Senegal

Saint Louis

Nasza droga do Saint Louis na północy Senegalu nie była łatwa. Po śniadaniu taksówką pojechaliśmy na dworzec autobusowy Dakar Dem Dikk. Według informacji jakie wcześniej uzyskaliśmy, właśnie z tego dworca ruszają tak zwane brązowe autobusy do Saint Louis, czyli takie odpowiedniki naszych PKS-ów. Na dworcu byliśmy o 8.20, bo czytaliśmy, że trzeba być rano, gdyż potem może być ciężko z transportem. Okazało się, że autobus do Saint Louis odjechał o 7.00 rano, a wprawdzie następny będzie o 15.00, ale jest już pełny! Powiedziano nam, że możemy pojechać na inny dworzec i może tam uda nam się coś złapać. A więc kolejna taksówka i w drogę. Powoli zaczynały się już dakarskie korki. Tuż przed tym drugim dworcem po prostu utknęliśmy. Postanowiliśmy więc wysiąść aby nie tracić czasu i podejść kawałek na piechotę. Zaraz za bramą dworca dopadło nas kilku gości i każdy zaczął się pytać dokąd chcemy jechać. Jeden z nich miał coś na wzór identyfikatora i powiedział, że jest z obsługi dworca i nam pomoże. Oczywiście potem okazało się, że gość chce kasę za pomoc. Dopytał jeszcze czym chcemy jechać, czy busem, autobusem czy 7 miejscową taksówką. Koszt taksówki i autobusu jest ten sam, ale autobus miał być dopiero za dwie godziny. Wahaliśmy się między busem a taksówką. Bus był wprawdzie tańszy, ale nie wiadomo było kiedy zbierze się komplet pasażerów, a taki bus nie ruszy dopóki nie jest pełny. Do kompletu brakowało jeszcze pięć osób. Taksówka zaś była już gotowa, brakowało tylko dwóch pasażerów, czyli nas. Był to strasznie stary, zdezelowany Peugeot kombi, gdzie w bagażniku była dodatkowa kanapa dla pasażerów. Jako ostatni pasażerowie my właśnie wylądowaliśmy na tej kanapie wraz z pokaźnych rozmiarów murzynką. W naszej colective taxi była jeszcze Francuzka z mężem Senegalczykiem i dwójką małych dzieci, którzy siedzieli na standardowej, tylnej kanapie. Z przodu obok kierowcy siedział jeszcze jakiś starszy mężczyzna, który podróżował z naszą sąsiadką z kanapy. Część bagaży była w okrojonym bagażniku za naszą kanapą, a reszta na dachu. W momencie kiedy podniesiono oparcie kanapy przed nami i drzwi taksówki się zamknęły, poczuliśmy jak tu jest cholernie ciasno i praktycznie nie jesteśmy w stanie ruszać nogami a między głową a podsufitką mieliśmy może z pięć centymetrów. Wszystko fajnie, tylko w takiej ciasnocie i bez możliwości poruszenia się mieliśmy spędzić między cztery a pięć godzin. No ale nie było już odwrotu.

