Z Doliny Konglor kontynuowaliśmy naszą podróż dalej na południe Laosu. Naszym kolejnym przystankiem miało być Pakse, w zależności od źródeł drugie, bądź trzecie co do wielkości miasto kraju z populacją około 100 tys. mieszkańców. Do celu mieliśmy ponad 510 km, więc z góry zakładaliśmy, że czeka nas cały dzień w podróży. O 6:30 pod nasz hotel podjechał tuk-tuk, którym za 75.000 LAK od osoby w ponad 4 godziny dostaliśmy się do miasta Thakhek oddalonego od naszego hotelu o 180 km. Momentami naszym tuk-tukiem podróżowało 28 osób na pace plus cztery w kabinie kierowcy, tak więc było dość ciasno i niezbyt wygodnie. Dojechaliśmy znowu zakurzeni i wytrzęsieni. Po dotarciu na dworzec w Thakhek nie było nawet czasu na toaletę, bo autobus do Pakse już czekał. Przerzuciliśmy więc tylko bagaże i ruszyliśmy dalej. Na szczęście jak ja przenosiłem bagaże to Kasia wsiadła już do środka i zajęła dwa z ostatnich trzech wolnych miejsc, więc mogliśmy usiąść w fotelach. Następni pasażerowie musieli zadowolić się małymi plastikowymi stołkami bez oparć rozstawionymi w przejściu między fotelami.
Bilety kosztowały po 60.000 LAK. Autobus ruszył, ale ciągle się zatrzymywał i nie jechał zbyt szybko. To był koszmar, myśleliśmy, że to nigdy się nie skończy. Przed nami było ponad 330 km i zakładaliśmy, że w tym tempie to zajmie nam to jakieś 7-8 godzin, ale finalnie wyszło prawie 9. Po drodze autobus zatrzymał się na dłuższą przerwę w Seno. Myśleliśmy, że dłuższa przerwa potrwa ze 30 minut, a trwała ponad 1,5 godziny bezsensownego czekania nie wiadomo na co.
Koło 20-tej dotarliśmy do Pakse, ale autobus dojechał tylko do dworca północnego, z którego do centrum było jeszcze kolejne 8 km. Musieliśmy więc wziąć tuk-tuka. Na dworcu czekał już jeden z nich i razem z około 10-cioma innymi osobami zabraliśmy się do centrum. Wysiedliśmy tuż przed naszym hotelem i tu niespodzianka, mimo że my mieliśmy potwierdzenie rezerwacji z Booking.com, to w hotelu nikt nic nie wiedział o naszym przyjeździe. Na szczęście hotel miał wolne pokoje, więc nie musieliśmy szukać nowego noclegu. Byliśmy wykończeni, ale poszliśmy jeszcze coś zjeść, a potem szybko wróciliśmy do hotelu.
Następnego dnia rano chcieliśmy pojechać do świątyni Vat Phou, która leży ponad 40 km na południe od Pakse. Zaczęliśmy więc szukać tuk-tuka, który by nas tam zawiózł, poczekał i przywiózł nas z powrotem. Początkowo chcieli za to 300.000 LAK, ale finalnie udało nam się utargować do 200.000 LAK włączając w to jeszcze świątynię Wat Phou Salao w drodze powrotnej. Ruszyliśmy więc w drogę. Nasz kierowca jechał dość żwawo. W pewnym momencie wyprzedził innego tuk-tuka też zmierzającego z dwójką turystów w kierunku Vat Phou. Chyba tym wszedł na ambicję kierowcy tego wyprzedzonego tuk-tuka i tak trochę niezamierzenie wzięliśmy udział w wyścigu tuk-tuków, gdzie prowadzenie zmieniało się co parę minut. Niestety finalnie przegraliśmy, ale przynajmniej podróż trwała krócej niż zwykle i było trochę emocji i śmiechów.
