Do Vientiane w środkowym Laosie dotarliśmy samolotem z Luangnamtha na północy kraju. Lot trwał godzinę i trochę bujało, szczególnie jak samolot zaczął podejście do lądowania. Bilet z bagażem kosztował nas po 670.000 LAK od osoby. Z lotniska do hotelu mieliśmy ponad 6 km, więc planowaliśmy wziąć taksówkę, ale po wyjściu z hali przylotów naszą uwagę zwróciły znaki kierujące do przystanku autobusowego, skąd miały odjeżdżać autobusy do centrum miasta. Postanowiliśmy sprawdzić tę opcję. Przystanek jest na końcu podjazdu pod lotnisko w prawą stronę po wyjściu z hali. Okazało się, że autobus do centrum kosztuje 15.000 LAK i konduktorka powiedziała nam, że dojedziemy nim tam gdzie chcemy. Zapakowaliśmy się więc do środka i już po chwili jechaliśmy przez Vientiane. Rzeczywiście okazało się, że przystanek był 160 metrów od naszego hotelu, który był przy spokojnej, bocznej uliczce.
Vientiane to stolica Laosu. Mieszka tu ponad 820 tys. mieszkańców i jest to największe miasto kraju. W 1827 miasto zostało całkowicie zniszczone, oprócz dwóch świątyń przez armię syjamską. Deportowano też z niego całą ludność. Teren miasta zaczęła porastać dżungla. W 1893 Vientiane został przejęty przez Francuzów, którzy od 1899 roku uczynili z niego stolicę francuskiego protektoratu Laosu. Francuzi odbudowali miasto w stylu kolonialnym oraz ważne obiekty religijne. Napłynęło wtedy do niego też dużo Wietnamczyków. Vientiane nie ucierpiał podczas japońskiej okupacji czy późniejszej wojny domowej. Po uzyskaniu przez kraj niepodległości w 1953 został administracyjną stolicą kraju i wybudowano tu budynki rządowe, budynek Zgromadzenia Narodowego czy Pałac Królewski. Jednak do 1975 roku siedzibą głowy państwa był Luang Prabang, gdzie rezydował król, tak więc to Luang Prabang było rzeczywistą stolicą i dopiero w 1975 roku, gdy komuniści obalili monarchię, Vientiane stało się pełnoprawną stolicą kraju. Miasto leży na lewym brzegu Mekongu, po którego drugiej stronie jest już Tajlandia. Co ciekawe, w mieście nie ma żadnego przejścia granicznego. Dopiero kilkanaście kilometrów za miastem znajduje się most przyjaźni laotańsko-tajskiej, wybudowany w 1994 roku, którym można przekroczyć granicę. W ogóle Mekong wydaje się nie wykorzystany. Nie ma tu żadnych łódek, którymi można by popływać po rzece i nad samym brzegiem niewiele się dzieje. Vientiane to także bardzo spokojne miasto, a szczególnie jak na stolicę. Nie ma tu typowego gwaru dużych miast. Ulice wydają się trochę senne, ruch nie jest zbyt intensywny, a zabudowa też nie jest jakoś specjalnie wielkomiejska. Co ciekawe wydaje się, że wszystkie samochody, które się tu poruszają są najwyżej kilkuletnie, nie widać tu starszych. A do tego pewnie z 40% samochodów jeżdżących po mieście to raczej wyższej klasy duże pick-upy lub samochody terenowe 4×4. Natomiast bardzo drogie jest tu poruszanie się tuk-tukami. Ich kierowcy mają wydrukowane oficjalne cenniki z cenami i od tego zaczynają dyskusję. Oczywiście można trochę negocjować, ale wtedy nawet jak się coś urwie i tak dalej jest to relatywnie drogo. Na przykład dworce autobusowe są tu umiejscowione około 10 km od centrum i dojazd tam kosztuje oficjalne 100.000 LAK, podczas gdy potem bilet na autobus na dystans ponad 260 km kosztuje mniej niż 100.000.
