Ma ona 58 metrów wysokości, a w jej środku znajdują się relikwie Buddy. Ze wzgórza rozpościera się ładny widok na miasto. Wstęp kosztuje 50 THB.
Ze Złotej Góry ruszyliśmy w kierunku chińskiej dzielnicy China Town. Szliśmy przez nieturystyczną cześć miasta, ulicami wzdłuż których ciągnęły się warsztaty mechaniczne i samochodowe, sklepy z częściami i maszynami, itp. Po kilku kilometrach dotarliśmy do China Town. Tu jak to w China Town, było kolorowo, tłoczno i handel kwitł w każdym zakątku. Dzielnica powstała w 1782 roku kiedy przesiedlono tu ludzi z dystryktu Rattanakosin, gdzie postanowiono zbudować dzielnicę rządową. Dzisiaj to atrakcja turystyczna ściągająca głównie wieczorami, kiedy można skosztować różnego rodzaju potraw w tutejszych ulicznych restauracjach.
Kolejnego dnia wybraliśmy się poza historyczne centrum. Naszą wycieczkę rozpoczęliśmy od farmy węży. Dotarliśmy tam najpierw autobusem 53, a potem metrem do stacji Sam Yan. Farma węży znajduje się w kompleksie budynków instytutu medycznego. My chcieliśmy zobaczyć tam pokaz pobierania jadu zwany też czasem dojeniem węży. Czytaliśmy wcześniej, że takie pokazy są organizowane o godzinie 11:00. Na miejscu okazało się jednak, że owszem są, ale tylko w dni robocze, a my byliśmy w sobotę. Zamiast na pobieranie jadu załapaliśmy się na pokaz węży podczas którego prowadzący pokazywali węże różnego gatunku i o nich opowiadali. Na koniec była sesja fotograficzna z pytonem. Bilet wstępu kosztuje 200 THB. Farma jest czynna w tygodniu od 9:30 do 15:30, a w weekendy i święta do 13:00. Pokazy pobierania jadu jak pisaliśmy wcześniej są tylko w dni powszednie o godzinie 11:00, natomiast pokazy węży są w dni powszednie o 14:30, a w weekendy i święta o 11:00. Po pokazie węży mieliśmy jeszcze okazję pooglądać różne węże w terrariach, których jest tu sporo oraz poświęconą im wystawę. Można też dowiedzieć się wielu interesujących informacji na temat węży i ich życia. W sumie to całkiem ciekawe miejsce.
Z farmy węży udaliśmy do leżącego nieopodal Parku Lumphini. To jeden z pierwszych publicznych parków w mieście. Leży w samym środku miasta, ale można tu odpocząć od jego zgiełku. Jest tu dość duże jeziorko, po którym można popływać rowerem wodnym w kształcie łabędzia. Można też odpocząć na ławce wśród drzew i palm albo poćwiczyć z miejscowymi Tai-Chi. W parku są też ścieżki rowerowe, boisko do koszykówki i plenerowa siłownia. Jedną z atrakcji parku są mieszkające w nim duże warany. Można je czasem spotkać spacerujące po alejkach ale częściej chłodzące się w kanale przecinającym park. Nam udało się spotkać ich chyba z pięć.
Z parku udaliśmy się do świątynia Erawan Shrine. To hinduska świątynia pomiędzy wysokimi wieżowcami. Shrine to nie jest taka zupełna świątynia, a raczej miejsce kultu czyli coś bardziej jak u nas kapliczki. Erawan Shrine zostało wybudowane aby zaspokoić duchy, które według przesądnych robotników nie pozwalały na wybudowanie powstającego obok luksusowego hotelu. Tak więc po konsultacjach z astrologami zdecydowano o stworzeniu tego miejsca i umieszczeniu tutaj statuetki czterogłowego boga Brahmy. Dzisiaj można tu wykupić ceremonialny taniec wykonywany przez tajskie tancerki, który ma wzmocnić siłę modlitwy wykupującego taki taniec. W zależności od wysokości wniesionej opłaty taniec jest wykonywany przez różną ilość tancerek.
