Can Tho to najlepsza baza wypadowa aby zobaczyć deltę Mekongu, a przede wszystkim słynne pływające targi, których w okolicy jest kilka. My również wykorzystaliśmy okazję i będąc parę dni w Can Tho, jeden z nich poświęciliśmy na wycieczkę po delcie. Na wyprawę łodzią wybraliśmy się nazajutrz po dotarciu do Can Tho, gdyż z informacji jakie nam się udało uzyskać to był ostatni dzień kiedy pływające targi działały jeszcze w miarę normalnie, ponieważ w kolejnych dniach z okazji zbliżającego się wietnamskiego nowego roku Tet, handel na nich stopniowo zamierał. Niestety to spowodowało, że nie mieliśmy możliwości dokładnego sprawdzenia ofert i tylko po krótkim rekonesansie zdecydowaliśmy się na ofertę hotelu Kim Long, w którym się zatrzymaliśmy. Tak więc na pewno przepłaciliśmy za tę wycieczkę, no ale alternatywą było, że nie uda nam się zobaczyć tych pływających targów. Potem w kolejnych dniach okazało się, że można śmiało wynająć łódki bezpośrednio w porcie i jest to na pewno taniej. Jednak trzeba porównywać także program wycieczki, bo różnią się one dość mocno i najtańsze oferty to tylko okazja aby zobaczyć jeden targ i nic więcej. My w cenie mieliśmy dwa pływające targi, wizytę w fabryce makaronu ryżowego, spacer wzdłuż jednego z kanałów do sadu owocowego, rejs po wąskich kanałach wśród namorzyn i do tego wszystkiego w cenie były już bilety wstępu i angielskojęzyczny przewodnik, za którego normalnie trzeba dodatkowo dopłacać.
Ponieważ pływające targi działają głównie wcześnie rano, to aby dopłynąć do nich na czas należy wyruszyć przed świtem. My ruszyliśmy z hotelu o 5-tej rano, a ponieważ do portu mieliśmy dosłownie 3 minuty na piechotę, to już o 5:05 byliśmy na łodzi. Wokół panowały jeszcze zupełne ciemności i dopiero po jakiś 40 minutach zaczęło się rozjaśniać.
Na łodzi było nas w sumie sześć osób: nasza dwójka plus jeszcze jedna para Amerykanów, którzy też spali w naszym hotelu oraz przewodniczka i młody chłopak, który był sternikiem. Mimo, że wokół panowały jeszcze ciemności to ruch i w porcie i na rzece był już dość spory. Co chwila naszą łódkę wyprzedzały większe łodzie z turystami także zmierzające w kierunku pływającego targu oraz inne miejscowe łodzie.
Po drodze mijaliśmy nadbrzeżne stacje benzynowe dla łodzi, przybrzeżne knajpki, które już oferowały śniadania, czy targowiska położone na stałym lądzie, które także już rozpoczynały swoją działalność. Czasami zdarzały się również takie łódki pływające restauracje, na których kobiety nawoływały przepływających obok aby skorzystać z ich oferty. Można u nich zamówić między innymi Pho bo, czyli wietnamską zupę na bulionie wołowym z makaronem ryżowym i różnymi dodatkami. Wietnamczycy zajadają się takimi zupami zarówno na śniadanie, jak i na obiad oraz kolację. Po około 40-50 minutach rejsu dopłynęliśmy do pierwszego pływającego targu Cai Rang. Za nami niebo powoli stawało się jasne, ale na targu było jeszcze szaro i dopiero po kilkunastu minutach zrobiło się zupełnie jasno. Panował tu niezły ruch. Pełno było mniejszych i większych łodzi, z których oferowano głównie owoce, warzywa oraz noworoczne kwiaty. Do tych łodzi podpływały mniejsze, na których przypływali kupujący. Niektóre łodzie sprzedawców są całkiem duże i ludzie trudniący się sprzedażą po prostu na nich mieszkają. Widać więc czasami suszące się pranie albo kogoś kto właśnie pierze lub zmywa naczynia. Na tym targu odbywa się głównie handel hurtowy. Rolnicy przywożą tu swoje plony aby nie musieć płynąć dalej do miasta, natomiast kupujący z miasta przypływają tu aby się zaopatrzyć w towary, które potem odsprzedają na „lądowych” targach w mieście. Panuje tu swego rodzaju specjalizacja i dana łódź sprzedaje jeden lub maksymalnie kilka rodzajów owoców i/lub warzyw. Na małych masztach na dziobie sprzedawcy zawieszają owoce i warzywa, którymi handlują, aby z daleka było widać co na danej łodzi można kupić. Było to bardzo ciekawe i kolorowe miejsce.
Po kilkudziesięciu minutach spędzonych na targu popłynęliśmy dalej. Wzdłuż brzegu kanału, którym płynęliśmy ciągnęły się domki na palach, które sprawiały wrażenie raczej biednych. Często były też swego rodzaju wiaty, gdzie również handlowano owocami oraz warzywami i stały przy nich łodzie, z których rozładowywano lub załadowywano na nie towar. W poprzek kanału co jakiś czas pływały promy, którymi mieszkańcy przeprawiali się pomiędzy brzegami.
