Benin

Na spotkanie dzikiego zwierza – safari w Pendjari

Będąc w Beninie postanowiliśmy wybrać się na safari do Parku Narodowego Pendjari. Jeszcze będąc w Togo nasz przewodnik Greg, polecił nam kontakt do Sanny’ego, który organizuje safari w tym parku i miał być najlepszym tropicielem lwów. Okazało się, ze Sanny jest nie tylko przewodnikiem, ale ma także niewielki hotel w Natitingou, skąd można wyruszyć do parku. Na wycieczkę wybrały się z nami również Basia, która była już tam cztery lata temu oraz Hanka, dla której tak jak i dla nas była to pierwsza wyprawa w tamte strony. Z Cotonou do Natitingou jest ponad 530 km. Nam udało się zabrać z bagażami z Sannym, który akurat wracał swoim samochodem z Cotonou do domu. Ale ponieważ miał już umówionych wcześniej dwoje pasażerów, parę francusko-belgijską, to miejsca starczyło tylko dla nas, a dziewczyny pojechały do Natitingou autobusem. Wyruszyliśmy z Cotonou o 6:50 rano. Sanny podjechał po nas swoją Toyotą Hilux, ale ponieważ cały zamknięty bagażnik był już wypełniony zakupami jakie Sanny wiózł z Cotonou do domu to nasze bagaże wylądowały na wierzchu na pace. Początkowo Sanny nie miał linki aby je przymocować więc jechaliśmy bardzo spokojnie szukając jakiegoś sklepu gdzie można by było takie linki kupić. Jako że było bardzo wcześnie to przydrożne sklepiki były jeszcze pozamykane i trochę czasu nam zajęło aż w końcu trafił się jakiś otwarty gdzie Sanny nabył te linki i mogliśmy śmielej ruszyć na północ. Po drodze Sanny zatrzymywał się kilkakrotnie aby kupić a to ananasy, a to ogromne kiście bananów. Wszystko to dla swojego hotelu. No ale i nam wytargował super cenę za banany i finalnie za trzy duże kiście wyszło mniej niż na początku chcieli od nas za 4 banany.

Nasz samochód
Przydrożne stragany z ananasami
Po drodze można kupić maniok

Zatrzymaliśmy się też na kawę w przydrożnej kawiarni. Droga początkowo była całkiem dobra ale z czasem pojawiały się coraz większe dziury. Najgorzej było po minięciu miasta Prekete. Tu czasami w ogóle nie dało się jechać drogą tylko trzeba było się przebijać poboczem. Pomimo że jechaliśmy dużym samochodem pół terenowym to i tak nie było łatwo. Strasznie nas wytrzęsło, a dziury przebiły nawet chyba te z Madagaskaru, gdzie wydawało nam się że już gorszych dróg być nie może. Sami zobaczcie fragment tej drogi. W mieście Bassila zatrzymaliśmy się na szybki lunch. Do jedzenia był taki lokalny ser smażony na głębokim tłuszczu i ryż. Drogę urozmaicał nam Sanny który cały czas śpiewał, klaskał a nawet tańczył do muzyki z radia oczywiście cały czas prowadząc samochód a do tego często jeszcze obsługując telefon. Po prostu człowiek orkiestra 🙂 . My na miejsce dotarliśmy około 16:45, po ponad 9,5 godzinach drogi. U Sannyiego w hotelu nie było wolnych pokoi więc Sanny zawiózł nas do hotelu Kaba prowadzonego przez jego znajomych. Dziewczyny dojechały autobusem, w którym spędziły 12 godzin, po 19-tej. Pod wieczór Sanny przysłał kierowcę, który miał nas zabrać do niego do hotelu Le Belier na kolację. My jednak, za namową Basi, stwierdziliśmy że nie chcemy jeść w hotelu i wolimy pojechać do lokalnej restauracji w mieście. Udało nam się namówić kierowcę Sannyiego aby nas tam zawiózł i kolację zjedliśmy w malutkiej lokalnej knajpce siedząc przy drewnianych stolikach pod dużym drzewem. Jedliśmy świeżo, na naszych oczach tłuczony Yam Pilee wraz z tym smażonym serem i perliczką. Wszystko było bardzo smaczne i niedrogie (za pięć osób, bo zafundowaliśmy kolację też kierowcy wraz z piwem zapłaciliśmy 8500 CFA).