My w Vientiane spaliśmy trzy noce. Według nas jeden cały dzień spokojnie wystarczy aby zwiedzić to miasto. Zaraza po przyjeździe wybraliśmy się na pierwszy rekonesans. Od razu okazało się, że praktycznie na każdym kroku są tu jakieś świątynie. Przeważnie zajmują one dość duży teren i składają się z kilku obiektów. Już podczas pierwszego spaceru zobaczyliśmy między innymi świątynie Wat Mixay, Wat Xieng Ngeun, Chinese Temple i Wat Chan, a kręciliśmy się tylko w okolicach hotelu i brzegu rzeki.
Niedaleko brzegu Mekongu jest też niewielki park, gdzie po 17-tej każdego dnia ustawia się nocny targ. Można tu kupić praktycznie wszystko. W okolicach targu rozstawiają się natomiast uliczne wózki z jedzeniem i okolica zmienia się w wielką uliczną restaurację. Wzdłuż samej rzeki, niemniej jednak oddalony od jej brzegów o dobre kilkaset metrów prowadzi betonowy bulwar. Tu wieczorami gromadzą się fanki aerobiku i wspólnie ćwiczą przy głośnej muzyce.
Dalej na wschód znajduje się „zagłębie” małych pawilonów w jednej części restauracyjnych, a dalej oferujących głównie ciuchy. Jednak ceny tu nie są atrakcyjne w porównaniu do street foodu w okolicach nocnego targu. Mijając te pawilony dochodzi się do pomnika Chao Anouvong, jednego z królów Laosu. U jego podstawy stało setki niewielkich figurek koni i słoni. Za pomnikiem rozciąga park, którym można dotrzeć do tylnej ściany Pałacu Królewskiego.
„Prawdziwe”zwiedzanie największych atrakcji miasta rozpoczęliśmy następnego dnia rano. Tuk-tukiem, za 40.000 LAK pojechaliśmy do Pha That Luang. To największa świątynia i stupa w mieście, która jest uważana za najważniejszą narodową budowlę i symbol Laosu. Jest to też najświętsze miejsce w kraju z uwagi na relikwię w postaci fragmentu kości Buddy. Stupa ma 45 metrów wysokości i pomalowana jest na złoty kolor. To pierwsza z tych dwóch świątyń nie zniszczonych w 1827 roku. Wejście kosztuje 10.000 LAK. Tuż obok jest tam też świątynia Wat That Luang Tai.
Na placyku przed stupą Pha Taht Luang stoi pomnik króla Sai Setthathirath. A dalej rozciąga się gigantyczny wybetonowany i pusty plac, na którym stoi tylko wieki maszt z flagą Laosu. To chyba miejsce tutejszych parad, pochodów i uroczystości, przyjemniej tak to wygląda.
Po drugiej stronie tego dużego placu, w niewielkim parku stoi Pomnik Rewolucji z gwiazdą na szczycie.
Następnie już na piechotę ruszyliśmy w kierunku Parku Patuxay czyli dużego palcu otoczonego ulicami, w środku którego stoi brama zwycięstwa Patuxay, czyli swego rodzaju łuk triumfalny wybudowany w 1962, choć niektóre źródła podają, że latach 1957-1968, na cześć tych co walczyli o niepodległość Laosu z Francuzami. Patuxay najlepiej wygląda z pewnej odległości. Ponoć zbudowano go z betonu podarowanego przez USA do budowy lotniska i dlatego złośliwi nazywają go „pionowym pasem startowym”.
Na jednej z jej ścian jest umieszczona tablica mówiąca kiedy i dlaczego brama powstała i między innymi jest tam napisane, że jest „potworem z betonu” i że „z bliska sprawia jeszcze gorsze wrażenie niż z oddali”, co jest dość nietypowym opisem jakby nie było zabytku. Za 3.000 LAK można wejść na jej taras widokowy, skąd rozciąga się panorama miasta. W parku Patuxax stoi też pomnik wykonany w całości z ceramicznych filiżanek, talerzy itp. Całkiem ciekawie to wygląda.
Wokół ulic okalających Park Patuxay stoją budynki rządowe i ministerialne. Niedaleko placu, na którym stoi Patuxay znajduje się duży kompleks świątyni Wat That Phoun. Następnie idąc w kierunku rzeki doszliśmy do Rannego Targu, który jest usytuowany w pobliżu Centralnego Dworca Autobusowego, ale ten okazał się bazarem z tekstyliami i elektroniką i był całkowicie dla nas nieinteresujący.