Taksówka ruszyła o 9.30, do przejechania mieliśmy jakieś 250 km. Oczywiście tuż po wyjechaniu z dworca taksówka ugrzęzła w korkach i wlokła się niemiłosiernie. Przez pierwsze dwie godziny przejechaliśmy niecałe 50 km. Temperatura wewnątrz oscylowała wokół 36-37 stopni, a czasami dochodziła nawet do 40 stopni. Co jakiś czas kierowca się zatrzymywał i kupował sobie wodę czy kawę, ale nigdy nawet nie zapytał się czy ktoś chciałby wysiąść. Z taksówki nikt nie wysiadał, więc my uwięzieni na kanapie w bagażniku nie mieliśmy szans się wydostać i rozprostować. Na każdym takim krótkim postoju do okien podbiegała grupa przydrożnych sprzedawców oferując wodę w torebkach, orzeszki, mandarynki paczkowane po kilka sztuk w foliowe rękawy czy gotowane jajka. Wkładali to wszystko przez otwarte szyby w przednich drzwiach samochodu i liczyli, że ktoś się skusi. My nawet jakbyśmy chcieli to nie byliśmy w stanie wyciągnąć pieniędzy z kieszeni. Gdy taksówka wyjechała już z okolic Dakaru, korki się skoczyły, ale i tak było dosyć ciasno, gdyż po drodze mijaliśmy wsie i miasteczka z progami zwalniającymi i tłumem ludzi przy drodze. Do tego te wielkie, przeładowane ciężarówki wlekące się 30-40 km/h, czy lokalne busy zatrzymujące się bez ładu i składu gdzie popadnie. Gdy po czterech godzinach okazało się, że nawigacja pokazuje nam, iż do celu jest jeszcze ponad 100 km, to trochę się przeraziliśmy. Ku naszemu zaskoczeniu droga nagle stała się dobrej jakości, bez tej ilości wsi i miasteczek i nasza taksówka coraz dłuższymi momentami rozpędzała się nawet do 75-80 km/h. Nasza radość była jeszcze większa gdy po czterech godzinach i czterdziestu minutach, 50 km przed celem, wysiadła nasza sąsiadka z kanapy i towarzyszący jej mężczyzna. Nagle mogliśmy się ruszać, co za ulga! Do Saint Louis dojechaliśmy po pięciu godzinach i dwudziestu minutach. Collective taxi skończyła swój kurs na południu miasta, i już zwykłą miejską taksówką musieliśmy dojechać kolejne ponad 5 km do naszego hotelu. Tradycyjnie już kierowca nie bardzo wiedział gdzie ma jechać, więc prowadziliśmy go kierując się naszą nawigacją. Dotarliśmy na miejsce ok 15.30. Zostawiliśmy plecaki i ruszyliśmy w miasto coś zjeść i się rozejrzeć. Saint Louis leży u ujścia rzeki Senegal do Oceanu Atlantyckiego, blisko granicy z Mauretanią. Mieszka tu ponad 183 tyś ludzi, a założone zostało w 1659 roku jako pierwsza, francuska osada kolonialna w Afryce. Na początku leżało na wyspie na rzece Senegal, na której znajduje się nasz hotel, ale potem rozrosło się i objęło swoim zasięgiem także stały ląd po obu stronach rzeki. Kiedyś była to stolica francuskich terytoriów zależnych w Afryce Zachodniej, a potem stolica Senegalu i połączonej z nim Mauretanii. Dopiero w 1958 po upadku kolonialnej potęgi Francji straciło swoją rangę. Zabytkowe centrum wpisane jest na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Spacerując po uliczkach Saint Louis, których część jest bez utwardzonej nawierzchni, z pozostałościami zabudowy kolonialnej, dotarliśmy do mostu łączącego wyspę z zachodnią częścią miasta, położoną na wąskim półwyspie.

Pozostałości zabudowy kolonialnej
Jedna z uliczek w centrum
Miejscowe, kolorowe busy
Najokazalszy gmach w mieście
Postój miejscowych dorożek
Ulica w centrum

Naszą uwagę przyciągnęły duże, kolorowe łodzie rybackie po obu stronach rzeki. Na brzegu siedzieli rybacy naprawiający swoje sieci.

Łodzie rybackie na rzece Senegal
Rzeka Senegal w Saint Louis
Kolorowa łódź rybacka
Rybacy naprawiający swoje sieci

Po przejściu przez most do zachodniej części miasta znaleźliśmy się jakby w innym mieście, a raczej wiosce rybackiej. Wszystko wyglądało dużo biedniej niż w centrum na wyspie. Na plaży nad oceanem jak zawsze pełno było grających w piłkę.

Widok na zachodnią część miasta
Brzeg zachodniej części miasta
Ulica w zachodniej części miasta
Plaża nad oceanem pełna miejscowych piłkarzy i nie tylko

Wróciliśmy do centrum. Czasami na ulicach zaczepiały nas żebrzące dzieci. Nie były bardzo natarczywe ale potrafiły iść za nami spory kawałek. Generalnie jest tu relatywnie dużo dzieci na ulicach.

Miejscowe dzieci …
… niestety często bawią się wśród śmieci
Szkoła – dzisiaj zajęcia odbywają się na świeżym powietrzu

Szukając jakiejś agencji turystycznej aby dowiedzieć się jak dojechać do pobliskich parków narodowych, trafiliśmy na Aliou Ciss człowieka, który zajmuje się obsługą turystów na swój własny rachunek. Na początku pomagał on nam w tłumaczeniu gościa z agencji, który ni w ząb nie mówił po angielsku. Jednak szybko zorientowaliśmy się, że lepiej gadać bezpośrednio z Aliou i po rozmowie oraz negocjacjach cenowych umówiliśmy się z nim na następny dzień aby zabrał nas swoim samochodem do dwóch parków. W drodze do domu zatrzymaliśmy się jeszcze w lokalnej restauracji, gdzie byliśmy jedynymi klientami i zjedliśmy kolację – ryby z ryżem i sosami (Yassa au poisson i Thiou au poisson), popijając sokiem z tamaryndowca.

Miejscowy mini-targ
Miejscowy mini-targ
Miejscowy mini-targ

Zasypialiśmy i obudziliśmy się przy dźwiękach beczących owiec, które mieszkają gdzieś tuż obok nas 🙂 .

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*