Następnego dnia po 7:30 rano pod hotel podjechały dwa samochody terenowe z kanapami na dachu i wraz z poznaną dzień wcześniej parą oraz jeszcze jedną Francuzką ruszyliśmy w kierunku parku. W naszym samochodzie był kierowca i Sanny oraz nasza czwórka. Początkowo mieliśmy około 45 km drogą asfaltową do miasta Tanguieta. Tam zatrzymaliśmy się na krótki postój podczas którego Sanny zjadł śniadanie.

Wejście na targ w Tanguieta
Stragan gdzie Sanny kupił śniadanie
Posiłek przed dalszą drogą

Po tym postoju ruszyliśmy dalej już polną drogą kolejne około 45 km do bramy parku po drodze mijając małe wioski z domkami z gliny i krytych strzechą z palmowych liści oraz pola manioku i bawełny.

Mijane wioski północnego Beninu
Mijane wioski północnego Beninu
Mijane wioski północnego Beninu
Mijane wioski północnego Beninu
Mijane wioski północnego Beninu
Mijane wioski północnego Beninu

Do parku wjechaliśmy po godzinie jedenastej.

Brama wjazdowa do Parku Pendjari

Bilet na jedną dobę kosztuje 10.000 CFA od osoby. Park Narodowy Pendjari leży w północno-zachodniej części Beninu przy granicy z Burkina Faso. Zajmuje on powierzchnię 4,8 tysiąca km2 i jest częścią większego kompleksu W-Arly-Pendjari, który rozciąga się na pograniczu trzech krajów: Beninu, Burkina Faso i Nigru. Jest to podobno największy, nietknięty ekosystem w Afryce Zachodniej i ostatnia ostoja w tym regionie dla słoni i zachodnioafrykańskich lwów. Żyją tam również gepardy, bawoły, hipopotamy, krokodyle, kilka gatunków antylop i ponad 460 gatunków ptaków.

Pierwsze co rzucało się w oczy to ogromne połacie wypalonego buszu. Stąd nie bardzo możemy uwierzyć że jest to nietknięty ekosystem. Robiło to na nas raczej przygnębiające wrażenie. Sanny twierdził, że busz wypala się celowo aby zrobić miejsce dla nowych roślin i użyźnić ziemię. Ale to taka sama głupia wymówka jaką u nas mają niektórzy rolnicy. Przecież takie wypalanie niszczy całkowicie świat drobnych owadów, płazów, gryzoni itd.. Dopiero po ponad godzinie drogi samochody zatrzymały się i kierowcy rozłożyli kanapy na dachu i mogliśmy już z góry podziwiać krajobraz parku. Niestety ku naszemu rozczarowaniu nie było tam zbyt dużo zwierząt. Widzieliśmy kilka pawianów, trochę różnych antylop, małego hipopotama i kilka krokodyli. Nie było słoni, ani lwów, na które głównie liczyliśmy. Jedynie ptaków było całkiem sporo i do tego niektóre były bardzo kolorowe.

Droga przez park
Napotkane pawiany
Był i krokodyl…
… który coś tam szamał
Był i mały hipopotam ….
… oraz jego matka
Jedna z antylop

Około 14-tej dojechaliśmy do hotelu de La Pendjari, jednego z dwóch miejsc gdzie można na terenie parku przenocować. Drugim miejscem jest Pendjari Lodge. My wybraliśmy hotel bo był tańszy. Dwuosobowy pokój standardowy to koszt 30.000 CFA plus 1.000 CFA podatku od osoby. W przypadku lodge’y byłoby to 50.000 CFA plus podatek. Hotel okazał się całkiem sympatyczny. Mieliśmy duży, czysty pokój z łazienką i dużymi szklanymi oknami, przez które widać było pasące się nieopodal antylopy. Ponoć udało nam się i pokoje jakie dostaliśmy to nie były te standardowe ale Deluxe, które normalnie kosztowałyby po 50.000 CFA. Jedynym mankamentem hotelu była restauracja. Zamiast serwować tam lokalne potrawy to w menu były jakieś wymyślne potrawy trącące włoską kuchnią za horrendalnie wysokie ceny.