Na brzegach kanału było dużo śmieci. Również w wodzie pływało niemal wszystko, plastikowe torebki, pojemniki po jedzeniu, butelki a nawet zdarzały się i buty. Dodatkowo płynęło dużo hiacyntów wodnych, które miejscami tworzyły duże skupiska. Pływające śmieci i hiacynty często wkręcają się w śruby łodzi i widok sterników uwalniających z nich śruby był dość częsty. Nasz sternik też kilka razy musiał wyciągać śrubę z wody i uwalniać ją z plastikowych torebek czy wkręconych korzeni hiacyntów.
Kolejnym etapem naszej wycieczki była fabryka makaronu ryżowego. Sternik odbił z głównego kanału w jeden z mniejszych i tam przybił do brzegu. Po wyjściu z łodzi przeszliśmy kawałek do tej fabryki. Widzieliśmy tam cały proces przygotowywania makaronu ryżowego począwszy od mieszania mąki ryżowej z mąką z innych zbóż w proporcji 80%/20%. Do tego dodaje się wodę i tworzy się rzadkie ciasto, które następnie wylewa się na duże okrągłe płyty podgrzewane ogniem, który powstaje ze spalania resztek ryżu uzyskanych po wymłóceniu ziarna. Wygląda to jak smażenie wielkich naleśników. Następnie taki placek nawija się na wałek z drewna i przekłada na maty, na których potem suszy się go na słońcu. Na koniec takie wielkie okrągłe plastry, które wyglądają trochę jakby były z tworzywa, przepuszcza się przez specjalną maszynę, która trochę jak niszczarka do dokumentów z plastra robi nitki.
Po wizycie w fabryce makaronu popłynęliśmy do kolejnego pływającego targu w pobliżu Phong Dien. Tu było już znacznie mniej łodzi. Ponoć duża część handlujących wyjechała już do rodzin na nowy rok. Łodzie handlujących były tu w większości mniejsze niż na pierwszym targu. Można było tu także kupić sobie kawę z pływającej kawiarni czy zamówić posiłek z pływającej restauracji, co zrobił nasz sternik. Sternik kupił też trochę owoców, którymi potem stopniowo nas częstował. Mieliśmy okazję popróbować różnych lokalnych owoców prosto z łodzi i na łodzi 🙂 .
Chcieliśmy też kupić jakieś owoce dla siebie na później, ale przewodniczka powiedziała nam, że po powrocie do Can Tho pójdzie z nami na targ w mieście i tam kupimy je taniej. Po wizycie na tym drugim targu zaczęliśmy wracać w kierunku Can Tho. Odbiliśmy z kanału, którym przypłynęliśmy w bok w mniejszy, bardziej dziki kanał. Potem dobiliśmy do brzegu i wraz z przewodniczką ruszyliśmy spacerem wzdłuż kanału do sadu owocowego.
Po drodze jak i w samym sadzie Nga, bo tak miała na imię przewodniczka, pokazywała nam różne rośliny i owoce. W samy sadzie mogliśmy też popróbować niektórych owoców prosto z drzewa. Następnie doszliśmy do małej restauracyjki, gdzie zatrzymaliśmy się na lunch. Po lunchu wróciliśmy na łódkę i kontynuowaliśmy nasz rejs.
Płynęliśmy przez wąskie kanały porośnięte wzdłuż bujną roślinnością, głównie namorzynami i palmami. To był najładniejszy odcinek rejsu jeśli chodzi o otaczającą nas naturę. Czasami obok łodzi wyskakiwały ryby, a po brzegu pełzały inne mniejsze, które mogą żyć też poza wodą. Takie ryby zamieszkują okolice lasów namorzynowych i mogą nawet przez kilka miesięcy przeżyć bez wody, zakopane w mule. My już kiedyś je widzieliśmy na Madagaskarze.
Po jakimś czasie dopłynęliśmy tym wąskim kanałem do głównego kanału, którym płynęliśmy w poprzednią stronę i już nim wróciliśmy do Can Tho.
W porcie byliśmy po 12-tej. Pożegnaliśmy się ze sternikiem i wraz z parą amerykanów i Nga poszliśmy na miejscowy targ na zakupy owoców. Nga opowiadał nam o różnych nieznanych nam owocach i mówiła jak je jeść. Dzięki niej zapłaciliśmy też dużo mniej, bo ona dostawała ceny lokalne, a będąc tam samemu na pewno byśmy płacili więcej, w cenach dla turystów. Po wizycie na targu Nga odprowadziła nas do hotelu i tu nasza wycieczka dobiegła końca. Pływające targi to na pewno są miejsca, które warto zobaczyć pomimo, że są one obecnie bardzo turystyczne. Również wizyty w fabryce makaronu i sadzie owocowym były interesujące. Dlatego wybierając się na wycieczkę na pływający targ warto wybrać, wprawdzie droższą, ale o wiele ciekawszą, pełną opcję, a nie tańszą czyli wizytę tylko na targu Cai Rang.
Pingback: Jedyny w swoim rodzaju targ – Maeklong Railway Market – Bachurze i ich podróże