Następnie podjechaliśmy jedną stację BTSem i dalej na piechotę udaliśmy się do Jim Thompson House. To bardzo oryginalne muzeum. Wejście nie jest tanie, bo kosztuje 200 THB, ale naszym zdaniem warto. Jim Thompson to Amerykanin, który trafił do Tajlandii podczas II wojny światowej. Tak mu się tu spodobało, że postanowił tu wrócić i zamieszkać na stałe. Zajmował się głównie handlem jedwabiem i uważa się, że to właśnie on zbudował i rozsławił na świcie markę tajskiego jedwabiu. Mieszkając w Bangkoku Jim Thompson starał się zachować tajską kulturę i tradycyjne budownictwo. Jego dom powstał z autentycznych, tradycyjnych drewnianych tajskich domów, które przeniósł na swoją działkę. Część z nich połączył w jeden duży dom, a część stała oddzielnie. Wszystko to otoczył przepięknym ogrodem. I dzisiaj jest to taka perełka w środku betonowego miasta. Nagle można się poczuć jakby w innym świecie. Jim Thompson zgromadził też wiele ciekawych eksponatów tajskiej kultury. Skupował lub dostał różne figurki, lampy, meble i inne eksponaty i wszystko to umieścił w swoim domu, tworząc jedyną w swoim rodzaju kolekcję. W 1967 wyjechał na wakacje do Malezji i tam zaginął. 26 marca 1967 wyszedł na spacer do dżungli i do tej pory nie wiadomo co się z nim stało. Nie odnaleziono ani jego ciała, ani nic z jego rzeczy. Po prostu przepadł jak kamień w wodę. Pozostał po nim tylko, albo aż, jego dom i jego kolekcja, dzisiaj zarządzane przez fundację. Obecnie można zwiedzać jego dom oraz stojące obok budynki, w których znajdują się bogate zbiory. Jest tu też sklep z wyrobami z jedwabiu oraz restauracja i kawiarnia. Naprawdę warto tu zajrzeć.
Na koniec drugiego dnia zwiedzania Bangkoku pojechaliśmy do dzielnicy Patpong. To słynna dzielnica rozrywki z licznymi nocnymi klubami z rozrywką dla dorosłych. Jest tu też nocny targ Patpong Nighht Market. W ciągu dnia niewiele się tu dzieje, a życie zaczyna się tu dopiero po zachodzie słońca. My dotarliśmy tam koło 18-tej i pomimo, że pokręciliśmy się po okolicy ponad godzinę to i tak nie doczekaliśmy się aż nocne życie rozkwitnie na całego. Byliśmy jednak z jednej strony na tyle zmęczeni, a z drugiej nie do końca zainteresowani tego typu miejscem, że zdecydowaliśmy się wrócić do hotelu.
Ostatniego dnia zwiedzania miasta wybraliśmy się najpierw do „nowej” dzielnicy królewskiej Dusit. Powstała ona na początku XX wieku na północ od „starej” dzielnicy królewskiej, gdy królowie nie mogli się już w pomieścić w obrębie centralnej wyspy Rattanakosin, wokół której rozrosło się już miasto. Powstała wtedy idea wybudowania drugiego pałacu królewskiego, wybudowanego w stylu zachodniej architektury, która coraz bardziej imponowała tajskim władcom. To zupełnie inna część miasta. Można tu spotkać okazałe wille w stylu europejskim. W jednej z nich mieści się Muzeum Policji, które odwiedziliśmy.
Największą budowlą jest tu Ananta Samakhom Throne Hall. Przypomina ona trochę parlament w Waszyngtonie czy Hawanie. Duża cześć terenu jest tutaj niedostępna dla zwiedzających, a tylko dla rodziny królewskiej.
W okolicy można zwiedzić bardzo ładną świątynię Wat Benchamabophit Dusitvanaram zwaną również Marmurową Świątynią, jako że zbudowano ją z włoskiego marmuru.