Nasz pokój w hotelu w parku …
… i widok na pasące się antylopy z jego okien

Po dwóch godzinach odpoczynku o 16-tej wyruszyliśmy na popołudniową sesję safari. Tym razem również nie spotkaliśmy żadnego słonia czy lwa. Brak zwierzyny wynagradzały nam piękne widoki dodatkowo oświetlenie ciepłym światłem zachodzącego powoli słońca. Według oficjalnych zasad zwiedzania parku wszystkie samochody powinny do godziny 18-tej zjechać do hotelu lub lodge’y. My jeździliśmy trochę dłużej, ale po zachodzie słońca bardzo szybko zrobiło się zimno, które dla nas siedzących na dachu było potęgowane przez pęd powietrza poruszającego się samochodu.

Antylopy
Jeden z kolorowych ptaków
Antylopy
Niebieski ptak 🙂
Krajobraz parku
Napotkana jaszczura
Zbliżający się zachód słońca
Zachód słońca w Pendjari

Podczas podróżowania przez park powoli staraliśmy się nauczyć podstawowych zwrotów do kierowcy jak „stop”, „naprzód”, „do tyłu” itp. w lokalnym języku. Okazało się że najłatwiej nam zapamiętać komendę „do tyłu” gdyż brzmiała ona całkiem znajomo „jebana, jebana”. Strasznie nas to bawiło i potem nawet Sanny się z tego śmiał. Żeby nie było nauczyliśmy się też trudniejszych zwrotów, np.: Abori” co znaczy „ok”, czy „Kaj” czyli „stop” itp..

Następnego dnia rano mieliśmy ruszyć o 6:30. Finalnie ruszyliśmy przed siódmą. Okazało się, że jest strasznie zimno. Ponoć w nocy było tylko 11 stopni. Po kilkunastu minutach na dachu jadącego samochodu było nam już tak zimno, że postanowiliśmy wszyscy wrócić do środka. Po jakimś czasie ja wyszedłem z powrotem na dach a dziewczyny dalej siedziały w środku. Zimno było nieznośnie i dopiero po 9-tej słońce było na tyle wysoko, że stopniowo zaczynało nas rozgrzewać.

Nasza czwórka gotowa do drogi

Niestety i drugiego dnia nie udało nam się spotkać lwa a jedynego słonia widziałem tylko ja i Sanny i to z bardzo daleka. Nie wszyscy nawet się zgadzają, że to co jest na zdjęciu to rzeczywiście słoń. Widzieliśmy za to duże ilości słoniowych kup i to całkiem świeżych. Najciekawszą obserwacją tego dnia było oglądanie kilku hipopotamów podczas ich porannego śniadania. Zeszliśmy też nad rzekę Pendjari, której drugi brzeg leży już w Burkina Faso. Po godzinie 12-tej opuściliśmy już park lekko zawiedzeni i zrezygnowani. Basia, która była już tu cztery lata temu sama nie mogła uwierzyć, że było tak mało zwierząt, gdyż będąc poprzednio, notabene też w grudniu, widziała ich dużo więcej.

Śniadanie u hipcia
Dwa kolejne hipopotamy
Park Pendjari
Czy to słoń czy nie słoń?
Ptaki Pendjari
Ptaki Pendjari
Jedno z jezior w parku
Słońce już grzeje, więc cała ekipa na dachu
Rzeka Pendjari, a po drugiej stronie już Burkina Faso
Krajobraz parku
Ktoś nas tam obserwował z trawy …
… a inni się nami nie przejmowali 🙂

Jeszcze przed opuszczeniem parku oraz po wyjechaniu z niego nasz kierowca zaczął trochę szarżować i na tych wertepach strasznie nas wytrzęsło. Po drodze do Tanguieta zatrzymaliśmy się jeszcze przy wodospadzie Tonougou. Dojście do niego prowadzi przez skałki a drogę wskazują miejscowi przewodnicy, którzy potem biorą po 1000 CFA za osobę.