Vat Phou to dawna świątynia Khmerów z końca X i początku XI wieku. Jest ona nawet starsza niż słynne świątynie Angkor Wat w Kambodży, które powstały dopiero w XII wieku. Vat Phou tłumaczy się jako „górską świątynię”. Była ona poświęcona Shivie, jednemu z hinduskich bogów. W XIII wieku została ona konwertowana na świątynię buddyjską i do dzisiaj jest to miejsce kultu dla wyznawców buddyzmu. Vat Phou jest wpisana na światową listę dziedzictwa UNESCO. Świątynia została zbudowana u podnóża góry Phou Kao, której Lingaparvata uważany jest przez Khmerów za święte miejsce. W czasach świetności miejsce to stanowiło cały kompleks budowli, a dzisiaj pozostały z niego tylko częściowo zachowane ruiny. Po wejściu na teren Vat Phou (bilety po 50.000 LAK) dochodzi się do niewielkiego budynku, który mieści muzeum gdzie można poczytać o historii tego miejsca. Z przed budynku muzeum odjeżdżają elektryczne melexy, które podwożą w pobliże ruin świątyni. Jedzie się takim melexem wzdłuż jednego z dwóch sztucznych jezior, a potem wraca się wzdłuż drugiego z nich. Po takiej podwózce trzeba jeszcze przejść kilkaset metrów nim dojdzie się do pierwszych ruin, którymi są pozostałości czworobocznych dziedzińców, południowego i północnego.
Dalej idzie się w kierunku kamiennych schodów mijając pozostałości fundamentów świątyni Nandin. Po dojściu do schodów zaczyna się wspinaczka i to nie byle jaka. Stopnie schodów są bardzo wąskie a wysokie. Śmialiśmy się, że jakby ich budowniczowie położyli te kamienne bloki odwrotnie, to były by całkiem fajne schody z szerokimi i niezbyt wysokimi stopniami, a tak trzeba się nieco natrudzić aby wejść na górę.
Na szczycie znajduje się najlepiej zachowana, bogato zdobiona płaskorzeźbami, część ruin. Jest to świątynia główna z posągiem Buddy pośrodku. Kawałek dalej po lewej stronie jest źródełko świętej wody.
Natomiast w prawo od świątyni głównej, można wejść kilkadziesiąt metrów w górę, aby zobaczyć odbicie stopy Buddy oraz płaskorzeźbę słonia wykute w skale. Nieco poniżej prowadzi drugi króciutki szlak do kolejnej skały, w której wykuto słonia oraz do niewielkiej stupy. Z okolic świątyni głównej rozciąga się też wspaniały widok na cały kompleks poniżej. Po zejściu na dół znowu podjeżdża się meleksem w okolice wyjścia.
Po powrocie do tuk-tuka ruszyliśmy w kierunku Pakse. Na jego przedmieściach na wzgórzu po prawej stronie Mekongu znajduje się świątynia Wat Phou Salao. Kierowca podjechał na mały parking u podnóża wzgórza, skąd w kierunku świątyni prowadziły długie i coraz bardziej strome schody. No cóż ruszyliśmy górę. Po wejściu na szczyt schodów naszym oczom ukazały się …kolejne jeszcze dłuższe i zakręcone schody. Musieliśmy piąć się dalej. Na schodach nie było nawet kawałka cienia, a nasz termometr pokazywał 41 stopni. Nie było łatwo.
W końcu schody się skończyły i po wąskiej ścieżce doszliśmy do wielkiego posągu Buddy. Posąg ten jest na zboczu góry i jest tak duży, że można go już dojrzeć z dołu z miasta. Z okolic posągu rozciąga się widok na leżące w dole Pakse i przepływający obok Mekong, a jest on tu potężny. Jedyny most prowadzący do Pakse ma 1,3 km długości, a kawałek wcześniej rzeka jest jeszcze szersza. Pewnie ma około 2 km szerokości.
Kawałek dalej za posągiem Buddy dochodzi się do świątyni. Co ciekawe okazało się, że można tu dojechać z dołu drogą. Przed świątynią jest mnóstwo złotych posągów Buddy stojących w kilku długich rzędach.
Po zobaczeniu świątyni wróciliśmy schodami w dół, a potem tuk-tukiem do miasta. Poprosiliśmy kierowcę aby wysadził nas w okolicy miejscowego targu Daoheuang. Tam kupiliśmy trochę owoców, posmakowaliśmy słodkich kulek ryżowych i pooglądaliśmy miejscowe stragany.
Po wizycie na targu wróciliśmy pieszo do hotelu, a następnie podeszliśmy jeszcze do świątyni Wat Luang, która znajdowała się kilkaset metrów od naszego hotelu na brzegu rzeki Xe Don, która w Pakse wpada do Mekongu. Świątynia Wat Luang to jedna z najsłynniejszych i największych świątyń miasta. Mieści się tu też szkoła dla mnichów.
Następnego dnia rano ruszyliśmy na wschód w kierunku Tad Lo, ale o tym napiszemy już w kolejnym odcinku.
Najczęściej komentowane