Po kilkudniowym postoju w Vientiane ruszyliśmy dalej na południe. Nasz cel to Konglor, wieś leżąca w dolinie o tej samej nazwie. Aby tam dojechać musieliśmy najpierw w Vientinae dostać się na południowy dworzec autobusowy, który notabene jak sama nazwa wskazuje jest w tym mieście najbardziej wysuniętym dworcem na … północ 🙂 . No ale chyba jego nazwa bardziej pochodzi od tego, że z tego miejsca startują autobusy jadące na południe kraju. Tuk-tuk z centrum na ten dworzec według oficjalnego cennika to wydatek 100.000 LAK, my jednak w naszym hotelu w Vientiane kupiliśmy bilety na autobus z Vientiane do Nahin-Nai po 120.000 LAK, a w cenie mieliśmy od razu transfer na dworzec w Vientiane. Przed 9-tą rano podjechał pod hotel tuk-tuk i ruszyliśmy, po około 45 minutach kręcenia się po okolicznych uliczkach w promieniu może 1 km byliśmy znowu pod naszym hotelem. Nie wiemy jak kierowca układał sobie tę trasę, ale jeździł ciągle w kółko po tych samych uliczkach zabierając kolejnych pasażerów, ale jakby ułożył tę trasę po ludzku to w ciągu maksymalnie 25 minut odwiedzając każdy punkt raz, a nie kilka razy zabrał by i tak ich wszystkich. W końcu ruszyliśmy w kierunku dworca południowego. Z centrum do dworca jest jakieś 10 km. Tam na dworcu kierowca odebrał z kasy nasze bilety i wskazał nam nasz autobus. Był to taki większy bus na dwadzieścia parę osób. Bagaże wylądowały na dachu i po paru minutach ruszyliśmy. Autobus wyjechał tylko za bramę dworca i od razu się zatrzymał. Wtedy do środka wpadła chmara „autobusokrążców” oferujących nam i pozostałym pasażerom dobra wszelakie. Jak się okazało autobus zatrzymał się, bo tu czekał jeden z pasażerów z niewielkim motorem, który wspólnymi siłami wraz z kierowcą i innymi pasażerami wtargaliśmy na dach naszego autobusu, gdzie kierowca go przymocował i ruszyliśmy w drogę.
Przez pierwsze kilkaset metrów autobus zatrzymał się jeszcze chyba 2-3 razy zabierając kolejnych pasażerów. Dziwiliśmy się dlaczego nie mogli oni podejść na dworzec i tam wsiąść do autobusu. Byłoby sprawniej i szybciej. Po wyjechaniu z przedmieść Vientiane autobus jechał dość szybko i żwawo wyprzedał inne pojazdy. Droga, jak nie w Laosie, była raczej płaska i niezbyt kręta. Dopiero ostatnie 39 km to znowu kręta i górska droga o nie najlepszej nawierzchni. Najpierw krętymi serpentynami wjeżdżaliśmy na przełęcz mijając piękne górskie widoki, a potem przy akompaniamencie podobnych widoków zjeżdżaliśmy w dół do doliny. Mijane góry były niesamowite. Ich granie wyglądały jak poszarpane, pełne szpiczastych iglic. Chyba czegoś takiego do tej pory nie widzieliśmy. Po zjechaniu do doliny autobus zatrzymał się parę kilometrów przed Nahin-Nai na rozstaju dróg, pośrodku niczego. Tu była jedna drewniana budka, przy której czekał niewielki tuk-tuk. Nasze bagaże przerzucili z dachu autobusu na dach tuk-tuka i po chwili jechaliśmy kolejne 40 km w kierunki Konglor.
Tuk-tuk kosztował po 25.000 LAK od osoby. Gość tuk-tukiem grzał jak szalony. Jechaliśmy płaską drogą przez dolinę. Mijaliśmy kolejne wsie rozrzucone pośród pól. W oddali po obu stronach majaczyły góry z poszarpanymi graniami. Momentami droga była szutrowa, ale nawet wtedy kierowca nie zwalniał. Kurzyło się niemiłosiernie. Po dojechaniu na miejsce byliśmy cali pokryci warstwą kurzu. Tuk-tuk zatrzymał się przy samym naszym hotelu w Konglor.