W drodze do wodospadu Tonougou
Wodospad Tonougou
Wodospad Tonougou

Tuż przed samą Tanguietą złapaliśmy gumę. Wymiana koła poszła kierowcy i Sannyemu całkiem sprawnie. Przed dojechaniem do Natitingou skręciliśmy jeszcze z głównej drogi w prawo i po kilku kilometrach dojechaliśmy do wioski gdzie zwiedzaliśmy typowy, tradycyjny dom Tata Somba. Jest to dwupoziomowa budowla z gliny w charakterystycznym kształcie małej fortecy. Takie domy spotyka się tylko w północnym Beninie i Togo. Na dole są tam pomieszczenia dla kur, kóz i kuchnia. Na piętrze, na które wchodzi się po śmiesznej drabince-schodkach są małe oddzielne sypialnie, taras, oraz spichlerze do przechowywania żywności. Takie spichlerze są często wewnątrz dzielone na 2 lub 4 części tak aby można było w nich przechowywać różną żywność bez ryzyka wymieszania.

Odwiedzona wioska
Odwiedzona wioska
Odwiedzona wioska
Owoce drzewa ale nie wiemy jakiego 🙂
Tata Somba
Tata Somba
Tata Somba – dekoracje ścienne
Wnętrze Tata Somba
Kuchnia
Pomieszczenie dla kóz
Schody-drabinka na piętro
Taras na piętrze
Skład kukurydzy
Na szczycie spichlerza
Jedna z sypialni
Miejscowe dzieci
Tak się nosi dzieci na plecach w Afryce
Miejscowy szaman
Spichlerz
Otwarty spichlerz

Po wizycie w wiosce wróciliśmy do Natitingou i tym razem spaliśmy już w hotelu Le Belier należącym do Sannyiego. Jest to mały hotelik z 5-cioma czy 6-cioma pokojami w cenie 7.500 CFA za pokój z łazienką. Na kolację znowu pojechaliśmy do tej samej małej restauracji co pierwszego wieczoru w Natitingou. Następnego dnia już o 6:30 rano byliśmy na dworcu autobusowym. Tym razem wszyscy razem wracaliśmy autobusem do Cotonou.

Nasz autobus do Cotonou

Bilet kosztował 8.500 CFA dla jednej osoby. Autobus wyruszył o 7:00. Droga była długa i męcząca. Na miejsce dojechaliśmy po 18-tej. Po drodze autobus, należący do benińskiej poczty, zatrzymywał się tylko kilka razy aby zabrać pasażerów oraz zostawić lub zabrać przesyłki. Raz zatrzymał się na toaletę. Nie wiemy tylko dlaczego zatrzymał się gdzieś na drodze przy lesie zamiast przy jakiejś stacji czy restauracji gdzie byłaby normalna toaleta. A tak to nagle cały autobus wyległ na skraj lasu i panowie tuż przy drodze, a panie trochę głębiej w lesie załatwiali swoje potrzeby.

Po powrocie do Cotonou wzięliśmy szybki prysznic i pojechaliśmy do znajomego Basi, Hanki i Saqiba na kolację. Jako że znajomy to też Polak, wprawdzie ożeniony z Beninką i mieszkający tam od lat, to na kolację były między innymi placki ziemniaczane przygotowane przez jego lokalnego kucharza. Były bardzo smaczne.

To już nasz ostatni odcinek z benińskiego etapu naszej podróży. Do Beninu trafiliśmy całkiem przypadkiem, ale okazał się on ciekawym krajem, a do tego spotkaliśmy tu kilkoro Polaków, którzy bardzo nam pomogli. Szczególne podziękowania dla Basi oraz Hanki z Saqibem, którzy nas gościli przez większą część naszego pobytu w tym kraju. Dzięki nim dowiedzieliśmy się dużo ciekawych rzeczy o Beninie, a także co ciekawe o Pakistanie, o którym opowiadał nam Saqib. W sumie to namówił nas na odwiedzenie w przyszłości jego ojczyzny. Hanka z Saqibem też prowadzą blog hankasaqib.com, do którego odwiedzenia serdecznie zapraszamy. Tradycyjnie już jeśli ktoś ma dodatkowe pytania lub szuka informacji praktycznych o Beninie to prosimy o kontakt przez formularz kontaktowy na blogu lub komentarze na facebooku. W miarę naszych możliwości i wiedzy postaramy się na nie wszystkie odpowiedzieć. A tymczasem kolejne odcinki naszej opowieści już niebawem. Tym razem z Wysp Św. Tomasza i Książęcej.

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*