Poszliśmy więc dalej w kierunku świątyni Wat Si Muang gdzie byliśmy świadkami jakiejś ceremonii religijnej, podczas której mnich najpierw błogosławił siedzące wokół niego osoby, a potem zawiązywał im na nadgarstkach jakieś sznureczki.
Po wizycie w tej świątyni skierowaliśmy się w kierunku kolejnej Wat Phiavat, ale po drodze jeszcze trafiliśmy na inną – City Pillar Shrine.
W końcu dotarliśmy do jednych z najsłynniejszych tutejszych świątyń Ho Phra Keo i Wat Sisaket, które znajdują się tuż obok Pałacu Prezydenckiego. Do obu z nich wejście kosztuje po 10.000 LAK i w obu nie można wewnątrz robić zdjęć. Pierwsza z nich obecnie pełni rolę muzeum sztuki religijnej otoczonego małym, ale ładnym ogrodem. Druga z nich, zbudowana w 1818, być może jest najstarszą świątynią wciąż stojącą w mieście i była drugą z tych dwóch nie zniszczonych w 1827 roku przez armię Syjamu. Sama świątynia okrążona jest przez swego rodzaju krużganki, w których ścianach umieszczonych zostało około 2.000 małych posążków Buddy. Teren świątyni otacza ogród z laotańskim cmentarzem.
Ostatnim punktem naszego zwiedzania była czarna stupa That Dam zbudowana w XVI wieku i pokryta wtedy złotem. W 1827 roku podczas najazdu Tajów złoto zostało złupione i od tego czasu zostały tylko cegły, które z czasem pociemniały. Obecnie stupa zaczyna obrastać trawą czy małymi drzewami.
Ostatniego dnia pobytu w Vientiane wybraliśmy się do Parku Buddy, który leży ponad 25 kilometrów od centrum miasta. Można się tam oczywiście dostać tuk-tukiem, ale za taki kurs w dwie strony plus oczekiwanie podczas zwiedzania tuk-tukowcy chcą 350.000 LAK!!!. Pojechaliśmy więc na własną rękę miejskim autobusem numer 14, który kosztuje w jedną stronę 8.000 LAK. Autobus kursuje co 20 minut i odjeżdża z przystanku obok Centralnego Dworca Autobusowego. My spotkaliśmy go już jadącego podczas marszu na przystanek i udało nam się go zatrzymać na ulicy i „dosiąść się” już w trasie. Autobus jedzie koło 45-60 minut, mija most przyjaźni i zatrzymuje się tuż przed bramą parku. Wejście do parku kosztuje 15.000 LAK. Sam park jest niezbyt duży , ale znajduje się w nim 200 posągów nie tylko Buddy, ale także hinduskich bogów Shivy i Vishnu. Jest tu też dziwna budowla, do której można wejść do środka i potem wąskimi schodkami dostać się na jej kopułę, skąd można zobaczyć cały park z góry. Posągi są rożnej wielkości i formy. Niektóre z nich są całkiem wymyślne i w sumie warto to zobaczyć. Przystanek powrotny jest również tuż przy bramie parku tylko po drugiej stornie ulicy.
Po powrocie poświęciliśmy czas pisaniu bloga i planowaniu kolejnych etapów podróży. Wieczór jak i poprzednie spędziliśmy w okolicach nocnego targu zajadając się tutejszym, smacznym ulicznym jedzeniem.
Vientiane to faktycznie nietypowe jak na stolicę i duże miasto miejsce. Panuje tu swego rodzaju dziwny spokój. Jedynym wyjątkiem jest tu może nocny targ, gdzie zawsze jest dużo osób. Naszym zdaniem warto odwiedzić to miasto podczas podróży po Laosie. Co nam się nie podobało to fakt, że panuje tu prawdziwa dyskryminacja cudzoziemców. Praktycznie wszędzie za wejścia cudzoziemcy muszą płacić ponad trzykrotnie więcej niż Laotańczycy. Za każdym razem tłumaczyłem kasjerkom sprzedającym bilety, że nie jest to w porządku i jest to objawem dyskryminacji obywateli innych krajów, ale tylko raz udało mi się skłonić kasjerkę, do policzenia nam taniej, ale wciąż nieco drożej niż Laotańczykom, za wejście.
Najczęściej komentowane