Konglor to niewielka wieś na końcu doliny Konglor. Droga tu się kończy. Dalej są już tylko góry. Wokół na polach rośnie tytoń i pasie się bydło. Pełno też tu kur i kaczek. Słychać tylko śpiew ptaków i cykanie świerszczy. Te świerszcze czasami jak wchodziło się do lasu czy między zarośla były tak głośne, że ich cykanie przeszkadzało w normalnej rozmowie. Nigdy jeszcze nie słyszeliśmy tak głośnego cykania. Generalnie atmosfera sielska i typowo wiejska. A nam się to strasznie spodobało, bo chcieliśmy właśnie w końcu gdzieś na chwilę przystopować i trochę odpocząć po kilku tygodniach intensywnego podróżowania.
Po przyjeździe poszliśmy na pierwszy spacer po okolicy i po zachodzie słońca wróciliśmy do hotelu na kolację. W samej wsi jest kilkanaście guesthouse’ów i pensjonatów, ale część z nich wyglądała na puste. Jest też kilka sklepików i restauracyjek. Następnego dnia jeszcze przed świtem obudziło nas pianie kogutów. Gdzieś, tuż za oknem mieliśmy takiego jednego, który codziennie dawał nam się mocno we znaki zaczynając swoje występy już między 3-cią, a 4-tą rano i kończąc między 6-tą, a 7-mą. Co kilkanaście sekund jak automat piał, na co odpowiadały mu inne koguty tworząc swego rodzaju echo. No cóż uroki wsi 🙂 .
Po śniadaniu ruszyliśmy w kierunku jaskini Konglor, której wejście było na końcu drogi, około kilometra od naszego guesthouse’u. Tam przy bramie kupuje się bilety po 65.000 LAK i idzie kolejne kilkaset metrów przez las wśród cykania świerszczy. Dochodzi się do rzeki Nam Hinboun przepływającej przez dolinę. Tu dostaliśmy kapoki i ze sternikiem łodzi ruszyliśmy do jaskini.
Jaskinia Konglor uważana jest za jeden z cudów Laosu i jak się potem przekonaliśmy możemy to z całą stanowczością potwierdzić. Ma ona 7 kilometrów długości. Ukryta jest w laotańskiej części gór Annamskich. Przepływa przez nią rzeka Nam Hinboun tworząc jeden z najdłuższych i największych przepływów podziemnych na świecie. Momentami jest szeroka i wysoka na kilkadziesiąt metrów. Ponoć jej wysokość dochodzi do 100 metrów. Zwiedza się ją płynąc łódką. W jedną stronę łódka w pewnym momencie przybija do brzegu, na który się wychodzi i kilkaset metrów idzie się wśród podświetlanych form skalnych. To jedyne miejsce w całej jaskini gdzie jest sztuczne światło.
Po wejściu do jaskini wsiada się na wąskie, drewniane łódeczki (maks. 2–3 osoby na łódkę) napędzane silnikiem. Zaraz po wyruszeniu ogarnia nas całkowita ciemność. Jedyne źródło światła to nasze czołówki (jak ktoś nie ma własnych to można wypożyczyć je przy przystani łodzi) i oczywiście bardzo mocna czołówka sternika. I tak, nie licząc tego fragmentu przemierzanego pieszo, płynie się ponad pół godziny w ciemnościach, czasami tylko mijając łodzie płynące w przeciwnym kierunku i światło z czołówek ich pasażerów. Podziemna rzeka raz jest spokojna i tafla wody jest całkowicie gładka odbijając oświetlone ściany jaskini, a czasami jest rwąca jak górski potok i wtedy często przepływa się na centymetry pomiędzy wystającymi z wody skałami. Pływający tu sternicy muszą mieć niezłą wprawę, bo pomimo ostrych zakrętów i tych wystających skał płyną w ciemnościach dość szybko. Po drodze czasami łódka ocierała się o dno. W końcu mamy porę suchą i wody w rzece nie jest za dużo.