Po wizycie w tej świątyni pojechaliśmy na północ miasta aby zobaczyć słynny targ Chatuchak Market. Leży on w pobliżu stacji metra Kamphaeng Phet i stacji BTS Mo Chit. Niedaleko jest też duży dworzec autobusowy Mo Chit Station. Targ czynny jest w weekendy. Jest tu 15 tysięcy stoisk na obszarze 35 akrów. Uważa się go za największy na świecie targ i ponoć w ciągu weekendu odwiedza go 400 tys. osób. Można tu kupić praktycznie wszystko. Jest podzielony na 27 sektorów i z założenia dany asortyment powinien być sprzedawany w danym sektorze, ale w rzeczywistości nie do końca jest to utrzymane. Przy głównym wejściu od strony stacji metra można dostać mapkę z planem targu. Jak zawsze na azjatyckich targach jest tu też sekcja restauracyjna gdzie można coś zjeść.
Obok targu, w kierunku stacji BTS rozciągają się parki Chatuchak Park, a dalej w kierunku dworca autobusowego Queen Sirikit Park. Wracając do hotelu odwiedziliśmy jeszcze świątynię Wat Traimit, która znajduje się niedaleko dworca kolejowego Hua Lamphong. Nazywana jest ona Świątynią Złotego Buddy, gdyż to właśnie tu znajduje się największy na świecie posąg Buddy wykonany ze złota. Waży on 5,5 tony i ma 3 metry wysokości. Wstęp kosztuje tu 40 THB. Uważa się, że posąg powstał w XIV wieku w Suktohai, w 1403 roku został przeniesiony do Ayutthaya i tam, aby uchronić go przed ewentualną grabieżą podczas wojny z Birmą, pokryto go gipsem. W 1762 roku po upadku Ayutthaya Birmańczycy splądrowali miasto, ale gipsowy posąg ich nie zainteresował. Po wojnie król Rama I zarządził zwiezienie do Bangkoku różnych posągów Buddy ze zniszczonych świątyń na terenie całego kraju i tak posąg Buddy wciąż pokryty gipsem trafił do nowej stolicy. Przez długie lata posąg ten był traktowany jak jeden z wielu i stał pod zwykłym zadaszeniem. W 1954 roku wybudowano dla niego specjalne pomieszczenie i podczas jego przenoszenia, gdy przypadkowo pękły liny i posąg upadł, gipsowa powłoka rozpadła się i odsłoniła złote wnętrze. Dopiero wtedy zorientowano się co to za posag i jak jest cenny.
Trzy dni to wystarczający czas aby zobaczyć główne atrakcje Bangkoku. Oczywiście miasto oferuje dużo więcej i pewnie można by tam spędzić jeszcze dużo więcej czasu. My jednak chcąc zobaczyć jeszcze inne rejony Tajlandii zdecydowaliśmy się, że te trzy dni muszą nam wystarczyć i dlatego narzuciliśmy sobie dość intensywne tempo. Jak dla nas to miasto jest w pewnym sensie chaotyczne i bardzo różnorodne. Można się tu poczuć z jednej strony jak w nowoczesnej, wielkiej, betonowo-szklanej metropolii, a za chwilę spacerować pomiędzy wąskimi uliczkami pełnymi straganów i sklepików i mieć wrażenie, że jest się w typowym azjatyckim mieście gdzie czas jakby się zatrzymał. Nowoczesność przeplata się się tu z tradycją, a wielkomiejski gwar z cichymi zaułkami.
Miasto jak na swój rozmiar jest całkiem czyste, choć niestety widzieliśmy tu na ulicach dość dużo szczurów. Co imponuje to rozbudowana sieć wielopasmowych dróg, estakad i obwodnic udrażniających wielkomiejski ruch. Na pewno warto odwiedzić to miasto.
Pingback: Chang Mai – miasto 300+ – Bachurze i ich podróże
Pingback: Chiang Rai miasto kolorowych świątyń – Bachurze i ich podróże