Jest też moment, gdzie trzeba wysiąść z łódki, którą sternik musi przeciągnąć przez niewielkie spiętrzenie. Dlatego należy pamiętać aby mieć takie obuwie, które można zamoczyć. W końcu w oddali pojawia się światło, to drugi koniec jaskini.
Wypływa się z niej i jeszcze parę minut płynie w górę rzeki do przystani w Dolinie Natane. To bliźniacza dolina Doliny Konglor, tylko leżąca po drugiej stronie góry pod którą przepływa rzeka. Tam po przybiciu do brzegu ma się 2 godziny na zwiedzenie okolicy. Można też i dłużej, ale wtedy trzeba kupić drugi bilet na powrót. Na miejscu jest kilka barów i ewentualnie można wypożyczyć rowery aby zobaczyć okolice. My wybraliśmy się na krótki spacer drogą przez las. Znowu towarzyszyły nam niezwykle głośne świerszcze. Po około godzinie wróciliśmy do przystani. Tam czekał na nas nasz sternik i zaczęliśmy płynąć z powrotem.
W drugą stronę płynie się już bez przerwy przez całą jaskinię. Na małym spiętrzeniu znowu trzeba wysiąść z łódki i przejść po skałach, ale w tę stronę sternik nie wysiada tylko przepływa spiętrzenie z prądem rzeki. Szkoda tylko, że łódki mają dość głośne silniki, których hałas czasami potęgują jeszcze bliskie ściany jaskini. Ale i tak rejs tą podziemną rzeką robi piorunujące wrażenie. Czytaliśmy, że wiele osób w pewnym momencie ma już dość i nie może się doczekać kiedy ujrzy dzienne światło, ale dla nas ten rejs mógłby trwać nawet dłużej. Byliśmy pod wrażeniem potęgi natury, że rzeka potrafiła stworzyć coś takiego w skałach.
Ciekawa jest też historia jak ta jaskinia została odkryta. Jest tu kilka teorii, ale wszystkie sprowadzają się do tego, że mieszkańcy Konglor obserwując rzekę wypływającą spod góry, dostrzegali różne przedmioty niesione jej nurtem jak np. ścięte maczetą drzewa, puste pojemniki po ryżu, czy wypływające kaczki. Dzięki temu doszli do wniosku, że rzeka musi wcześniej przepływać przez wieś położoną po drugiej stronie góry, o której istnieniu wiedzieli, ale do której drogę znali tylko przez góry. Zdecydowali się na eksplorację jaskini. Dzisiaj również można wybrać opcję trekingu przez góry z Konglor do Doliny Natane i potem powrót łodzią podziemną rzeką. Ponoć taki treking zajmuje 5-6 godzin i jest dość ciężki.
Po powrocie z rejsu wróciliśmy do hotelu, a potem poszliśmy na spacer po wsi. Doszliśmy na plażę nad rzeką nad którą leży wieś Konglor. Tam bawiło się dużo miejscowych dzieci. My nie zdecydowaliśmy się na kąpiel, bo niski stan wody powodował, że w wodzie było dużo gałęzi, liści i wodorostów, co nie zachęcało do zanurzenia się. Potem jeszcze odwiedziliśmy lokalną świątynię, a następnie ruszyliśmy przez pola do innej plaży czekając na zbliżający się zachód słońca. Kolejnego dnia zrobiliśmy sobie labę. Jedynie po południu wybraliśmy się na kolejny spacer przez dolinę, tym razem wychodząc daleko poza naszą wieś.
Dolina Konglor to idealne miejsce gdzie po ekscytującym rejsie podziemną rzeką można odpocząć od zgiełku miasta na łonie natury i w wiejskim otoczeniu. Dla chętnych, obok kasy biletowej do jaskini, jest też wypożyczalnia rowerów. Zwiedzając Laos trzeba tu koniecznie zajrzeć.
Najczęściej komentowane